Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Najsłynniejszy polski melodramat, książka, która przebojem podbiła serca czytelników i czytelniczek. Wątki i motywy znane z wielkiej literatury pozytywistycznej, jak mezalians, krytyka wyobcowania elit czy propagowanie pracy u podstaw, zaspokajały czytelnicze potrzeby obcowania z literaturą wyższą. Z drugiej strony jest to pozycja łatwa w odbiorze nawet dla niewyrobionych czytelników, przy tym posługująca się popularnym motywem „księcia i Kopciuszka”, nęcąca opisami olśniewającego życia arystokracji, a przede wszystkim: książka o miłości.
Dotychczasowa wielka polska proza skupiała się na wielkich sprawach narodowych i społecznych, traktując wątki uczuciowe jako uzupełnienie głównych tematów. Nagle pojawiła się powieść miłosna, na jaką czekały tysiące odbiorców. Po jej ukazaniu się większość recenzentów Trędowatą zbagatelizowała, w najlepszym razie udzielając autorce uprzejmych zachęt do dalszej pracy. Tym większe było zaskoczenie, kiedy powieść błyskawicznie podbiła rynek czytelniczy, mnożyły się wydania, zaczytywano się nią w pałacach i w czynszowych kamienicach. Niezwykłą popularność powieści doceniło również kino: pierwszym polskim filmem niemym była ekranizacja Trędowatej, w której w głównych rolach wystąpiły dwie największe gwiazdy: Jadwiga Smosarska i Józef Węgrzyn; od czasu publikacji romans sfilmowano czterokrotnie.
- Autor: Helena Mniszkówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Mniszkówna
Waldemar z uśmiechem ukłonił się jej.
— Za ostatnie dziękuję.
— Za energię?... To każdy wie!
— Tegoroczna wystawa ma jednak okazowe działy — ozwał się książę Giersztorf, starszy człowiek, mocno już posiwiały.
Waldemar poruszył głową.
— O tak, bardzo pocieszający fakt i obiecujący — rzekł z żywością. — Niektóre działy dowodzą, że nasz krajowy przemysł ma wielkie dane do rozwoju, nawet szybkiego. Zdolność w narodzie jest, nie zbywa na dobrych chęciach i pomysłowości. Tylko jak zawsze brak szerszej kultury ekonomicznej, głównie u niższorzędnych producentów, oraz inicjatywy płynącej z wyższych sfer. Potrzebna solidarność, a wyniki na przyszłość zapowiadają się bardzo dobrze. Nasze towarzystwo rolnicze powinno się zająć owym rozwojem z pomocą obywateli, zachować moralną i ekonomiczną jedność, uświadamiać włościan. Lecz aby utrzymać podobny system, pożądane byłoby jak najmniej akcji starowierców Zachodu, obracających się do nas plecami i zapatrzonych w geniusz obcych narodów. Oni brużdżą, za wiele mają cudzych blasków w oczach, aby patrzeć na szarzyznę swego kraju.
Książę zatarł ręce.
— Zawsze to samo mówię. Jest to punkt najważniejszy. Nie może być solidarności tam, gdzie nie wszyscy są ożywieni jednym duchem patriotycznym. Zwłaszcza między nami zdarzają się najczęściej zachodowcy, całkiem egzotyczni. Ci na nasz kraj nie mogą mieć dodatniego wpływu, raczej ujemny, zarażający innych obywateli. Prezes hrabia Mortęski jest owiany tym samym duchem. Zresztą człowiek to bardzo wiekowy. Towarzystwo wasze rozwinęłoby skrzydła wówczas dopiero, gdy berło oddać w twoje ręce, panie ordynacie. Tak dzielnych ludzi jak ty mało mamy w kraju.
I książę z uznaniem podał rękę Michorowskiemu.
On skłonił się, ścisnął dłoń księcia, którego bardzo wysoko cenił.
— Wdzięczny jestem księciu za jego opinię o mnie, ale hrabia Mortęski mógłby jeszcze wiele dobrego zdziałać. To człowiek zdolny, tylko poddający się wpływom. Gdyby inne wpływy, wszystko poszłoby inaczej. Książę mógłby się podjąć tego zadania.
— Ja jestem za stary. Gdybym miał takiego syna jak pan, wówczas....
Dalszą rozmowę przerwało wejście koniuszego z Głębowicz. Był to postawny szlachcic, strojny jak na paradę. Mundur miał szamerowany złotem i złote sznury na ramieniu, błyszczące botforty aż za kolana z ostrogami, zamszowe białe rękawice i wysoką czapkę z białym pióropuszem. Wszedł, ukłonił się po wojskowemu i sprężystym krokiem zbliżył się do Waldemara.
— Proszę pana ordynata, przyszli do naszych stajen panowie eksperci.
— Idę natychmiast. Czy kapy z koni pozdejmowane?
— Wszystko w porządku.
— Dobrze! Proszę, niech Badowicz idzie, ja zaraz nadejdę.
Koniuszy ukłonił się i wyszedł z pawilonu równie majestatycznie, jak wszedł.
— No, złoty medalik brzęknie w pańskiej stajni — zawołał Trestka.
— Któż może wiedzieć? Ale jestem dość pewny swych koni.
Trestka pokiwał żałośnie głową.
— On może być pewny!
Po odejściu ordynata książę Giersztorf zwrócił się do pań:
— Przeszkodziliśmy paniom w ekspertyzie, ale z ordynatem rozmawia się tak ciekawie, że chyba i panie nie są zbyt poszkodowane?
— Odetchnęłyśmy, zawdzięczając panom — rzekła uprzejmie baronowa Elzonowska.
Książę zacierał ręce.
— Ale ordynat! — mówił, kręcąc głową. — Gdyby nam więcej takich, lecz...
Książę machnął ręką w sposób wiele mówiący.
Na wielkim placu popisowym, w środku wystawy, zebrały się tłumy publiki. Miał być wyścig hipiczny. Dokoła bariery otaczającej hipodrom271 falował gęsty wianek strojów męskich i kobiecych. Poza tym ruchomym i barwnym pasem wznosiły się trybuny, udekorowane w festony i chorągiewki. Bliżej wysunięte loże błyszczały świetnymi ubiorami pań, szumiąc z lekka gwarem rozmów, przeważnie prowadzonych w językach cudzoziemskich. Zebrała się tu sama arystokracja — wyborowe towarzystwo, strojne, rozbawione, z pewną odrębną cechą, znamionującą wysokie sfery.
Spod koronkowych obszyć wysuwały się białe ręce w eleganckich rękawiczkach lub obnażone i pokryte klejnotami. W uszach świeciły brylanty, na piersiach połyskiwały złote łańcuchy. Pyszne kapelusze wznosiły się dumnie na pysznych uczesaniach. Oczy błyszczały, uśmiechały się usta. Pełno było cichych rozmów i błyskotliwych dowcipów. Strojne, pachnące i rozbawione loże w ogólnym zarysie miały wygląd piękny i spokojniejszy; zagłuszał je huk na innych trybunach i ruchoma fala publiki pieszej. Wyścig się rozpoczął.
Od stajen zbliżały się do startu eleganckie sylwetki jeźdźców na rasowych koniach. Skupiał ich przed sobą książę Giersztorf, ubrany w cylinder i długie palto z połami. Trzymał on kartkę z wyliczeniem nazwisk jeżdżących panów oraz ich wierzchowców i według spisu puszczał na tor. Wyjeżdżali po czterech. Konie szły z wdziękiem, brały przeszkody z mniejszym lub większym powodzeniem, ogólnie jednakże dobrze. Czasem obsunęła się deska z przeszkody, zaczepiona kopytami, ale nim drugi jeździec nadjechał, stajenni naprawili barierkę. Orkiestra na osobnej estradzie ożywiała i tak już szeroko płynące humory.
W jednej z większych lóż znajdowało się towarzystwo ze Słodkowic, księżna Podhorecka i Rita, strojna, świetna, ale niespokojna. Na jej koniu miał jechać Wiluś. Panna Rita była jak w gorączce. Siedziała obok Stefci i zaczęła jej się żalić:
— Czy tylko Wiluś dobrze weźmie przeszkodę?
— Chciałby na pewno, zależy to i od konia — odparła Stefcia.
— Dużo zależy! Zwłaszcza że Wiluś niezbyt świetny jeździec. Przy tym i Buckingham ma swe narowy.
— Czemuż nie jeździ kto inny? Na przykład pan...
— Trestka zapewne? O, dziękuję! Znarowiłby mi konia. Zresztą... nie chciałam. A Wiluś uparł się. Nauczyłam go tylko, jak ma postępować z Buckinghamem.
— Uważajcie, panie, ordynat wyjeżdża! — zawołał, wychylając się z następnej loży, baron Weyher.
Stefcia zwróciła oczy na tor i całą postacią podała się naprzód. Wyglądała ślicznie w kremowej sukni i strojnym białym kapeluszu. Nie miała na sobie żadnych błyskotek, tylko wpięła do stanika parę herbacianych róż. W innych lożach siedzące panie przyglądały się jej natarczywie. Niektóre dziwił poufały stosunek jej z panną Ritą, serdeczność pana Macieja, Luci i nawet zwykle mało przystępnej pani Idalii. Ta młoda dziewczyna z nazwiskiem nie „z towarzystwa”, a wesoła, rozmowna, dowcipkująca śmiało z Trestką, który miał sławę zagorzałego sferowca, zaciekawiała, nawet gniewała. Była dobrze ubrana, ładna i nie raziła niczym prócz nazwiska, lecz to wystarczało, by spoglądać na nią z ukosa. Ale Stefcia nie dręczyła się tym. Miała poparcie w licznym gronie z okolicy Słodkowic, a że wiele z tych osób uważano powszechnie za najpierwsze w wysokich sferach, więc czuła się swobodna pomimo nieprzychylnych spojrzeń innych. Teraz, kiedy wychylona z loży spoglądała na tor, nikt na nią nie patrzył. Każdy był zajęty tym samym.
Od startu ruszyło czterech jeźdźców: Waldemar, Trestka, młody Żnin i Brochwicz. Wszyscy na koniach ordynata, on sam na Apollu. W obcisłym ubraniu i żółtych sztylpach, w białych rękawiczkach, miał w swej postawie dużo klasycznej dzielności przy pewnym zaniedbaniu. Siedział jak przymurowany na koniu, z zimną krwią i wielką pewnością siebie. Spokojnie normował rozgorączkowanego wierzchowca. Był wspaniały. Trestka siedział i jechał pretensjonalnie, klnąc i wciąż majstrując koło binokli. Żnin miał minę znudzoną. Brochwicz najwięcej zbliżał się podobieństwem do Waldemara, tylko tamten go przewyższał. Bieg się rozpoczął. Chociaż wszyscy czterej równocześnie ruszyli, Apollo natychmiast wysunął się naprzód. Brał przeszkody z fantazją, bez trudu, jak piłka podrzucana w górę przez rakietę. Przejeżdżając w cwale naprzeciw lóż, Waldemar zręcznym ruchem uniósł w górę kapelusz. Odpowiedziało mu gorączkowe powiewanie chusteczkami zachwyconych pań. Stefcia ani drgnęła, tylko na twarzy jej wykwitły silne kolory i oczy pociemniały od wewnętrznego wrażenia.
Podobał jej się ten świetny jeździec. Cała jej dusza rwała się do niego, tysiące słów wyrywało się na tor, ale usta milczały. Siedząc bez poruszenia, mówiła sobie: „Nie można”. Tym jeźdźcem był Waldemar Michorowski, ordynat głębowicki, pan z panów, magnat jeden z najpierwszych w kraju, noszący starożytne nazwisko, opromienione mitrą książęcą w herbie, w aureoli nieprzejrzanych szeregów hetmanów, senatorów, kanclerzy i wojewodów. A ona Rudecka — ze starej i dobrej szlacheckiej rodziny, z rodziny bez skazy, ale tylko Rudecka. Budził się w niej bunt, zadawała sobie pytanie, dlaczego i ona nie może okazywać mu swych uwielbień, jak panie z arystokracji. Na trybunach zajmowanych przez inteligencję, nie arystokrację, panował również zapał, wzbudzony ukazaniem się ordynata, a nawet i w tłumie okalającym hipodrom. Ale Stefcia czuła, że będąc tam, szczerzej mogłaby objawiać swe zachwyty. Tu — nie wolno jej...
Konie obiegły tor dwa razy. Wszystkie przeszkody wzięto dobrze, przed ostatnim biegiem Waldemar dał rozkaz podwyższenia barierek. Przebiegając koło startu, porozumiał się z towarzyszami. Żnin i Brochwicz przyjęli zmianę, tylko Trestka zląkł się.
— Czy pan jest pewny Salamandry? — zapytał ordynata.
— Jej — tak! Ale skoro pan siebie niepewny...
Konie ich rozniosły. Trestka wstydził się pozostać, lecz nie ufał sobie.
Podwyższone bariery zrobiły wrażenie w lożach. Pan Maciej obawiał się wyraźnie, Stefcia drżała, panna Rita była wprost zachwycona.
Ruszyli. Waldemar jechał na czele.
Pierwszy skok... Dobrze! Apollo przez mgnienie oka zawisł w powietrzu, spadł lekko na ziemię i pomknął raźno. Druga przeszkoda... Dobrze!
Trzecia, czwarta... Doskonale!
Apollo szarżował dzielnie, pierwszy dopadł do startu.
Książę Giersztorf winszował, z lóż brzmiały brawa. Wszystkie konie ordynata popisały się dobrze, ale najlepszym jeźdźcem był sam ordynat: potrafił kierować wierzchowcem swobodnie i zręcznie. Apollo fruwał nad barierami lekko, bez wysiłku. Żnin i Brochwicz przesadzali sztywniej. Trestka na Salamandrze, ślicznej gniadej wierzchowce ze Słodkowic, jadący na końcu, zaczepiał o każdą barierę, gdyż ściągał nadmiernie cugle, widocznie bojąc się. Rasowa klacz cierpiała nad swym upokorzeniem, szła wdzięcznie, płynnie i czuła się na siłach zawiśnięcia w powietrzu. Ale obawa jeźdźca udzielała się i jej. Ściągnięta w pysku, traciła pewność siebie, gorączkowała się, za każdym uderzeniem kopyt w deski barierek drżała nerwowo, zdwajając pęd. Przed nową przeszkodą wznosiła głowę do góry, jakby z dumą i zapowiedzią, że teraz już weźmie, że się wyzbyła lęku, że okaże swe zdolności. Ale Trestka, przestraszony widoczną determinacją klaczy, ściągał gwałtownie cugle, zaciskał kolana i kopyta uderzały znowu w deski. Tak dopadł do startu.
— Szlachetne zwierzę, ale słaby jeździec! — odezwał się dość głośno książę Giersztorf.
Waldemar, zły, podsunął się do Trestki i rzekł z wymówką:
— Panie, trzeba mnie było uprzedzić, że pan się obawia. Ostatniego biegu mógł pan nie próbować.
— Ale ba! wszyscyście lecieli na złamanie karku, ja sam cofnąć się miałem? Ta pańska szkapa warta kuli w łeb. Myślałem, że mnie diabli wezmą. Ja te uderzenia dotąd czuję w głowie.
Wtrącił się książę „starter”:
— Klacz dobra, tylko pan nie nadaje się do arabów, panie hrabio. Nie trzeba się było afiszować. Mógł pan zresztą jechać na folblucie, może angielska krew prędzej pasowałaby do pańskiej gorączki. A tak wyszło fiasko!
Trestka zrzucił binokle.
— Nie mam weny, c’est sûr!272 To mnie pociesza, że pewno nikt na mnie uwagi nie zwrócił. Byli lepsi!
— A panna Szeliżanka? — zapytał Brochwicz.
— Ech, może nawet nie widziała, że jeżdżę.
Na drodze do stajen konie musiały iść wolno, gdyż tłumy publiki cisnęły się, by lepiej widzieć wracających jeźdźców. Jakaś młoda osoba, nieźle ubrana i przystojna, patrzała chciwie na ordynata i w chwili kiedy koń jego przechodził obok, zawołała dość głośno:
— Jaki dzielny i jaki piękny!
Waldemar, chociaż zamyślony, usłyszał i spojrzał na nią z roztargnieniem; widząc zachwycony wzrok utkwiony w siebie, uśmiechnął się, zrobił mimowolny ruch ręką do kapelusza, co nieznajomą panią zachwyciło jeszcze więcej. A on spoważniał. Przyszło mu na myśl: czy też Stefcia widziała go dobrze i czy jej się podobał. Po czym szepnął do siebie w duchu:
— Zaczyna interesować mnie własne powodzenie? Nadzwyczajny objaw!
I lekko wzruszył ramionami.
Rozpoczął się nowy bieg. Teraz pomiędzy innymi jechał Wiluś na Buckinghamie. Zniżono bariery do dawnej wysokości. Panna Rita, stojąc w loży, niespokojna, drżąca, cisnęła przez zęby:
— Buckingham wziąłby wyższą przeszkodę, ale nie z Wilusiem. Byłoby tak jak z Trestką.
Cały czas stała wychylona, przed każdym skokiem koni krzywiła twarz, jakby doznając fizycznego bólu. Ale bieg udał się. Wiluś przesadzał i jechał śmiało, z dobrą miną, rzucając ukośne spojrzenia na lożę, w której siedziała Stefcia. Walczył pod jej sztandarem.
Gdy bieg się skończył, Rita odetchnęła.
— A co! Wiluś a de la chance!273 Trochę mi żal wyższych przeszkód, ale taką wysokość mogły brać jedynie konie ordynata, znakomicie trenowane. Weźmie złoty medal, bez kwestii.
— A pani? — spytała Stefcia.
Wtem obok ich loży jakiś młody głos kobiecy przemówił po francusku. Jednocześnie rozległ się wesoły, kokieteryjny śmiech.
Stefcia spojrzała w tę stronę.
Młoda panna, wysoka, śniada, bardzo piękna brunetka, ubrana strojnie, szła obok lóż w towarzystwie starszego pana i dwóch młodszych. W jednym z nich Stefcia poznała księcia Zanieckiego. Panna Rita wychyliła się także i z pośpiechem odrzuciła w tył swą pyszną figurę, zagryzając wargi.
— To Barska z ojcem — szepnęła do Stefci.
Obie cofnęły się w głąb loży. Hrabianka wstępowała na schody.
Pani Idalia witała pierwsza z wielkim wylaniem274 czułości, księżna Podhorecka uprzejmie, lecz poważnie, Lucia chłodno. Kilku panów z następnych lóż podniosło się, idąc z powitaniem i szablonowym uśmieszkiem na ustach. Hrabianka tryumfowała. Panna Rita nachyliła się do Stefci i udając, że nic nie widzi i nie słyszy, mówiła:
— Widzi pani ten tłum?... O, widzi pani?... Niech się pani nie ogląda... A co, dobrze idą konie?... Proszę słuchać, jak się rozczula Idalka... jak dla własnego syna... Piękne konie!... Niech się nią nacieszy, ale nic z tego! Ach, ta wystawa!...
Stefcia słuchała ubawiona i wpadając w ten sam ton, odpowiadała również bez sensu. Obie panny miały wygląd bardzo zainteresowany... wystawą.
Ale hrabianka, witając się, podeszła już zbyt blisko. Udawać dłużej było niepodobieństwem275, zwłaszcza że hrabia Barski zawołał głośno:
— Ah! mademoiselle Marguerite! Bonjour!276 Zachwycałem się Buckinghamem. Pyszny koń!
Panna Rita doskonałe udała zdziwienie.
Uwagi (0)