Darmowe ebooki » Powieść » Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa (elektroniczna biblioteka .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa (elektroniczna biblioteka .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 39
Idź do strony:
że mię tak wytrącają z pośród siebie, że śmią publicznie i jawnie ubliżać mi? Wszakżem się zrodziła i zhodowała pomiędzy nimi, wiedzieli więc oddawna kim i jaką jestem; dla czegoż więc wprzódy okazywali mi przyjaźń? Czemu te same kobiety, które dziś odwracają się odemnie, całowały mię i nazywały swą przyjaciołką, niedawniej jak przed miesiącem? Gdyby o tem dowiedziała się matka moja! drżę na samą tę myśl! Ona tak dumna mną, tak ślepo mię kochająca, umarłaby chyba z rozpaczy i wstydu!...

Wanda umilkła; wyraz goryczy i cierpienia osiadł na jej twarzy. Stanisława smutnie na nią patrzyła.

— Biedne dziecię! wyrzekła po chwili, więc ani przewidywałaś, że burza oddawna już wre wkoło ciebie, że złe języki opasały cię siecią tysiącznych plotek i obmów, że te same kobiety, które okazywały ci najżywszą przyjaźń i sympatję, najzażarciej szarpały twoją dobrą sławę?

— Owszem, odpowiedziała Wanda, oddawna nie zwykłam była stosować się do drobiazgowych form i zwyczajów przyjętych przez nasze towarzystwo, i wiedziałam że mi to mają za złe... Ależ od prostej przygany do ogólnej pogardy daleko jeszcze. O cóż mię oskarżają? zkądże powstała ta burza złych języków, o której mówisz?

— Ze znajomości twej z panem Przybyckim, odparła Stanisława.

Czoło Wandy pokryło się szkarłatnym rumieńcem, a potem stało się jeszcze bledszem niż było wprzódy. Pochyliła głowę na piersi.

— Tak, szepnęła, domyślałam się tego, ale odpychałam domysł ten, jako uwłaczający ludziom i mnie. O, jakież to serca niedobre! jakie nieszlachetne dusze! mówiła dalej załamując ręce przed sobą; dla czegóż nikt z nich nie przyszedł otwarcie wypowiedzieć mi swej myśli? czemu nikt szczerze a uczciwie nie zapytał mię o istotę rzeczy? Wszak znali mię od tak dawna i taką mi okazywali przyjaźń, że niejedna osoba miała prawo to uczynić! Dla czegoż knowali przeciwko mnie niby spisek jakiś, w obłudzie i fałszu uśmiechając się do mnie i okrywając mię pocałunkami — aż póki nie zdobyli sobie pozornego prawa odtrącenia mię od siebie publicznie? Dla czegoż zresztą sądzą mię z pozorów, które same nawet nie miały w sobie nic złego? czemu dobre nawet istoty jak naprzykład Ludwika, łączą się z tą złością i obłudą innych? O świat! o ludzie!

Z gestem gorzkiego rozczarowania zakryła oczy dłońmi.

— Ja ci zaraz ukażę przyczynę tego co cię tak dziwi, rzekła Stanisława z powagą w głosie: oto kobiety te okazywały ci zawsze przyjaźń obłudną i fałszywą, a w gruncie zazdrościły ci, żeś młodsza i piękniejsza od nich; że sama jedna wywoływałaś w około siebie tyle pochwał i uwielbień, ile one wszystkie razem wzięte zebrać nie mogły. Rade więc, że znalazły jakikolwiek pozór do potępienia cię i obrzucenia naganą. W postępowaniu twojem dopatrują grzechu, bo same są grzeszne; pragną cię okryć cieniem, aby same światło wyglądać. Co zaś do owych dobrych, jak powiedziałaś istot, które łączą się ze złością i obłudą innych; czynią to one przez tchórzostwo i egoizm, obawiają się płynąć przeciw prądowi ogólnego zdania, aby własnej nie narazić opinji. Są to istoty dobre wprawdzie, ale dobrocią owcy lub cielęcia, pozbawioną wszelkiej odwagi i energji. Słyszą, żeś oskarżona o coś złego przez głos publiczny; przekonane w gruncie o twej niewinności, uścisną cię milczkiem i potajemnie między czterema ścianami swego lub twego pokoju — ale na ulicy, w dzień boży i widny, gotowe są razem z drugimi rzucić na ciebie garścią błota lub kamieniem, dla tego aby ktokolwiek nie powiedział broń Boże, iż mają spólnictwo z tem, co miało nieszczęście niepodobać się komuś...

