Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie można czytać książki za darmo .txt) 📖
Krótka nowela Kraszewskiego, w której tytułowy bohater, Bartłomiej, podejmuje się wraz z Rupertem i Suchym, ze starca zrobić młodego człowieka. Żeby tego dokonać proszą o pomoc pana Gimmela — diabła. Ceną za jego pomoc jest dusza ludzka.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie można czytać książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Hej! sąsiedzie! odezwał się głos chropawy kaszlem przerywany z jednego okna — porzuć to — bardzo proszę. Brzydkie życie prowadzisz, nocami włóczysz się po mieście, i sam nie spiąc, nam jeszcze spoczynek przerywasz.
— Patrzcie tego osła! odezwał się cieniuchny głos z drugiego okna, całą noc nie spałem, ledwie com się zdrzemnęła nad rankiem, aż tu ten grubijanin znowu mi spać nie daje — O! przeklęty bałdyga!
— Pa-pa-nie — są-sie-sie-dzie-dzie, trzęsącym, zająkliwym ale tubalnym głosem wołał któś trzeci — niech cię wszys-cy-cy dia-diabli wezmą, z twoi-im-im stuka-ka-niem-em, Ci-ci-cho b-bałwa-a-nie!
A Bartłomiej jak bił tak bił.
— A kto tam? odezwał się nareście głos z okien domu P. Bartłomieja.
— To ja — odpowiedział szybko Bartłomiej.
— Któż? ozwał się głos znowu.
— Ja — Majster Bartłomiej — Pan tego domu — ośla głowo — i basta — czyli basta i głowa ośla — hę? czy mnie nie poznajesz po głosie.
— Oczewiste kłamstwo — rzekł znowu głos z okna, Majster Bartłomiej już dawno przyszedł do domu, i smaczno zasypia.
— Ach! łotry otwierajcie, bo wam jutro łby potłukę.
— To oszust — odezwano się znowu, chce się wkraść do domu, żeby co ukraść, ale mnie nie oszukasz — muszę dobrze domu pilnować, i niepuszczę, chociażbyś o mur bił głową — a jeśli sobie pójść nie zechcesz, zawołamy pachołków, żeby cię do sądów Ławeckich odprowadzili.
— O przeklęta nocy! krzyczał Majster osłupiały ze złości, pieniąc się prawie — przeklęta, stokroć przeklęta nocy!! — i stał niewiedząc co robić podedrzwiami, a okno zamknęło się, sąsiedzi poszli spać — Majster został się sam jeden na ulicy, siadł, na ławie, wzdychał, płakał i usnął ze znużenia.
Nad samym rankiem, obudził się Majster ze snu, i obejrzał się po sobie i koło siebie. Mnóstwo ludu gromadziło się w około, patrząc z podziwieniem na niego: na jednej nodze nie miał bóta, suknie jego były czarne jak węgiel, galony u kapoty pordzawiały, włosy nieco miał osmalone, a suknią prócz tego podartą.
— Hej! ozwał się któś z tłumu — Majster gdzieś był na piwku.
— O! odpowiedział drugi, musiał się wczora zalać porządnie.
— Patrzajcie, zawołał trzeci — powraca pewno z bankietu, obejrzyjcie no mu uszy, czy ma całe.
Tak krzyczano, a Majster Bartłomiej, był pośmiewiskiem pospólstwa, wstał nareście z ławki, i wszedł do domu.
Sciemniało się już tegoż samego dnia, kiedy synowica Bartłomieja Hersylia, siedziała w swojej komnacie. Była to izba niewielka, z dwoma kraciastemi oknami. Dwa stoły marmurowe i trzy stołki wyplatane trzciną, zdobiły ją. Na szybach okien pomalowane były znaki Zodyaku: sufit wyobrażał systema Tychona, na stole widać było kule, globy, leżały cerkle i ksiąg kilka, przy ścianie stał szpinet, lira i arfa. Hersylia siedziała sama jedna zadumana, przed rozwartém oknem i wzdychała — sliczny był wieczor — Hersylia nadstawia ucho, któś idzie po schodach — serce uderzyło mocniej — to on! — Oboje spotkali się na środku pokoju, oboje mieli wzrok czuły, obłąkany. Tobiasz był wysoki, piersisty ale blady — oczy miał żywe i czarne. Hersylia była brunetka, średniego wzrostu, miała oczy wymówne, jak najczulszej Włoszki, kibić Atalanty. Podała rękę kochankowi, on ją pocałował i rzucając na ziemię kapelusz, zawołał.
