Darmowe ebooki » Powieść » Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus



1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38
Idź do strony:
nie gada. Proboszcz czuł to i szczególnie było mu przykro, że jeszcze żaden chłop nie prosił go do siebie na wesele czy chrzciny, żaden o nic się nie radził. Chcąc przełamać ich nieśmiałość, czasami wdawał się w rozmowę; ale wnet spostrzegał bojaźń na twarzy chłopa, a w sobie zakłopotanie i — urywał.

„Nie mogę udawać demokraty!...” — myślał zgryziony.

Niekiedy, w porze złych dróg, kiedy ksiądz przepędził kilka dni bez towarzystwa, budziły się w nim wyrzuty sumienia.

— Lichy jestem pasterz — mówił sobie — nędzny uczeń Chrystusa. Nie po to przecie zostałem kapłanem, ażeby dotrzymywać placu szlachcie, ale żeby służyć maluczkim... Gałgan jestem, faryzeusz.

Wówczas zamykał się na klucz, klękał na gołej podłodze i prosił Boga o apostolskiego ducha. Ślubował, że rozdaruje wyżły, wyrzuci z piwnicy butelki, odda ubogim eleganckie sutanny i zamiast grać w karty z dziedzicami, będzie pocieszał strapionych, nauczał nieumiejętnych i radził wątpiącym. I właśnie kiedy dzięki postowi i modlitwie już... już budził się w nim duch pokory i zaparcia, szatan zsyłał na probostwo gości.

— Jestem potępiony... Boże, bądź miłościw!... — mruczał z rozpaczą, zrywając się z klęczków, aby wydać dyspozycje co do kuchni i piwnicy. W kwadrans później śpiewał świeckie piosenki i pił jak ułan.

Tego wieczora, kiedy Jojna zbliżał się do plebanii, proboszcz wybierał się z wizytą do sąsiednich dziedziców. Miało być kilkanaście osób, inżynier z Warszawy z najnowszymi wiadomościami, preferans, doskonała kolacja i wyjątkowe wina, bo inżynier konkurował o córkę gospodarza. Ksiądz już od kilku dni siedział sam; toteż z gorączkową niecierpliwością oczekiwał chwili wyjazdu. Tak nudził się, widząc z jednego okna dziedziniec, na którym tłusty parobek rąbał drzewo, a z drugiego ogród przywalony śniegiem i gołe drzewa, na których wrzeszczały gawrony — tak tęsknił za ludźmi, że prawie nie mógł doczekać się wieczoru. Rachował już nie godziny, ale kwadranse, a gdy myśląc, że upłynął kwadrans, spoglądał na zegarek, przekonywał się ze zdumieniem, że upłynęło zaledwie kilka minut.

Wikary mieszkał w innym domu i zaraz po zachodzie słońca szedł spać, ubierając się do łóżka w sukienny, watowany czepek. To jeszcze jedno pocieszało proboszcza, który nie lubił swego pomocnika. Aby zaś w jakikolwiek sposób dotrwać do wyjazdu, zażądał samowara i paląc fajkę, marzył:

„Będą dziś państwo Teofilowie czy nie będą?... No, on jest człowiek rzadkiej głupoty, ale ona... Boże miłosierny, co też mi się snuje po głowie!...”

Lecz pomimo narzekań ciągle widział zielonawe oczy pani Teofilowej, utkwione niby z żalem w niego, i ten szczególny wyraz twarzy, z jakim niedawno powiedziała:

— Księże proboszczu, w życiu bywają silniejsze dramaty niż na scenie.

On wówczas nie odpowiedział jej, tylko poczuł, że coś ścisnęło go za piersi. Ale dzisiaj, siedząc tu sam i rachując powolne kołatanie zegara, przyznawał, że w życiu bywają nie tylko silne, ale straszne dramaty. Cóż to za piekło kryć się przed samym sobą ze swoimi myślami!

Mocniej pociągnął fajkę i nagle drgnął.

Przywidziało mu się, że jego sutanna dotyka jedwabnej sukni.

— Jezu, zmiłuj się nade mną! — szepnął, odsuwając się od stołu. Ale jakkolwiek usiadł, zawsze widział zielonawe oczy i czuł palące dotknięcie jedwabnej sukni.

— Ach, żeby już prędzej wyjechać... Mróz otrzeźwi... Zresztą cały wieczór będę grał w preferansa...

