Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie można czytać książki za darmo .txt) 📖
Krótka nowela Kraszewskiego, w której tytułowy bohater, Bartłomiej, podejmuje się wraz z Rupertem i Suchym, ze starca zrobić młodego człowieka. Żeby tego dokonać proszą o pomoc pana Gimmela — diabła. Ceną za jego pomoc jest dusza ludzka.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie można czytać książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Poglądali oba na siebie — Majster osłupiały z podziwienia, Rupert z ironicznym uśmiechem, który twarz jego, tak obrzydliwą uczynił, że kto inny, mniej do niej przywykły jak Bartłomiej, byłby uciekł za kraj świata, ale Majster wspomniał że Rupert napomknął cóś o złocie.
— Hm! rzekł, juściżby to dobrze było zarobić tak wiele złota — ale?
— Ha, ha, ha! piszczącym głosem odezwał się Rupert, podniósł się z krzesła i stając podparłszy się, w boki na przeciw Bartłomieja — Cóż to czy w twojej głowie, ten rodzaj majsterstwa zmieścić się nie może?
— Hę? co? zapytał Bartłomiej nierozumiejąc poczwary — czy chcesz żebym oszalał, albo żebym był szalony, czyli, żebym odszedł od zmysłów?
— No, Bartłomieju, jesteś przecie Alchemik, zawołał trochę niecierpliwie Rupert, wytrzeszczywszy na niego oczy jak dwie grobowe pochodnie i zbliżając się z rozdartą gębą, z wyciągnionemi rękoma, jakby go chciał udusić, upiec przy ogniu swego spójrzenia i połknąć całego — jesteś alchemik — a alchemik jakich mało, równasz się z Panem Bobolą, tym jezuickim szachrajem, który królewskie złoto, przetapia w kufry Lojolistów. Pan Wolski nawet radzi się ciebie niekiedy, idąc na experymenta do Króla Jego Mości — ty więc uczony ośle, (tu P. Bartłomiej splunął niby obrażony, ale że do złota mowa się ściągała więc milczał), no czyż nie wierzysz żeby człowiek mógł przerobić człowieka, kiedy go..... Hę??
— Hę?? zająkając się odpowiedział z małym nawiasowym uśmiechem Bartłomiej, oczekujący ciągle, aby się rozmowa ku pieniądzom nachyliła — ku pieniądzom, które kochał jak samego siebie.
— Jak widzę, rzekł podskakując prawie, mały ognisty Rupert, toś ty albo głupi jak sak, albo mię chcesz do tego przyprowadzić, że się zaklnę na twój bót dziurawy, iż tu noga moja niepostanie — i złota ci niedam.
— No! ale ja słucham, odparł żywo, urażony Bartłomiej kładnąc rękę na piersiach na znak lekkiej urazy, ja słucham, ja rozumiem, przerobię ci co chcesz — nawet ciebie samego, tylko powiedź, gdzie to złoto, o którym była wzmianka.
— O! powoli! rzekł Rupert, musisz wprzódy odbyć próbę, musisz zaprzysiądz milczenie, musisz się wyrzec swojej duszy, musisz — o! to jeszcze wiele rzeczy brakuje, do tego — dziś pójdziem odbyć pierwszą próbkę.
— Hę?? odpowiedział Majster — jam gotów — ależ do djabła słychać już śpiewanie nocnych stróżów — już północ blisko.
— No to i cóż? zapytał Rupert — to właśnie sam czas nadchodzi.
— Cyt! cyt!
— Powoli.
— No chodźże.
— Kiedy ciemno jak w lochu.
— I do sto tysięcy.
— A! do milion kaduków!
— No leźże gapiu? wołał nareście Rupert, sprowadzając Majstra ze wschodów — leź — i to mówiąc wziął go za połę, pociągnął, i skacząc jak bocian cieńkiemi nóżkami, wlókł Bartłomieja, którego brzuch i tusza, tak prędko iść niedozwalały i który przeto wrzeszczał jak szalony.
— A! milczże pieszczochu! krzyczał znowu Rupert, bo przysięgam że ci gębę zamaluję do sądnego dnia. Majster Bartłomiej, zląkł się, bo był tchórz wielki, i wlókł się podskakując i wołając tylko z cicha niekiedy — och! ach! aj! oj! — lub pomrukując pod nosem.
Po wielkich korowodach zeszli nareście ze schodów, i pokazali się na ulicy. Księżyc świecił jasno, noc była widna, Rupert spójrzał po niebie i rzekł po cichu do Majstra — Noc bezecna, do naszej roboty — a Majster tymczasem tchórzliwie spoglądał po oknach i w jednym ujrzał siedzącą swoją synowicę. Siedziała ona zadumana, sparta na ręku, i wpatrywała się w księżyc, który jej białą suknię i bielszą jeszcze twarz i anielskie rysy oświecał, połykała wieczorne tchnienie wiatru, rozwiewające jej czarne włosy i lekko kołyszące jej szaty.
— Idź spać Hersylijo! zawołał Majster — już nie pora po niebie gawronić — spać, spać — połóż się na mojém łóżku — pilnuj, żeby nas nie okradli, zamknij dom na rygle i niepuszczaj nikogo, choćby się Bóg wie jak dobijał.
— Dobrze, dobrze, stryju, ja zamknę, ale dzisiejszej nocy oka zmrużyć się niegodzi, dziś porównanie jesienne dnia z nocą. To noc cudna dla astrologów i kochanków. Dziś w pogodnych gwiazdkach czytać będę, przyszły los mój i mego kochanka. Dobranoc, stryju, dobranoc, idź już, idź. Już cię ten mały Rupert ciągnie dawno za rękaw, dobranoc — niepuszczę nikogo.
— Niepuszczaj! niepuszczaj! wołał oddalając się coraz Majster Bartłomiej, choćby i Tobiasz nawet stukał się do bramy.
— Oho! odezwał się głos z okna — a mała poczwarka pociągnęła silniej Bartłomieja, a Bartłomiej jak szatan poleciał, bo dla złota, gotów był karku nadkręcić. Szli jeszcze ulicą — wszędzie było cicho: księżyc świecił, wszystko spało, tylko w winiarniach odzywały się szumne wykrzykniki podochoconych i migały jarzęce światła. Szli dalej kierując się ku przedmieściu. Już mijali klasztor jezuicki Stej Barbary, a Bartłomiej wzdychał poglądając na mury bogatego, oblanego złotem zakonu, kiedy na zakręcie spotkali jakąś dziwotworną figurę, o mur opartą.
Był to męszczyzna chudy i cienki, trzymający pod pachą pudełko. Księżyc oświecił jego rysy — był on w okularach, nos miał długi, wystający, jasno-granatowy, oczy ogromne jak talary, czarne i ogniste; ale ze wszystkiego najdziwniejsza była chudość. Był to szkielet żyjący, kości wyglądały mu z pod skóry, która wisiała na nim, jak worek na kołku.
Ta figura zbliżyła się do Ruperta, a Bartłomiej odskoczył od niej parę kroków, żegnając się skrycie i przyciskając się do towarzysza.
— Ależ się na ciebie wyczekałem! krzyknął dźwięczącym głosem Suchy — a zimno mi dolegało, bo to noc jesienna, a rosa chłodna do stu djabłów.
— O! zawołał Rupert, czego się tak ciśniesz do mnie Bartłomieju i machasz rękoma?
— Opędzam komary — zamruczał pod nosem Majster — spoglądając z podełba na Suchego.
— Przecieżeście przyszli! — zawołał Suchy — Ależ to gruba kłoda toczy się za tobą Rupercie — Pośpieszajmy!
Bartłomiej drżał jak listek i trzymał się towarzysza, jak pijany płotu, gdyby nie nadzieja pieniędzy, uciekłby już dawno.
— Ależ noc szkaradna! rzekł Suchy wpatrując się w pogodne, gwiazdami zasiane niebo.
— Prawda! niegodziwa! dodał Rupert.
Tak pomrukiwając niekiedy szli przez miasto, a im ciemniejszemi cisnęli się zaułkami, tym dalej w pięty kryła się dusza Pana Majstra. Szli dalej, wyszli za miasto, na przedmieście, stanęli w końcu na polu. Było blisko północy, wiatr dął jak z kowalskiego miecha, chmury wlokły się już powoli jedna za drugą na niebie i księżyc kaprysić zaczynał, to świecił, to gasnął, to, w jedną, to w drugą stronę wyglądał z zachmury. Trzej nasi podróżni doszli nareście do rozstajnej drogi — Księżyc błyskał jeszcze niekiedy — Bartłomiej był blady jak chusta. Nadedrogą stał krzyż, pochylony, stary, który skrzypiał za każdym powiewem wiatru, jak na torturach — czyste było pole w około. Jedna droga, którą przyszli, prowadziła do miasta, druga na lewo do cmentarza, o kilkadziesiąt tylko kroków oddalonego, trzecia do lasu, czwarta na prawo do pustego na wzgórku kościołka. Na cmętarzu kołysała się drzemiąca jodła, podnosząc gałęzie nad mogiłami, jakby ich bronić chciała; w kościołku świszczał wiatr, przez drzwi i otwarte okna, lasek szumiał z daleka, jakby się gniewał na chmury, że mu księżyc zaćmiły — chmury naciągały na niebo coraz bardziej, a gdy Suchy popatrzył na nie razy parę, zupełnie się zrobiło ciemno. Rupert od zimna, chłapał jak pies zębami, a Suchy rozwinął swoją paczkę, wyjął kawał kredy, sznurek, flaszkę, cyrkiel i książkę. Wszyscy milczeli — Suchy stanął koło krzyża, Rupert za nim, Bartłomiej także — Mała poczwarka wzięła od Suchego książkę obróciła się ku zachodowi i zaczęła cóś mruczeć — Wiatr dął coraz mocniej, aż Bartłomiej dwóma rękoma trzymać musiał czapkę na uszach, żeby jej nie zerwał. Suchy tymczasem uwiązał kredę do sznurka i zakreślił duży cyrkuł koło krzyża, całą tę przestrzeń zajętą obwodem koła, pokropił potém wodą z flaszki, stuknął nareście krzesiwem o kamień i rospalił wiązkę suchego drzewa, która tam jakby na umyślnie leżała, i buchnęła zaraz sinim płomieniem, a dym gęsty, poleciał kłębami w górę, potém się rozciągnął po nad głowami siedzących i poszedł z wiatrem dalej.
Suchy siadł natychmiast i wziął od Ruperta książkę. Rupert oparł się o krzyż z drugiej strony, Bartłomiej z trzeciej dzwoniąc zębami. Przy blasku palącej się wiązki Majster spójrzał na Suchego i zadrżał, na Ruperta, i oczy zamknął — spójrzał w około i westchnął, bo było ciemno, choć oczy wykól, i pomyślał, że go tu pewniuteńko śmierć czeka.
Z tych marzeń o własną skórę, obudziły go, disharmonijne głosy jego towarzyszów, nieco podobne do miauczenia przerazliwego kotów w Marcu; beczące jakiś himn Chaldejski. Choć Bartłomiej był Alchemik, i umiał Chaldejski, Syryjski, Koptycki, Arabski i Hebrajski języki, ale z tej pieśni niektóre tylko słowa mógł zrozumieć, a te słowa pomnażały jeszcze strach jego, bo co syllaba to inny djabeł figurował w tej pieśni! Majster tulił się do Ruperta i do krzyża, nastawił uszy — pieśń tylko rozlegała się po okolicy, na cmentarzu szemrała jodła, wiatr świszczał w kościołku — a ciemno było jak w kominie!!
Pieśń ucichła nagle, inny głos dał się słyszeć — Suchy zaczął dzwonić w mały dzwonek srebrny, który wyjął z pudełka, a za każdém uderzeniem wołał swoim przenikliwym głosem: Gimmel! Gimmel! Tob Gimmel! Po siedmiokrotném dzwonieniu szelest dał się słyszeć i ogień błysnął przed samém kołem. Bartłomiej zamknął oczy ze strachu, a pot lał się z niego, jak sok z podciętej na wiosnę brzozy. Postać, która się ukazała za kołem była cała ognista — krótko mówiąc był to ów Pan Gimmel wołany. Dzwonek i głosy ustały, a przybylec nowy zaczął skakać w około niecierpliwie i ze złością. Postać jego była całkowicie podobna, do Hebrajskiej litery, G, miał głowę naprzód wystawioną, ogromną, tułub straszliwie i dziwotwornie długi, a gdzie u ludzi są kolana, u niego dopiéro zaczynały się nogi, krótkie i koszlawe.
— No czegożeście mnie wołali?? zapytał djabeł.
— Mamy pewną robotę — odezwał się Suchy bardzo ozięble i z krwią zimną — trzeba nam twojej pomocy.
— No coż tam? zapytał ciągle skacząc w około ognisty przybysz — a Bartłomiej ledwie dyszał.
— Trzeba nam twojej pomocy — mamy robotę, której ty jesteś przewodnikiem i zawiadowcą.
— Czy tylko ta bagatel? rzekł djabeł rozgniewany, to na cóżeście mnie wołali — Tfu! wyprowadziliście mnie o dwieście mil drogi, dla takiego błazeństwa.
— I jest tu przytém jeden nowiciusz, który ci oddaje swoją duszę.
— Aha! aha! krzyknął ze śmiechem przeraźliwej radości djabeł — to dobrze, bravo! — i skakał jak szalony — dajcież mi go tu — tu! a Bartłomiej mało ze strachu Bogu ducha nie oddał; chciał się przysiąść bliżej Ruperta, padł na wznak, pośliznął się, i jedna noga wyszła za koło. Jak błyskawica szybki djabeł chwycił go za nogę — ale przytomność umysłu zbawiła Majstra — szarpnął nogą, a djabłu został się tylko w ręku bót dziurawy!!!
— Masz szczęście, zawołał Rupert do niego, Pan Gimmel jużby cię ztąd daleko wyprawił, gdyby nie twoje szerokie bóty, jużbyś nie żył. Trzymaj się środka koła, bo my tu tylko pewni!
— Przysięgajże stary gapiu! wrzasnął djabeł, a Suchy wziął książkę i czytał przysięgę, którą za nim w języku Chaldejskim powtarzał Majster drżącym głosem. Jak tylko skończył, djabeł zniknął i wiatr tylko za nim poleciał jak szalony, i dotąd niewiadomo czy go dogonił.
— No! wracajmy — zawołał Majster.
— Hola bracie! odparł Suchy, nie spiesz się tak do swoich szkatułek — jeszcze tuśmy nieskończyli — musim gotować miksturę dla naszego pacienta. To mówiąc przystawił kociołek i wiatr zerwał się szalony. O mało krzyż się nie zwalił, deszcz lunął jak z wiadra, ale w kole deszczu nie było, chociaż lał strumieniami o trzy kroki; piorun bił po piorunie — Błyskało, całe piekło się zburzyło — a Bartłomiej mało nie omdlewał ze strachu.
Już była druga z północy — Bartłomiej wracał do domu i leciał po ulicach sam jeden jak odurzony, aż nareście stanął przed bramą.
— Puk, puk, zastukał do drzwi — cicho jak w grobie — puk, puk, znowu powoli, żeby sąsiedzi nie usłyszeli — nie ma nic. Krew P. Bartłomieja zawrzała odrobinę, znowu puk, puk; ani słychu o otwieraniu bramy. Zaczyna więc mocniej, nie już palcem, ale pięścią — i to nie pomaga — raz, drugi, trzeci — napróżno. Niecierpliwość rośnie, a wstyd obudzić sąsiadów, choć rosa ranna dojmuje djabelnie — Zdecydował się nareście P. Majster — wali we drzwi pięściami co sił staje, czasami nogami sobie dopomaga; zmęczył się jak koń młyński, spotniał, pieni się, zły, szturmuje — a nikt nie otwiera.
Raz już szturm zacząwszy, trzeba go kończyć przededniem, żeby wschodzące słońce, podedrzwiami domu własnego go nie zastało, żeby całe sąsiedztwo nie gadało, że Majster Bartłomiej nie nocuje w domu i wraca nad rankiem — Stuk! hałas! sąsiedzi pobudzili się, wyglądają oknami poziewając,
Uwagi (0)