— O moja luba! nieuwierzysz jaki mię ogień pali, pragnę, palę się cały — dwa dni niesłyszałem muzyki! zagraj proszę cię cokolwiek.
— Dobrze moje serce! rzekła wzdychając i biorąc arfę powoli. Chciała grać i ręka jej zastanowiła się nad strunami, sparła głowę i zadumała się posępnie.
— Tobiasz otworzył szpinet i zaczął grać sławnego Claboniego melodiją wrzącą, czucia pełną. Arfa milczała jeszcze, ale kiedy Tobiasz1, zniżył głos, kiedy cichemi tony odezwał się z melancholijną Canzoną — arfa ożyła, i tak rosła w silnych odgłosach że szpinet z prymu, na wtór zeskoczył. Muzyk pałał cały, jego dusza zdawała się czuć i połykać tony, nim je usłyszał. Oczy iskrzyły się, wytężały się wszystkie żyły; nic nie czuł, nic nie widział, nic nie słyszał, tylko harmonią, której wyobraźnia dodawała wdzięku.
Lecz nagle, arfa ustała, a Tobiasz zleciał z nieba na ziemię, opuścił ręce i oglądał się w około z podziwieniem.
— Czy już dosyć — moje serce? zapytała Hersylia.
— Dosyć! rzekł z cicha wzdychając Tobiasz — dziś ja grać będę jeszcze u Kazanowskich wieczorem.
— Więc się dziś wcześnie rozłączym! rzekła smutno Hersylia.
— Jakto, rozłączym? zawołał powstając z zapałem Tobiasz, alboż dusze nasze nie są zawsze razem?
— Hersylia westchnęła tylko. Tobiasz chodził szybko po pokoju, rzucał ogniste spójrzenia i usiadł nareście, Hersylia zbliżyła się ku niemu, wzięła go za rękę i milczeli!
Drzwi się otworzyły, wszedł Rupert. Musicie pamiętać jego garb, ogromną głowę, ręce cienkie i długie, i nożki jak badyle. Otoż Rupert uśmiechnął się wchodząc i usiłując przybrać powabną minę, aby się przypodobał — skłonił się i przystąpił bliżej — Oczy Tobiasza zapłonęły gniewem, ale przybyły nieuważał na to i zaczął być natrętniejszym, siadał, wstawał, chodził, nucił, przypatrywał się, uśmiechając Pannie Hersylii.
Tobiasz się niecierpliwił, bo Rupert przerwał mu słodką chwilkę, patrzył nań ostro i oka z niego na chwilę nie spuścił. Hersylia tym czasem nie zważając nań bynajmniej, sparła się na ramieniu kochanka i nie patrzyła nawet na przybylca. Czoło małej poczwarki chmurzyło się widocznie, tupnęła nogą, żeby przecie choć jedno pozyskać spójrzenie, i odezwała się po chwili.
— Panna Hersylia powinna być grzeczniejsza; bo ją przed stryjem oskarżę.
— Milczeć!.... rzekł poważnie i zimno Tobiasz.
— Panna Hersylia mnie nie słyszy — odezwał się znowu uparty.
— Milczeć! powtórzył Tobiasz groźniej, ale z równą powagą, nakazującym tonem.
— Ty sam milcz śmiałku — wrzasnął przeraźliwie Rupert łupiąc oczyma i wyciągając ręce — milcz bo cię zgniotę, i oknem wyrzucę.
Tobiasz zamilkł, powstał powolnie z krzesła i zbliżył się do małego garbatego, który nie wiedząc jeszcze co z tego będzie, cofnął dla wszystkiego parę kroków. Młody muzyk tym czasem chwycił go silnie za kołnierz i milcząc ciągle, bez najmniejszej oznaki gniewu, prowadził go, a raczej wlókł do szafy.
Rupert szamotał się jak mysz w połapce, ale silna ręka go trzymała, musiał się poddać.
— Puść! puść mię, moje serce na miłość Boga, zawołał przerażony, puść mię moje serce, bo ci kości pogruchoczę. Tobiasz milczał, otworzył szafę, wepchnął do niej Ruperta, zamknął na zamek i wrócił powolnie do kochanki. Przez cały czas, któren trwała utarczka, Hersylia nie patrzyła nawet na nich, a kiedy Tobiasz się zbliżył, wzięła go za rękę i znowu usiedli w milczeniu, patrząc tylko niekiedy na siebie.
— Uf! uf! aj! oj! odezwał się głos z szafy — nu! aj! puść mnie, przysięgam ci na wszystko, że tu więcej noga moja nie postanie — nie mam czasu — to złe żarty panie Sandomierczyku!
— Milczeć — odezwał się znowu Tobiasz bardzo gwałtownie, milczeć, bo ci łeb roskwaszę!
— No! aj! mój najmilszy, mój dobrodzieju! puść mię — dam ci co chcesz, dam ci pieniędzy.
Tobiasz ruszył ramionami z politowaniem, a Rupert dusił się, krztusił, łajał, rzucał się, bił w szafę, ale nikt na to nieuważał.
— Zlituj się, jeśliś poczciwy człowiek — rzekł płacząc prawie, raz jeszcze Rupert — mam pilny interes.
— No! słuchaj! zawołał grzmiącym głosem Tobiasz, jeżeli twoja noga postanie jeszcze kiedykolwiek w tej komnacie, jeżeli się odważysz być natrętnym Pannie Hersylii — pamiętaj, ze cię tak uczęstuję, ze Ruski miesiąc popamiętasz.
Czy słyszysz?
— Słyszę — słyszę, tylko puszczaj — wołał Rupert, bo się uduszę, niech mię nadal Pan Bóg uchowa od tego domu i od was wszystkich.
Tobiasz otworzył szafę powoli i patrzał na wyskakującego z niej Ruperta, który jak opętany poleciał do drzwi, wybiegł i zatrzasnął je za sobą.
Muzyk zwrócił się raz jeszcze ku Hersylii, wziął jej rękę, położył na sercu — westchnął i wyszedł.
Wyleciał więc Rupert pełen złości z komnaty, i zbiegł na dół gdzie go Majster z Suchym oczekiwał. Po minie Ruperta poznali od razu ze mu się cóś złego przytrafić musiało, ale Rupert wstydził się wyznać i chodził tylko włożywszy ręce w kieszenie, zgrzytając zębami i układając plany zemsty.
Po chwili, Suchy przerwał milczenie.
— Kolego! o czém znowu myślisz? czas do roboty — czy cię co opętało?
Mała poczwarka usiłowała przybrać minę pogodną.
— Więc idziem, rzekł, niech Majster niezapomni wziąć z sobą narzędzi.
— Idziemy.
— Idziemy.
— Idziemy.
To mówiąc zeszli; kręcili się różnemi ulicami tam i ówdzie, aż nareście stanęli u drzwi pałacu, położonego na ulicy Biskupiej. Rupert zapukał — otworzono bramę i trzej majstrowie weszli. Służący młody i przystojny poprowadził ich po wschodach do małej sali — od której drzwi im otworzył.
Była ona wykładana białym marmurem — ogromny stół, stał na środku, na nim paliło się kilkanaście świec jarzęcych — okna zapuszczone były czarnemi zasłonkami — żywej duszy nie było widać.
W kącie na wielkim kominie, palił się ogień, a w kotle ogromnym wrzała woda. Zegar, i kilkanaście wąsatych, jaskrawych portretów, zdobiło to mieszkanie po którém niedowierzając oglądał się nieufnie P. Majster. Suchy i Rupert szepcząc cóś pomiędzy sobą, złożyli na stole paczki przyniesione z sobą — spójrzeli na zegar, zawołali sługi — powiedzieli mu że już czas — i sługa zniknął w momencie.
W sali parno było jak w łaźni, a cicho jak na cmętarzu, tylko zegar w takt maszerował, i ogień trzaskał pod kotłem i woda wrzała posępnym szmerem.
Wszyscy trzej dumali głęboko, kiedy otwierające się nareście drzwi, zwróciły ich uwagę. Suchy i Rupert przybrali miny poważne, Bartłomiej stanął z tyłu za niemi i spoglądał im przez ramiona.
Zgrzybiały starzec wszedł o kiju do sali, kaszląc i drżąc cały jak galareta, ubrany był w ciepłą suknią adamaszkową, bardzo starego kroju i czapkę futrzaną, na twarzy krzyżowało się tyle marszczek, ile kropel w morzu, oczy wyglądały z głowy, jak iskry z popiołu, a tak był łysy że mu ani pół włosa nie pozostało. Prowadziło tego starca trzech hajduków młodych i posadzili go na krześle a sami odeszli. Zaledwie znikli, starzec odezwał się do Suchego.
— No — a maszże trzeciego do roboty?
— Jest Panie — odpowiedział ów i wskazał Bartłomieja, który skłonił się tak nisko, jak tylko brzuch mu dozwalał.
— Pamiętaszże na przepisy?
— Pamiętam Panie!
— Widziałeś się z Gimmelem?
— Tak jest — Panie.
— I cóż mówił?
— Nic — Panie.
— Ale przecie?
— On się nie sprzeciwia.
— A warunki?
— Wiadome — Panie, jak zawsze, jak zawsze — trzeba mu zapłacić duszą.
— Duszą! no! no! zaczynajciesz robotę.
Gdy to mówił trzej majstrowie zbliżyli się do niego, porwali go i wrzucili w kocioł z wodą wrzącą, aż para buchnęła. Suchy pilnował ognia, Rupert patrzał na zegar, Bartłomiej był gotów nazad go z tej łaźni wydobyć. Gdy już trzej robotnicy miarkować zaczęli, że starzec należycie się przysmażył, wyjęli go ostróżnie, położyli na stole, przykryli prześcieradłami i zaczęli chodząc w około śpiewać i kadzić różném zielem, bursztynem, ambrą i aloesem. Bartłomiejowi zaś kazano za każdą strofą ciąć siekierą kłodę, leżącą na ziemi. Ten obrzęd trwał z półtory godziny. Suchy przystąpił wreście do stołu polał jakimś płynem leżące na nim ciało, odkrył prześcieradło i podał rękę do wstania.....
Majster Bartłomiej mało nie omdlał z podziwienia widząc wyskakującego ze stołu, ledwie dwudziestoletniego młodzieńca na miejscu starca, który natychmiast pobiegł do wielkiego Weneckiego źwierciadła wiszącego na ścienie, uśmiechnął się do siebie, skłonił się trzem majstrom i zawołał na sługę.
Sługa szukał pana oczyma, i dziwował się że go nie było.
— Kto mię wołał? zapytał hajduk — zdawało mi się żem słyszał głos pański.
— Ja, wołałem odpowiedział stary młodzieniec — ja twój pan.
— Jegomość? a cóż pan potrzebuje?
— Przynieś tu wina.
— To dobrze, ale gdzież mój pan?
— Toż ja nim jestem przecie.
— W Imie Oyca i Syna! czysto zwarjował — czyż to ja już nie znam swego pana — patrzajcie no go?
— No! słuchaj hultaju! powtórzył młodzieniec marszcząc czoło, ja jestem twój pan, chociaż z pomocą tych panów młodziej teraz wyglądam.
— Pleciesz Waszmość, z pozwoleniem — jakbym to ja był z rozumu obrany, żeby temu wierzyć! odparł obrażony sługa — czyż ja oczu nie mam! ot to!
— No! patrzajże na mnie — krzyknął przeraźliwie młodzieniec; i kiedy sługa spójrzał na niego, on przybrał postać dawną zgrzybiałą i w mgnieniu oka odmłodniał znowu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! wrzasnął zakrywając oczy rękoma przelękniony hajduk — To czary! w Imie Ojca i Syna! tfu! zgiń maro! przepadnij tfu! tfu! To mówiąc zaczął pluć na wszystkie strony i uciekać co siły.
Uwagi (0)