Tak myślał i nie wierzył sobie. Wiedział, że kobiety zatrzymają go w salonie i że naprzeciw siebie zobaczy, jak zwykle, te dziwne oczy i melancholijną twarz, na której prawie wyrzeźbiło się zdanie:

— Księże proboszczu, w życiu bywają dramaty!...

Wtem zapukano do drzwi. Wszedł Jojna i skłonił się do ziemi.

— Dobrze, żeś przyszedł! — zawołał proboszcz. — Miałem właśnie posyłać do ciebie, bo zebrało się trochę garderoby do odnowienia.

— Chwała Bogu! — odparł Żyd. — Już tydzień nie miałem roboty. Ale jeszcze pani gospodyni mówiła, że w kuchni zepsuł się zegar...

— To ty umiesz i zegary naprawiać?...

— Jakże, mam nawet statki.

— Doskonały!... krawiec i zegarmistrz.

— Ja także jestem parasolnik, a także znam rymarstwo i umiem rondle pobielać.

— No, jeżeli tak, to możesz u mnie zimować. A kiedy przyjdziesz do roboty?

— Zaraz usiędę171.

— Na noc? — spytał proboszcz.

— Ja robię po całych nocach. Ja już niewiele mogę sypiać.

— Jak chcesz. To idźże do oficyny i zadysponuj sobie kolację. Herbatę zaraz ci przyniosą.

— Przepraszam jegomości — ukłonił się Żyd — ale ja proszę, żeby cukier był osobno.

— Pijesz bez cukru?

— Owszem, ja nawet lubię bardzo słodko, ino ja herbatę piję tak, a cukier chowam dla wnuków.

— Pij z cukrem! dla wnuków dostaniesz oddzielnie — odparł ksiądz, śmiejąc się z przebiegłości Żyda. — Walenty, podaj mi futro — zwrócił się pośpiesznie do służącego, usłyszawszy, że już zajechały sanki.

Żyd znowu ukłonił się.

— Z przeproszeniem jegomości — rzekł — ale ja tu przychodzę od Ślimaka...

— Od Ślimaka?... — powtórzył ksiądz. — Aha! od tego, co się spalił.

— Nawet nie od niego, bo on by mnie nie śmiał tu wysyłać. Ale jemu żona dziś umarła i on ma jakoś kiepsko w głowie, i tak oboje leżą w stajni, i nawet nie ma im kto wody podać. Nawet krów nie poili bez cały dzień.

Proboszcz cofnął się.

— Jak to, więc nikt ze wsi ich nie odwiedził?...

— Przepraszam jegomości — skłonił się Żyd — ale we wsi gadają, że na niego spadł gniew Boży. I bez ten interes to oni muszą zginąć, jeżeli ich kto nie poratuje.

Mówiąc to, patrzył w oczy księdzu, jakby chciał powiedzieć, że do niego należy ratunek Ślimaka.

Proboszcz uderzył cybuchem o podłogę, aż pękła fajka.

— To ja, proszę jegomości, już pójdę do oficyny — zakończył Żyd. Zabrał kij, worek i wyszedł.

Przed gankiem odzywały się dzwonki sanek, przypominając księdzu, że pora jechać do sąsiada. Walenty stał w pokoju z futrem w rękach.

„Tam czekają mnie — myślał proboszcz, gnąc o podłogę cybuch. — Jest przecie ten inżynier... Może będę potrzebny do zaręczyn... (Może przez tydzień nie zobaczysz pani Teofilowej?... — dodał w nim głos cichszy od myśli.) No, a ten przecie wytrzyma do jutra; zresztą zmarłej kobiety nie wskrzeszę...”

Ach, jak to boleśnie wahać się między świetnym rautem i nocną wizytą u pogorzelca, który pospołu z trupem leży w stajni...

— Dawaj futro! — rzekł proboszcz. — Zaraz... — dodał i wyszedł do swojej sypialni.

„Jest ósma — myślał. — Jeżeli pojadę do niego, nie mam już po co jechać do nich”.

I znowu w pustym pokoju zobaczył zielonawe oczy, smutną twarz i usłyszał wyrazy: „W życiu są dramaty...”.

— Futro!... Zaraz... Zobacz, Walenty, czy konie już są?