— O Stasiu! ty do takich słabych i tchórzliwych istot nie należysz! zawołała Wanda obejmując szyję przyjaciołki.

— Ja? odpowiedziała Stanisława wzruszając ramionami, ja nie pojmuję podobnej dwulicowości. Dla kogo nie mam dość szacunku, aby w nim ręka w rękę iść publicznie, temu i potajemnie dłoni nie podam; ale kogo między czterema ścianami uścisnę z przyjaźnią, temu dałabym ten sam uścisk, choćby na szczycie wieży kolońskiej katedry, i chociażby u stóp tej wieży cała ludzkość była zgromadzoną i patrzyła na mnie... Z tobą Wandziu znamy się od lat dziecinnych — od lat dziecinnych wiązała nas przyjaźń i wzajemna sympatja; to też nigdy nie zaparłam się tego, że jestem twoją przyjaciołką — i nie zaparłabym się nawet, gdyby cię oskarżano o sto razy większą zbrodnię niż ta, że kochasz człowieka, którego ci wedle praw ludzkich kochać nie wolno.

— A więc tak, kocham go! wybuchnęła Wanda wpół z płaczem, wpół z energją. I cóżem temu winna? Alboż wiem jak przyszło mi to uczucie? alboż potrafiłabym sama opowiedzieć historją mego serca? Gdym pierwszy raz go ujrzała, zdało mi się że znam go dawno... dawno, że przebywaliśmy już razem kędyś w krainach duchów może... tam pod gwiazdami, w które oboje wpatrywać się lubimy — może dla tego że przeczuwamy w nich pierwotną ojczyznę naszą i miejsce, do którego dusze nasze ulecą, aby się połączyć po przebyciu tej biednej ziemskiej drogi! Nie wiedziałam o tem że go kocham, Bóg i sumienie moje świadkami memi! W myśli mej zwałam go bratem, a niekiedy mistrzem moim, bo przy nim duch mój wzrastał i wzlatywał coraz wyżej w krainy sztuki i wiedzy. Cierpiałam i nie rozumiałam mego cierpienia; tęskniłam i nie rozumiałam mych tęsknot. Doświadczałam dziwnych, nieznanych przedtem radości, i nie pojmowałam zkądby się one brały we mnie... Nie miałam u kogo zaczerpnąć rady, nie było obok mnie niczyjego oka, któreby spojrzało w głębie mego serca i rozwidniło je przedemną samą! Matka moja, droga i najlepsza moja matka, śród chorób i odosobnienia dawno zapomniała jakim torem postępują uczucia młode. Zresztą lękałam się sprawić jej zmartwienie, zwierzając przed nią niepokoje moje... I nie czułam nawet potrzeby tego, bo niepokoje te brałam za urojenia, za marzenia dziwne, którym i pierwej ulegałam nieraz. Łajałam się za nie, i nie widziałam w czembym winną była... I nagle rozdarła się przedemną zasłona... Było to w cichy pogodny wieczór. Staliśmy nad brzegiem rzeki sami jedni w obec pięknej samotnej natury, która zawsze przemawiała mi do serca i wprawiała mię w odmęt marzeń... O droga moja! jaki on piękny był wtedy! jakie blaski przechodziły mu po czole i świeciły w oczach! Widziałam dwie łodzie płynące po rzece, i pomyślałam że był to symbol mego życia i jego. Łodzie rozstały się i popłynęły w przeciwne strony — poczułam boleść nagłą, i głos jakiś krzyknął mi w sercu: kocham! Spojrzałam na niego i ten sam wyraz wyczytałam na jego twarzy! Zrozumiałam siebie i jego! Odtąd wiedziałam wszystko! Odtąd także nie widziałam go.

Zatrzymała się na chwilę owładnięta wzruszeniem; silniej przytuliła się do piersi przyjaciołki i mówiła dalej:

— Nie przyszedł do mnie więcej, bo zapewne przejrzał także i zrozumiał mnie i siebie! Widziałam jak przez tę krótką chwilę, w której przebywaliśmy jeszcze razem, walczył on aby nie wyrzec tego wyrazu, którego pełne były oba serca nasze! Nie chciał zapewne zakłócać bardziej spokoju mego! O, jakże urósł i zmężniał wtedy w oczach moich! O, kochana! jaki on szlachetny! jaki zacny!

Ukryła twarz na piersi przyjaciołki, i płakała.

— Biedna Wando! wyrzekła cicho Stasia, czeka cię wielka boleść. Dziś zrana dowiedziałam się, że on za kilka dni opuści nasze miasto!

Wanda podniosła głowę; łzy oschły na jej oczach, a na twarzy był wyraz energji i męztwa.

— Wiem o tem, odrzekła; wiem, choć mi tego nikt dotąd nie powiedział. Inaczej być nie mogło. On ma do spełnienia powinność zaciągniętą względem nieszczęśliwej kobiety, która jest jego żoną; a ja ani jednem słowem od tej powinności odwieśćbym go nie śmiała. O, Stasiu moja! gdyby on był wolnym, czuję że spełniłoby się to niewyraźne marzenie o szczęściu, jakie długo serce moje snuło w pół-śnie i cichości! Bylibyśmy szczęśliwi! Zdaje mi się, że Bóg stwarzając ludzi musi mówić niekiedy: tych dwoje stwarzam dla tego aby stanowili jedność, aby wzajemnem byli sobie dopełnieniem — bo dusze im daję podobne i myślom ich jedną zakreślam granicę — wysoko, aż pod stropem niebios uwitą. Będą się szukali po świecie marzeniem tęsknem — znajdą się i ukochają! I staje się wedle słowa Bożego. Dwoje ludzi z duchami podobnemi do siebie spotykają się i znajdują... i umiłują się wzajemnie... Ale ziemskiem życiem ziemskie rządzą prawa; one ich rozdzielają, i idą oni dalej z osobna drogami świata, jak osobno płyną dwie łódki — siostry, roztrącone po falach wiosłem rybaka. Któż odgadnie w jakich celach dzieje się tak z ludźmi na świecie? Któż poważy się sarkać na przeznaczenie, które przecie ślepym trafem nie jest, ale skutkiem przyczyn nad któremi długo myśleć trzeba aby je poznać, a czasem i nigdy poznać rozumem nie można... tylko trzeba odgadnąć sercem i zważyć sumieniem... Długo nad tem myślałam, a boleśnie i samotnie, i wstąpiła we mnie myśl światła, że ani jemu ani mnie nie wolno walczyć z losem, który nas rozdziela. Zwycięztwo w tej walce nie trudne, ale okupionemby zostało ostatecznem nieszczęściem istoty i tak nieszczęśliwej, a która jednak zawierzyła mu kiedyś życie, i dziś bez jego opieki, bez jego ramienia istnieć nie może...

Milczała Wanda przez chwilę, i zdawała się głębiej namyślać.

— Tak, rzekła jeszcze, wchodzę w samą siebie, i pytam gdzie grzech mój — i nie znajduję go. Nie znajduję go, bo czuję się czysta w poczuciach i postanowieniach moich; bo wiem że gdyby on nawet zachwiał się na drodze swojej, i przez miłość dla mnie chciał złego dopełnić czynu, ja sama pokazałbym mu cel wyższy nad wszelkie ziemskie szczęście: udoskonalenie się ducha, i niezmąconą żadną winą czystość sumienia. I powiedziałabym mu: przenieśmy mężnie cierpienie nasze, i pozostańmy zacni oboje!..

Piękną była Wanda gdy tak mówiła. Szlachetna duma i odwaga wyprostowały jej postać, a na licu rozlała się połączona z cichem cierpieniem pogoda niewinności.

Stasia objęła ją ramionami, utuliła na swej piersi, i zcicha a słodko mówić do niej zaczęła. Były to może pociechy, może rady doświadczeńszej przyjaciołki, na które Wanda odpowiadała niekiedy ściśnieniem ręki lub pocałunkiem.

XXVI

Niedalej jak o pół wiorsty od X., na niewielkiem wyniesieniu stoi dworzec kolei żelaznej. Obok murów jego kilka razy na dobę z odległych stron świata przybywająca, pędzącą jak wichru i kurzawy tuman, staje lokomotywa. Przybycia jej z niecierpliwością oczekują tłumy tych, którzy w podróż puszczać się mają, i tych co żegnać ukochanych a oddalających się przyszli, i tych co mają nadzieję powitać kogoś z drogi dalekiej, i tych jeszcze, co od lat już wielu gapią się na ów parowy i żelazny cud dziewiętnastego wieku, i nigdy dosyć nagapić się nie mogą.

Kiedy zrana w dzień pogodny parowóz odlatuje od dworca, stukając kołami po szynach, sycząc i gwiżdżąc jak wulkan przed wybuchem, a podobno i czeluście piekielne pełne dusz nieszczęśliwych smażonych w smole — wtedy w przezroczystem powietrzu rozwija się za nim długie a kręte pasmo dymu ozłoconego słońcem; sypią się iskry niby z paszczy bajecznego smoka, a smugi ich wiją się i błyszczą jak ogon komety. Jeśli zaś zjawisko to zbliża się o zmroku; wówczas zdala na tle szarem iskrzato płoną i lecą w przestrzeni latarnie czerwone, niby wytrzeszczone ślepia olbrzymiego wilka; a gdy oddala się, zamiast dwóch, ma za sobą jedno płomienne czerwone oko, które ulatując w przestrzeń, to ukazując się, to znowu znikając na załamach drogi, zdaje się wołać na pozostałych a patrzących: „w świat! lecę w świat jak meteor ziemski! komu ochota to proszę zemną — ale chyba na drugi raz, bo co teraz to się już nie zatrzymam, chyba na rozkaz bozki lub... królewski!

Któż zrachuje, ile westchnień codziennie na świecie ulatuje z piersi pozostałych za tem okiem, które błyszczy zdala, niby ostatnie pożegnanie przesłane od ukochanych a odjeżdżających!

Dzień jesienny pogodny ale mglisty i mroczny miał się ku końcowi; na dworcu kolei tłumno było i gwarno — bo przed oknami wstrzymana na chwilę w swym pochodzie, sztywna i wyniosła, stała już lokomotywa. W salach pstra i różnorodna ludność toczyła się, popychała, witała, żegnała, gotowała się do podróży.

Odosobniona nieco od tego ścisku i gwaru, w zagłębieniu jednego z okien, stała para ludzi: młody mężczyzna w podróżnem ubraniu, i młoda kobieta w ciemnem okryciu i z zasłoną na twarzy. W postawach obojga znać było wzruszenie; z poza przezroczystej zasłony kobiety dwoje wielkich oczu błyszczało łzami. Powoli, wyciągnęła drżącą rękę do stojącego naprzeciw mężczyzny, i rzekła:

— Powiedziano mi że pan dziś odjeżdżasz... przyszłam aby raz jeszcze widzieć i pożegnać pana... może nie powinnam czynić tego, ale nie mogłam inaczej...

Nie mogła mówić dalej. Mężczyzna patrzył na nią z uwielbieniem i wdzięcznością.

— W tej uroczystej chwili, wyrzekł, gdy może poraz ostatni widzimy się na tej ziemi, pozwól abym odrzucił formy światowe i raz, raz jeden w życiu powiedział do ciebie: Wando!

— Panie Auguście! jęknęła kobieta; Auguście! szepnęła tak cichutko, że jeden tylko anioł stróż jej mógłby ją dosłyszeć — a z pod zasłony spłynęła kropla przezroczysta, i zaperliła się na ciemnem okryciu.

W tej chwili tuż blizko nich zadźwięczał donośny dzwonek. Zadrżeli oboje, i pobledli.

— Myślałam, mówiła Wanda, że nie będzie źle z mej strony, jeśli przyjdę tutaj aby pożegnać pana słowem gorącego życzenia, aby uścisnąć ci rękę raz jeszcze, i powiedzieć: bądź szczęśliwy!

— Szczęśliwy! powtórzył August ze śmiertelnem zwątpieniem w głosie, i powiódł ręką po oczach przed któremi przedmioty mięszały się, ćmiły i drżały.

— Szczęśliwy! powtórzyła Wanda pewniejszym głosem, szczęśliwy — tem smutnem lecz wielkiem szczęściem, jakie daje niepokalana zacność, i spełniony obowiązek.

Drugi raz ozwał się dzwonek, a głośniej jeszcze i przeraźliwiej niż przedtem.

Wanda znowu złożyła dłoń w rękę Augusta

1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa (elektroniczna biblioteka .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz