Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖
Czerwone i czarne to najsłynniejsza powieść Stendhala. Jej głównym bohaterem jest Julian Sorel, zdolny młody mężczyzna, który marzy o karierze oficerskiej.
Po porażce Napoleona taka ścieżka jest niedostępna dla osób z niskich warstw społecznych, więc Julian decyduje się obrać drogę kapłaństwa. Dzięki pomocy miejscowego proboszcza zostaje guwernerem synów mera, co kończy się gorącym romansem z matką chłopców. Gdy prawda wychodzi na jaw, Sorel wyjeżdża, co jest początkiem kolejnych skandali.
Powieść została wydana po raz pierwszy w 1831 roku, a w 1864 została umieszczona w Indeksie ksiąg zakazanych ze względu na krytyczne treści wobec Kościoła. Polski tytuł, nadany przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego, odnosi się do ciągłej walki wewnętrznej zachodzącej w Julianie — namiętności i konserwatywnego wyrachowania. To również komentarz do sytuacji społecznej we Francji doby ponapoleońskiej.
Czytasz książkę online - «Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Biskup, człowiek ciężko doświadczony, ale nie złamany na duchu długimi latami emigracji, miał przeszło siedemdziesiąt pięć lat i bardzo niewiele troszczył się o to, co się stanie za lat dziesięć.
— Kto jest ten seminarzysta, któremu tak sprytnie patrzy z oczu? — spytał. — Czy wedle moich przepisów nie powinien już spać o tej porze?
— Och, ten jest bardzo rozbudzony, ręczę za to, Wasza Dostojność, i przynosi nam wielką nowinę: dymisję jedynego jansenisty, jakiego mieliśmy w diecezji. Wreszcie niewzruszony ksiądz Pirard zrozumiał.
— Ba! — rzekł biskup, śmiejąc się. — Spróbujcie znaleźć kogoś godniejszego na jego miejsce. Żeby wam pokazać, jak go wysoko cenię, zaproszę go jutro na obiad.
Wielki wikariusz chciał natrącić44 parę słów co do wyboru następcy, ale prałat, nieusposobiony do poważnej rozmowy, rzekł:
— Nim zamianujemy nowego, dowiedzmy się, czemu ten odchodzi. Zawołaj mi seminarzystę; prawda przemawia przez usta maluczkich.
Przywołano Juliana. „Stanę wobec dwóch inkwizytorów” — pomyślał. Nigdy nie czuł w duchu więcej męstwa.
W chwili, gdy wszedł, dwaj lokaje ubrani lepiej niż sam pan Valenod rozbierali Jego Dostojność. Nim prałat spytał o księdza Pirard, uważał za właściwe zagadnąć Juliana o nauki. Zaczął od dogmatów i zdumiał się. Niebawem przeszedł do klasyków, do Wergilego, Horacjusza, Cycerona. „Te nazwiska — pomyślał Julian — zyskały mi numer 198. Nie mam nic do stracenia, starajmy się popisać”. Udało mu się; prałat, sam wyborny humanista, był zachwycony.
Podczas obiadu w prefekturze młoda panna ciesząca się słusznym rozgłosem deklamowała poemat o Magdalenie; to usposobiło biskupa do rozmowy o literaturze. Zapomniał rychło o księdzu Pirard i o wszystkich kłopotach, zagadawszy się z seminarzystą o tym, czy Horacy był biedny czy bogaty. Prałat przytoczył kilka ustępów, ale niekiedy pamięć go zawodziła; natychmiast Julian ze skromną miną recytował całą odę. Najbardziej uderzyła biskupa naturalność Juliana; recytował kilkadziesiąt łacińskich wierszy tak, jakby opowiadał wydarzenia z seminarium. Długo mówili o Wergiliuszu, o Cyceronie. Wreszcie prałat nie mógł się wstrzymać, aby nie powinszować młodemu seminarzyście.
— Nie podobna lepiej opanować przedmiotu.
— Wasza Dostojność — rzekł Julian — znajdzie w seminarium stu dziewięćdziesięciu uczniów o wiele godniejszych Jej zaszczytnego uznania.
— Jak to? — spytał prałat zdziwiony tą cyfrą.
— To, co opowiadam Waszej Dostojności, mogę potwierdzić urzędowym dowodem. Przy dorocznym egzaminie, odpowiadając właśnie z przedmiotów, które zjednały mi w tej chwili pochwałę Waszej Dostojności, otrzymałem numer 198.
— A, to jest ów beniaminek księdza Pirard — wykrzyknął biskup, śmiejąc się i spoglądając na wikariusza. — Powinienem był się domyślić. Ha, na wojnie jak na wojnie! Nieprawdaż, dziecko — dodał, zwracając się do Juliana — że obudzono cię, aby cię przysłać tutaj?
— Tak, Wasza Dostojność. Wyszedłem sam z seminarium jedynie raz w życiu, aby pomóc księdzu Chas-Bernard w przystrojeniu katedry w Boże Ciało.
— Optime — rzekł biskup — jak to, to ty złożyłeś dowód takiej odwagi, umocowując bukiety na baldachimie? Co rok drżę, patrząc na nie; zawsze się obawiam, aby nie kosztowały życia człowieka. Moje dziecko, zajdziesz daleko; ale nie chcę podcinać twej przyszłości, która będzie niewątpliwie świetna, skazując cię na śmierć głodową.
Na rozkaz biskupa podano malagę i biszkopty; Julian wziął się do nich żwawo, a jeszcze bardziej ksiądz de Frilair, który wiedział, że biskup lubi, aby przy nim jeść wesoło i z apetytem.
Prałat, coraz bardziej rad z zakończenia wieczoru, natrącił coś z historii kościelnej. Spostrzegł, że Julian nie rozumie. Zagadnął o ducha państwa rzymskiego za cesarzów w epoce Konstantyna. Schyłkowi pogaństwa towarzyszył ten sam stan niepokoju i rozterki, który w XIX w. trapi smutne i zwątpiałe dusze. Biskup zauważył, że Julian prawie nic nie słyszał o Tacycie.
Julian odpowiedział po prostu, ku zdumieniu prałata, że autora tego nie ma w bibliotece seminarium.
— Bardzom rad z tego — rzekł biskup wesoło. — Wywiodłeś mnie z kłopotu; od dziesięciu minut myślę, jak ci podziękować za miły wieczór, któregoś mi dostarczył, i to zupełnie niespodziewanie. Nie spodziewałem się znaleźć takiego humanisty w wychowanku mego seminarium. Mimo że to dar niezbyt kanoniczny, daruję ci Tacyta.
Prałat kazał sobie przynieść osiem wspaniale oprawionych tomów i własnoręcznie wypisał na pierwszej stronicy łacińską dedykację. Biskup szczycił się wytworną łaciną. W końcu rzekł poważnym tonem, który szczególnie odbijał od całej rozmowy:
— Młodzieńcze, jeśli będziesz rozsądny, czeka cię z czasem najlepsze probostwo w diecezji i to niezbyt daleko od biskupiego pałacu; ale trzeba być rozsądnym.
Kiedy Julian obładowany książkami wyszedł mocno zdziwiony z pałacu, biła dwunasta.
Biskup nie wspomniał ani słowa o księdzu Pirard. Julian zdumiony był zwłaszcza nadzwyczajną uprzejmością prałata. Nie miał pojęcia o takim wdzięku, połączonym z równie naturalną godnością. Odczuł żywo ten kontrast na widok ponurego księdza Pirard, który czekał go z niecierpliwością.
— Quid tibi dixerunt? (Co ci powiedzieli) — zakrzyknął donośnie na widok Juliana.
Kiedy Julian plątał się nieco, przekładając na łacinę słowa biskupa, eks-rektor rzekł swoim twardym głosem z niezręczną gestykulacją:
— Mów po francusku i powtarzaj wiernie słowa Jego Dostojności, nic nie dodając, nic nie ujmując.
— Osobliwy podarek biskupa dla seminarzysty! — mruknął, przeglądając wspaniałego Tacyta, którego złocony brzeg zdawał się go przejmować wstrętem.
Wybiła druga, kiedy po bardzo szczegółowym sprawozdaniu ksiądz pozwolił swemu ulubieńcowi udać się na spoczynek.
— Zostaw mi pierwszy tom swego Tacyta, z dedykacją Jego Dostojności — rzekł. — Tych kilka łacińskich wyrazów będzie dla ciebie gromochronem po moim wyjeździe. Erit tibi, fili mi, successor meus tanquam leo quaerens quem devoret. (Następca mój będzie dla ciebie, synu, niby lew szukający, kogo by pożarł).
Nazajutrz rano Julian zauważył, że koledzy odnoszą się doń w szczególny sposób. To zdwoiło jego ostrożność. „Oto — pomyślał — następstwa dymisji księdza Pirard. Całe seminarium wie o tym, a ja uchodzę za jego faworyta. Musi być coś zelżywego w tym obejściu”. Ale nie mógł się niczego dopatrzyć. Przeciwnie, wszystkie oczy wolne były od nienawiści. Co to ma znaczyć? Zapewne jakaś pułapka; trzymajmy się ostro. Wreszcie mały seminarzysta z Verrières bąknął, śmiejąc się: Cornelii Taciti opera omnia (Dzieła wszystkie Korneliusza Tacyta).
Na te słowa wszyscy jęli na wyprzódki winszować Julianowi nie tylko wspaniałego podarku, ale zaszczytu dwugodzinnej rozmowy z Jego Dostojnością. Wiedzieli wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Od tej chwili ustała wszelka zawiść, zaczęto mu się łasić nikczemnie: ksiądz Castanède, który jeszcze poprzedniego dnia obchodził się z nim najbrutalniej, ujął go pod ramię i zaprosił na śniadanie.
Nieszczęśliwa natura Juliana: chamstwo tych gruboskórców robiło mu przykrość, uniżoność sprawiała mu niesmak, a żadnej przyjemności.
Około południa ksiądz Pirard pożegnał uczniów, nie bez surowego napomnienia.
— Pragniecie zaszczytów świata — rzekł — przewag społecznych, przyjemności rozkazywania, lekceważenia praw i traktowania wszystkiego z góry? Czy też pragniecie zbawienia wiecznego? Najtęższy z was potrzebuje jeno otworzyć oczy, aby rozróżnić te dwie drogi.
Ledwie wyszedł, dewoci z Serca Jezusowego pobiegli zaintonować w kaplicy Te Deum. Nikt w seminarium nie wziął na serio przemowy eks-rektora. „Wściekły jest o dymisję” — mówili. Ani jeden nie był tak naiwny, aby uwierzyć w dobrowolne zrzeczenie się posady, która daje tyle stosunków z dostawcami.
Ksiądz Pirard zamieszkał w najlichszej gospodzie w Besançon i pod pozorem interesów, których nie miał, zamierzał spędzić tam dwa dni.
Biskup zaprosił go na obiad i chcąc wyprawić psotę wielkiemu wikariuszowi, starał się dać mu sposobność błyśnięcia talentami. Właśnie podczas deseru przyszła z Paryża nieoczekiwana wiadomość, że ksiądz Pirard otrzymał wspaniałe probostwo w N*** o cztery mile od stolicy. Zacny prałat powinszował mu serdecznie. W całej tej sprawie widział doskonale rozegraną partię, która wprawiła go w dobry humor i dała mu wysokie pojęcie o zdolnościach księdza. Wypisał mu po łacinie wspaniałe świadectwo i zamknął usta księdzu de Frilair, który pozwalał sobie na uwagi.
Wieczorem biskup dał wyraz swoim zachwytom u margrabiny de Rubempré. Wśród besansońskiej arystokracji nowina ta sprawiła wielkie wrażenie; łamano sobie głowę nad źródłem tego nadzwyczajnego faworu. Wróżono już księdzu Pirard infułę. Najsprytniejsi przypuszczali, że pan de la Mole został ministrem i pozwolił sobie tego dnia uśmiechnąć się z władczej miny, jaką ksiądz de Frilair przybierał w salonach.
Nazajutrz rano niemalże goniono za księdzem Pirard na ulicy; kupcy wychodzili na próg, kiedy ich mijał, udając się do sędziów w sprawie margrabiego: pierwszy raz spotkał się z grzecznym przyjęciem. Surowy jansenista, oburzony tym wszystkim do głębi, odbył długą naradę z adwokatami, których wybrał dla pana de la Mole, i odjechał do Paryża. Miał tę słabość, że paru przyjaciołom z kolegium, którzy go odprowadzili aż do bogatej karety, zwierzył się, że po piętnastu latach zarządu seminarium opuszcza Besançon z pięćset dwudziestoma frankami. Przyjaciele uścisnęli go, płacząc, po czym rzekli między sobą: „Poczciwina mógłby sobie oszczędzić tego kłamstwa; to już nadto śmieszne”.
Ludzie pospolici, zaślepieni miłością grosza, nie mogli zrozumieć, że właśnie w szczerości swojej ksiądz Pirard znalazł potrzebne siły, aby walczyć sześć lat przeciw Marii Alacoque, przeciw Sercu Jezusowemu, jezuitom i własnemu biskupowi.
Istnieje tylko jeden tytuł arystokratyczny, mianowicie książę; margrabia jest śmieszny; na słowo książę wszystko odwraca głowę.
Margrabia de la Mole przyjął księdza Pirard bez owych wielkopańskich manier, tak grzecznych, a tak lekceważących dla kogoś znającego się na tym. Byłaby to strata czasu: margrabia zaś miał za wiele ważnych spraw na głowie.
Od pół roku intrygował, aby narzucić królowi i narodowi pewne ministerium, które przez wdzięczność zrobiłoby go księciem.
Od wielu lat margrabia domagał się próżno od adwokata w Besançon jasnego i zwięzłego sprawozdania w kwestii swoich procesów we Franche-Comté. W jaki sposób sławny adwokat miał je wyłożyć, skoro ich sam nie rozumiał?
Ćwiartka papieru, którą mu wręczył ksiądz, tłumaczyła wszystko.
— Drogi księże — rzekł margrabia, uporawszy się w niespełna pięć minut z formułkami grzeczności oraz kwestiami osobistymi — drogi księże, wśród mej rzekomej pomyślności brak mi czasu na poważne zajęcie się dwiema małymi, a wszelako dość poważnymi sprawami: interesami i rodziną. Troszczę się w wielkich liniach o losy swego domu, mogę go wznieść wysoko; dbam o swoje przyjemności, co powinno iść w pierwszym rzędzie, przynajmniej w moich oczach — dodał, spostrzegając zdziwienie na twarzy księdza Pirard. (Mimo iż człowiek wytrawny, proboszcz zdumiał się, słysząc, że starzec może tak szczerze mówić o swoich przyjemnościach).
— Oczywiście, praca istnieje w Paryżu — ciągnął wielki pan — ale gdzieś na piątym pięterku; z chwilą zaś gdy ktoś się styka ze mną, zaraz bierze mieszkanie na drugim, a żona jego wyznacza dni przyjęć; tym samym koniec z pracą, cały wysiłek obraca się na to, aby być lub udawać, że się jest światowym człowiekiem. To ich jedyna troska z chwilą, gdy mają chleb.
Co do moich procesów, ściśle mówiąc — i to wziąwszy każdy proces z osobna — mam adwokatów, którzy się zabijają pracą; przedwczoraj jeden umarł mi na suchoty. Ale co do moich spraw w ogólności, czy uwierzyłbyś księże, iż od trzech lat zrezygnowałem ze znalezienia człowieka, który by, pisząc do mnie, raczył zastanowić się bodaj trochę? Zresztą wszystko to, to tylko wstęp.
Szanuję cię, księże, i śmiem dodać, mimo że widzimy się po raz pierwszy, kocham cię. Czy chcesz być moim sekretarzem z płacą ośmiu tysięcy franków lub dwa razy tyle? Zyskałbym na tym jeszcze, przysięgam; i zobowiązuję się zachować księdzu owo piękne probostwo na czas, kiedy by nam przyszło się rozstać.
Ksiądz odmówił, ale pod koniec rozmowy szczery kłopot margrabiego obudził w nim myśl.
— Zostawiłem w seminarium biednego chłopca, którego, jeśli się nie mylę, czeka srogie prześladowanie. Gdyby był po prostu zakonnikiem, już by się znalazł in pace. Dotąd ten młody człowiek zna jedynie łacinę i Pismo święte; ale możliwe jest, że kiedyś rozwinie wielkie talenty czy jako kaznodzieja, czy jako pasterz dusz. Nie wiem, co będzie robił, ale jest w nim święty ogień, może zajść daleko. Zamierzałem go umieścić przy biskupie, gdybyśmy kiedy mieli na tym stanowisku człowieka podzielającego pański sposób patrzenia na ludzi i sprawy.
— Skąd ten młody człowiek?
— Podobno jest synem cieśli z naszych stron, ale raczej bym przypuszczał, że jest naturalnym dzieckiem jakiegoś bogatego człowieka. Widziałem, jak otrzymał list anonimowy lub pseudonimowy z przekazem na pięćset franków.
— A, to Julian Sorel — rzekł margrabia.
— Skąd pan zna jego nazwisko? — rzekł proboszcz zdumiony i w tej samej chwili zarumienił się.
— Tego nie mogę powiedzieć — rzekł margrabia.
— Zatem — rzekł ksiądz — niech pan spróbuje uczynić go swoim sekretarzem; ma energię, rozum; słowem, warto zrobić próbę.
— Czemu nie? — rzekł margrabia. — Tylko czy to nie będzie człowiek zdolny przyjąć łapówkę od prefekta policji lub kogo innego, aby mnie szpiegować w moim domu? Oto jedyna wątpliwość.
Wobec korzystnych upewnień księdza Pirard, margrabia wyjął bilet tysiącfrankowy.
— Poślij to, księże, Julianowi Sorel na drogę i niech przybywa.
— Widać — rzekł ksiądz Pirard — że pan margrabia mieszka
Uwagi (0)