— Stoją u ganku — odparł sługa.

— Aha... Noc widna?

— Widna, proszę jegomości.

— Aha! Pójdź jeszcze do gospodyni i każ, ażeby nakarmiła Żyda. Niech mu da jasną lampę, jeżeli zechce robić w nocy.

Walenty wyszedł.

— Nie mogę być niewolnikiem wszystkich pogorzelców i kobiet, które umarły. Jutro będzie sam czas. Nieszczególny musi to być człowiek, skoro nikt ze wsi nie pośpieszył mu z pomocą.

Machinalnie spojrzał na rozpiętą figurę Chrystusa i zadrżał. Zdawało mu się, że i Ukrzyżowany ma zielonawe oczy.

— Rany Boskie! — szepnął — co się ze mną dzieje?... I to ja, obywatel, kapłan, waham się między zabawą i pocieszeniem nędzarza... Kapłan!... Obywatel!...

Ujął się oburącz za głowę i chodził po pokoju. Walenty wrócił.

Proboszcz podniósł na niego wybladłą twarz.

— Weź koszyk — rzekł zmienionym głosem — włóż mięso z obiadu, chleb, butelkę miodu i postaw w sankach.

Sługa zdziwił się, ale spełnił rozkaz.

„Może umiera? — myślał ksiądz. — Może by jeszcze z Sakramentami?...” — Niepodobna... — szepnął, znowu ujrzawszy owe oczy. — Jestem na wieki potępiony... Boże, bądź miłościw...

Bił się w piersi i wątpił o swoim zbawieniu, zapominając, że miłosierny Ojciec nie rachuje liczby rautów ani wypitych butelek, lecz te ciężkie walki, jakie stacza ze sobą ludzkie serce.

XI

W pół godziny spasione konie proboszcza stanęły przed zagrodą Ślimaka. Ksiądz zapalił wydobytą spod kozła latarkę i ze światłem w jednej, a koszykiem w drugiej ręce, poszedł do stajni.

Pchnął drzwi nogą i zobaczył trupa Ślimakowej. Spojrzał w prawo — na barłogu siedział chłop, przysłaniając oczy od blasku.

— Kto to? — spytał Ślimak.

— Ja, proboszcz.

Chłop zerwał się z ziemi i zarzucił na ramiona kożuch. Na twarzy jego widać było zdumienie; nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Chwiejnym krokiem przeszedł próg i stanąwszy naprzeciw księdza, przypatrywał mu się z otwartymi ustami.

— Czego tu chceta, jegomość? — rzekł cichym głosem.

— Przynoszę ci błogosławieństwo boskie. Wdziej kożuch, bo zimno, i pokrzep się — odparł ksiądz. Ustawił kosz na wysokim progu stajni i począł wydobywać chleb, mięso i butelkę miodu.

Ślimak zbliżył się do proboszcza, spojrzał mu w twarz, dotknął rękoma futra i nagle upadł mu do nóg, szlochając:

— Jaki ja biedny, mój jegomość... jaki ja biedny... Oj! jaki ja biedny...

— Benedicat te omnipotens Deus172 — błogosławił go proboszcz. Ale wnet zamiast przeżegnać, ujął go w ramiona i usiadł z nim na progu. I tak siedzieli długą chwilę — nędzny, płaczący chłop w objęciach eleganckiego księdza.

— No, uspokój się, bracie... będzie dobrze... Bóg nie opuszcza swoich dzieci...

Pocałował go i otarł mu łzy. Ślimak z rykiem upadł mu do nóg po raz drugi.

— Niech już zginę... — szlochał. — Niech pójdę do piekła za moje grzechy, kiej mnie takie szczęście spotkało, że sam jegomość ulitowaliście się nade mną... A czy ja wart tego, ady, żebym ja sto lat żył, żebym na kolanach do Ziemi Świętej poszedł, to jeszcze się nie odsłużę...

Odsunął się na klęczkach i bił czołem w ziemię u nóg księdza, jak przed ołtarzem. I dużo czasu upłynęło, nim proboszcz zdołał go o tyle uspokoić, że chłop podniósł się i wdział kożuch.

— Napij się — rzekł ksiądz, podawszy mu kielich miodu.

— Kiej nie śmiem, mój serdeczny jegomość...

— No, więc ja piję do ciebie — i dotknął ustami kielicha.

Ślimak ujął miód drżącymi rękoma i, znowu uklęknąwszy, z trudnością wypił.

— Cóż, smakuje ci? — zapytał ksiądz po chwili.

— O, dobre! Kieb173 arak... — odparł chłop innym głosem i pocałował proboszcza w rękę. — Korzeni musi być tu sporo — dodał.

Namówiony zjadł kawałek mięsa z chlebem i wypił drugi kielich miodu. Posiłek ten widocznie go pokrzepił.

— Powiedzże mi, bracie, co się z tobą stało — zaczął ksiądz. — Boć pamiętam, żeś był gospodarz dostatni.

— Dużo by gadać, mój dobrodzieju. Jeden syn mi utonął, drugi w haryście, żona umarła, konie mi ukradli, spaliły me... A wszystkie moje nieszczęścia zaczęły się od tych czasów, jak dziedzic sprzedał wieś, jak zaczęli budować kolej i jak przyszły Niemce. Bez tych najpierwszych kolejników, co na naszych polach tyki ustawiali, rozeźliła się na mnie cała wieś. Buntował też ich, bo buntował Josel za to, że mierniki kupowali u mnie kurczęta i insze tam rzeczy. Do dziś dnia ich buntuje...

— A wy do niego ciągle chodzicie po radę — wtrącił ksiądz.

— Gdzież pójść — dopraszam się łaski dobrodzieja? Przecie chłop nieumiejętny, a Żyd zna się na wszystkim i nieraz mądrze poradzi.

Ksiądz poruszył się. Chłop, podniecony miodem, prawił dalej:

— Jak pana nie stało, urwały mi się dworskie zarobki i jeszczem musiał oddać Niemcom dwa morgi łąki, com arendował od dziedzica.

— Aaa!... — przerwał proboszcz. — Czy nie tobie chciał dziedzic sprzedać za sto dwadzieścia rubli łąkę wartającą174 ze sto sześćdziesiąt?

— Jużci mnie.

— I dlaczegożeś nie kupił? Nie wierzyłeś mu. Wam się zdaje, że panowie tylko o waszej krzywdzie myślą...

— Kto ich wie, co oni myślą, dobrodzieju? Między sobą śwargocą jak Żydy, a z człowieka ino se kpinkują. Przecie pamiętam, kiedy z okazji tej łąki zaczął pan z panią i śwagierkiem nade mną wydziwiać, tom się tak zląkł, żebym i za sto rubli tego kawałka nie wzion. Wreszcie gadali ludzie w onych czasach, że mają grunta rozdawać.

— I tyś uwierzył?

— Czy ja się na tym rozumiem, kiedy ze wszystkich stron idzie samo bałamuctwo, a rzetelnej prawdy nikaj się człowiek nie dowie? Nowięcej to się rozumieją Żydy; ale raz gadają tak, drugi raz inak, a chłop wierzy w to, z czym mu lepiej.

— Hm! a przy kolei nie miałeś zarobków?

— Nawetem grosza nie widział175, tak mnie odepchnęły Niemce.

— Nie mogłeś to przyjść do mnie! — obruszył się proboszcz. — Przecież u mnie cały czas mieszkał naczelny inżynier...

— Dopraszam się łaski dobrodzieja, czym to ja wiedział? Wreszcie i chodzić na plebanię nie miałbym śmiałości.

— Hm! hm! Czy i Niemcy ci dokuczali?

— Oj! oj! — westchnął chłop. — Od swego przyjścia tutaj mordowały mnie, żeby im grunt sprzedać. Tak mnie nachodziły, tak się przypominały, że kiedy zesłał Pan Bóg ogień, tom nareszcie uległ i z żoną przeniosłem się do nich...

— I sprzedałeś?...

— Bóg uchronił i moja nieboszczka. Wstała ze śmiertelnej pościeli, wyciągnęła mnie od nich i tak zaklęła, że już wolę zginąć niż sprzedać. Ale też zrobią oni mi zemstę... — dodał Ślimak, smutnie zwieszając głowę.

— Nic ci nie zrobią.

— Nie oni, to stary Grzyb. Bo jakby Hamer stąd wyszedł, to Grzyb folwark po nim obejmie. A on gorszy od Niemca.

„O, tom dobry

1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38
Idź do strony:

Darmowe książki «Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz