Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski (coczytać .txt) 📖
Życie Anny Cosel, kochanki Augusta II Mocnego, przedstawione w formie powieści dworskiej. Zaskakująco wierna historycznym faktom powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego.
Pierwsza część tzw. trylogii saskiej skoncentrowana jest na osobie Anny Cosel, hrabianki ogromnej urody, która wpadła w oko Agustowi Mocnemu. Po szybkim rozwodzie zostaje nałożnicą króla i matką jego dzieci. Jej wpływowa pozycja oznacza jednak, że wiele osób widzi w niej wroga i konkurencję. W efekcie staje się ofiarą intrygantów i na ostatnie czterdzieści lat swojego życia trafia do więzienia. Kraszewski pisanie powieści poprzedził intensywnymi studiami historycznymi, a książka wypełniona jest anegdotami i opowieściami o Auguście II Mocnym.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski (coczytać .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Trzeciego dnia pojechał do niéj.
Zameldowano go hrabinie, która wyszła w czarnéj sukni z zapłakanemi oczyma, ale z postawą dumną.
Flemming przedstawił się jéj z całą etykietą dworską i chłodem wytrawnego dyplomaty.
— Stawiasz mnie pani w najprzykrzejszém w świecie położeniu — rzekł spokojnie — im pewniejszy jestem, żeś mnie pani liczyła do nieprzyjaciół, tém mocniéj usiłowałem jéj oszczędzić przykrości; wstrzymałem rozkaz króla kilka dni: przynoszę go pani. Jeśli nie zechcesz usłuchać, nie będę winien, iż zostanę zmuszonym spełnić go, w jakikolwiekbądź sposób. Jest to rozkaz pana mego. Król jest w drodze i nie chciał pani zastać w Dreznie.
Stojąca przy oknie Cosel, zobaczyła oddział konny trabantów, który przed jéj mieszkanie nadciągnął i ustawił się w ulicy; błysnęły jéj oczy czarne, ale się pohamowała.
Spojrzała na list.
— Jadę natychmiast! — rzekła z lekkim ukłonem — możesz pan zaufać słowu mojemu.
Flemming schował list, ukłonił się i wyszedł, trabanci pojechali za nim.
W godzinę potém, hrabina Cosel, płacząc ukryta w powozie, jechała do Pillnitz. Wszystko to dokonało się wprzódy, niżeli król wyjechał z Warszawy. Jakkolwiek płochy i bez czucia, nie chciał on zerwać z hr. Cosel, nie okazawszy jéj pewnych względów, należnych po tylu latach pożycia; niepokoiło go to, iż nie miał powodu do zerwania, że okaże się winnym, nie mogąc z jéj strony znaleźć winy.
Gdy Löwendahlowi tak się nieszczęśliwie powiodło w oświadczeniach miłości, wyprawiono do układów jakichś Watzdorfa i usłużnego, ale niezgrabnego van Tinen, którego król używał ale nie cierpiał.
Watzdorf, niemniéj wstrętliwy Augustowi, zwany chłopem z Mansfeldu przez niego, był grubianin i niezgrabny.
Watzdorf na dworze nie wiele znaczył, ale Flemming go bronił i nim się opiekował. Jednego dnia, gdy się go najmniéj spodziewać mogła hrabina, zjawił się w Pillnitz.
Jedyną jego wymówką, że się znaleźć nie umiał i z hałasem zaraz wpadł do domu kobiety, któréj się już nie lękał, było to, że przybył pijany. Podróż od Drezna wcale go nie wytrzeźwiła; polecono mu układy z hr. Cosel, wystawiał więc sobie, że mając losy jéj w ręku, mógł pozwolić sobie, co się podoba.
Już po wnijściu do pokoju bez oznajmienia, poznała hrabina chłopa z Mansfeldu.
— Kochana pani — zawołał śmiejąc się od progu — jestem posłany przez króla J. M., powinnaś mi pani być rada. Przywożę jéj doskonałe nowiny. Król, któryby mógł i nic pani nie dać i w żadne targi nie wchodzić, jako pan miłościwy, życzy sobie rozstać się z zobopólném zadowolnieniem i zgodą: słyszy pani?
— Słyszę panie hrabio, ale nie rozumiem — dumnie rzekła Cosel.
— A jaka zawsze śliczna! — dodał Watzdorf, zbliżając się i ująwszy najprzód rękę; namyślił się, nagle podniósł głowę znajdując iż lepiéjby w twarz pocałować.
Ale nim to mógł spełnić, Cosel cofnęła się krok i swoim zwyczajem głośny, silny, piękną rączką dała mu policzek.
Watzdorf stał chwilę zdumiony.
— To tak? — zapytał.
— Tak — odpowiedziała Cosel pokazując mu na drzwi; król powinien był wiedziéć, że takiego gbura za posła do mnie nie godziło mu się wybierać.
Watzdorf potarł się tylko po twarzy i zamilkł, położył kapelusz i został.
— Niech to idzie w zapomnienie — rzekł — ja nie jestem mściwy, a zresztą, policzek z tak pięknéj rączki nie bezcześci... owszem...
Chłop z Mansfeldu został nawet potém na obiedzie i usiłował sprawić swe poselstwo, ale w sposób najniezgrabniejszy w świecie; obiecywał bowiem hrabinie najświetniejsze warunki, wymagając jéj serca.
Rozśmiała mu się w oczy i pojechał wytrzeźwiony jak zmyty.
Cosel chciała się skarżyć listownie królowi na Watzdorfa i Löwendahl’a, odradzono jéj to: Watzdorf zajmował się naówczas finansami, dostarczał pieniędzy: walka z nim była trudną.
Nasłano późniéj van Tinen’a, o którym na dworze rozpowiadano, że się w niéj szalenie kochał, a Cosel go dosyć znosiła, ale van Tinen życzliwszy dla niéj, nienawistny był królowi; pozwalał sobie zbyt wiele... dawał mu rady mentorskie i zniecierpliwił go do tego stopnia, iż król, który po trzeźwemu go znosił, wieczorem raz o mało go własnemi rękami, a raczéj nogami nie zabił.
Vitzthum, który doskonale znał temperament króla i jego usposobienie dla osób na dworze się znajdujących, spotkawszy van Tinena na progu pokoju, w którym August siedział już po wielu kielichach, przestrzegł go, żeby nie wchodził. — Król nie lubi cię: nie właź mu w oczy.
Van Tinen nie usłuchał dobréj rady, wszedł: August się skrzywił. Po chwili van Tinen ośmielony, począł rozprawiać; król milcząc odwrócił się od niego: ten zaszedł z drugiéj strony, wlazł pod samą rękę olbrzyma, który milcząc patrzał nań z góry. Przytomni, widząc jak oczy Augusta błyszczały, radzi byli ostrzedz nieopatrznego, który się zdawał wyzywać niebezpieczeństwo.
Król jakiś czas nie mówił słowa, oddychał ciężko, słuchał szczebiotania natrętnego, nareszcie zaczął coś mówić; van Tinen przerwał: król zamilkł. Po chwili odezwał się znowu i jeszcze raz wpadł mu ze słowem van Tinen. W téj chwili, jak dzik rozżarty król, zwrócił się ku niemu; ten zaczął się cofać. Szli tak, jeden następując coraz bliżéj, drugi cofając coraz bojaźliwiéj do kąta gabinetu. W chwili, gdy van Tinen oparł się jak trup blady o ścianę, król chwycił go za kołnierz, rzucił nim na posadzkę i począł go bić nogami, tak że zbitego na miazgę, słudzy porwawszy bez zmysłów już leżącego, na łóżko ponieśli i o mało życiem głupstwa swojego nie przypłacił.
Na żadnym z tych ludzi, nie mogąc zdobyć król nic, coby Cosel obwiniało, zasłyszał wreszcie plotkę, że tajemną intrygę miała z bratem Lectereine’a, który był uszedł za granicę. Posłano po niego, wdano się w targi, aby niewinną oczernił, ale i to się nie powiodło.
Chciano obwinieniem poprzedzić przybycie króla do Drezna, aby miéć powód do znęcania się nad upadłą.
Postępowanie to mogło ją goryczą napełnić i do rozpaczy przyprowadzić; mogła się czuć obrażoną na króla, który dozwalał ją dręczyć i nasyłał takich ludzi.
Jednego dnia dowiedziano się w Dreznie, że Cosel znikła z Pillnitz. Była na drodze do Warszawy. Na złamanie karku poleciały listy kresami wysłane, aby o tém oznajmić marszałkowéj. Natychmiast zwołaną została rada familijna: trwoga była niezmierna. Przybycie Cosel mogło tę całą tak szczęśliwie osnutą komedyę, zmienić na tragiczny dramat.
Król już był zakochany, a raczéj oplątany przez te panie. Ułożono dlań scenę nową.
W godzinie o któréj król zazwyczaj przybywał w odwiedziny do pani Denhoffowéj, ubrana czarno, z włosami rozpuszczonemi, siadła piękna zalotnica na łóżku, z chustką do otarcia łez, których na oczach nie było, ze wzrokiem wlepionym rozpaczliwie w ścianę. Matka i siostra uznały tę pozę piękną i wielce efektową.
Gdy król wszedł, udała że go w rozpaczy swéj zagłębiona, nie postrzega.
— Cóż ci to jest piękna pani! — zapytał król troskliwie!
Denhoffowa udała że się z płaczu zanosi, oczy suche kryjąc w chusteczce, a grała tę scenę obmyśloną z talentem wielkim. Rozczulony August począł piękne rączki całować, domagając się łez przyczyny.
— N. Panie — odrzekła patetycznie Denhoffowa — zagrożona jestem zgonem! Ja tego nie przeżyję! A! umrzéć byłoby niczém, gdybym do grobu poniosła choć to przekonanie, że mi serce wasze zostało... ale... niestety... ludzie chcą mi z życiem wydrzéć razem serce twoje! Pani Cosel jedzie, przybywa do Warszawy... może się już tu znajduje... może już zguba moja została poprzysiężoną, może ty królu przybywasz tylko aby mi oznajmić żem powinna ustąpić szczęśliwéj rywalce...
— Ale cóż pani śnisz — przerwał król zdziwiony — zkąd to wszystko, mógłżebym ja panią zdradzić? Nie, pani, nierozerwane węzły łączą nas, twój charakter pełen słodyczy, twa dobroć dla mnie, są rękojmią że ci nigdy żadna Cosel szkodzić nie może.
— A! panie mój — ciągnęła daléj Marynia — bogdajby to co mówisz prawda było, bogdajbyś mi odpłacał miłością tak szczerą jaką ja mam dla ciebie. A! umrzéć dla mnie jest niczém, ale cię utracić to nad siły... wyrzec się życia prędzéjbym mogła, niż tego szczęścia które mi się uśmiechało! Królu, jeśli mnie kochać przestaniesz, weź to życie: nie chcę go więcéj.
— Ale moja droga hrabino — odparł król — byłoby z méj strony niegodziwością takie wyznanie, tak słodkie wyrazy z ust twych, niewdzięcznością zapłacić.
— Dzięki ci panie, za tak słodką nadzieję — mówiła ciągle Marynia — mimo to ja się uspokoić nie mogę, trwoga mną owłada... Ta nieznośna rywalka zbliża się... będziesz ją widziéć, pochwyci znowu tę władzę nad sercem pana mego, którą tak długo zachować umiała.
— Czegóż się pani dręczysz — przerwał król troszkę niecierpliwie — jakimże ją sposobem uspokoić mogę... Owszem, pozwól niech Cosel przyjedzie, odniesiesz tryumf nad nią.
— Nie, nie! — zawołała Denhoffowa — jeśli Cosel ma tu przybyć, ja opuszczam Warszawę: ta kobiéta targnąć się może na mnie, najniegodziwszego gwałtu dopuścić.
Marszałkowa matka w czasie téj rozmowy stała podedrzwiami, gotowa wnijść gdy znak usłyszy; Marynia kaszlnęła.. drzwi się otwarły i weszła udając zdziwioną i niewiedzącą zupełnie że król się tu znajdował.
— Bardzom szczęśliwy że panią widzę — zawołał król wstając — chodź pani i pomóż mi uspokoić córkę swą, która mnie obraża posądzeniami nie słusznemi.
— Ale o cóż idzie, N. Panie?
Marszałkowa udawała zdumioną.
— Wszak podejrzenia i zazdrość są dowodami przywiązania — dodała żywo. — Nie powinno to W. K. Mości obrażać.
— Posłuchajże pani...
Tu król opowiedział wszystko... Marszałkowa słuchała go, dziwnie spoglądając na córkę to na niego; minę miała skłopotaną.
— Przebaczysz mi W. K. Mość — rzekła po chwili — ja się córce mojéj nie dziwuję wcale. Wiadome są całemu światu pogróżki hr. Cosel, znany jest gwałtowny jéj charakter. Wszak śmiała grozić wam nawet N. Panie!
— A więc — przerwał August — o co idzie? dla waszéj spokojności, wydam natychmiast rozkazy, ażeby panią Cosel zwrócono z drogi do Drezna.
Na to marszałkowa składając ręce, wykrzyknęła przejęta wdzięcznością:
— Szczęśliwą możesz się nazwać Maryniu kochana, mając tak troskliwego o twój spokój opiekuna.
A po namyśle dodała:
— Ośmielam się uczynić jeszcze uwagę, że pani Cosel, łaskami W. K. Mości uzuchwalona, nie łatwo kogo posłucha, należałoby kogoś wyprawić... kogoś takiego, coby umiał...
— Wybierzcie panie kogo chcecie! — zawołał król trochę tą sceną znudzony.
Zaczęto dziękować i rozpadać się przed N. Panem, okazującym tyle dobroci, tyle troskliwości.
Marszałkowa miała już gotowego do téj wyprawy człowieka. Był to Francuz Montargon, przybyły z ks. Polignac’iem do Polski, który tu przy Bielińskich pozostał i wyrobił sobie tytuł szambelana J. K. Mości. Różnie mówiono o jego stosunkach z tym domem...
Montargon znalazł się w pół godziny, gotów na rozkazy króla, który mu polecił stanowczo zawrócić z drogi hrabinę Cosel.
— A jeśliby rozkazu W. K. Mości usłuchać nie chciała? — spytał Francuz — w takim razie co mam uczynić?
Król stał chwilę zamyślony, wyraźnie kosztowało go to do czego został zmuszony.
— Dam waćpanu w pomoc La Haye podpółkownika moich kawaler-gardów, i sześciu gwardzistów, zdaje mi się że to już wystarczyć powinno.
Nie tracąc czasu posłano po pana La Haye, który z ust króla samego otrzymał dobitne rozkazy, i téjże nocy oddział wysłany przeciwko jednéj kobiecie bezbronnéj, wyruszył z pośpiechem nadzwyczajnym, gościńcem który wiódł z Warszawy do Drezna.
A jak czułe były podziękowania, i jak wielka potém radość z odniesionego tryumfu!!.
Hrabina raz postanowiwszy widziéć króla i sama w obronie swéj stanąć przed nim, z małym dworem wybrała się w drogę chcąc pospieszyć tak, ażeby ją wiadomość o wyjeździe nie poprzedziła. Nie opuszczający jéj nigdy wierny Zaklika towarzyszył w téj podróży. Cierpiał on niewymownie nad losem swéj pani, ale w naturze jego było milczéć tém uparciéj, im więcéj bolał... Blady, wychudły, zczerniały, jechał przy wozie, spełniając rozkazy, niemy a zły.
Przed wyjazdem z Drezna, Cosel kazała go zawołać do gabinetu.
— Wszyscy mnie opuścili — odezwała się — nie mam nikogo, na kogobym liczyć z pewnością mogła.
Spojrzała nań: Zaklika stał chmurny.
— Czy i wy mnie porzucicie?
— Ja? nigdy! — rzekł krótko.
— Zdaje mi się że na wasz szlachetny charakter i poświęcenie dla mnie rachować mogę.
— Zawsze — odpowiedział uroczyście Zaklika, dwa palce podnosząc do góry jakby przysięgał.
— Chcę wam to co mam najdroższego powierzyć — odezwała się zniżając głos Cosel — powiedzcie mi, zaręczcie że chyba z życiem stracicie to co wam dam do przechowania, że nie dacie sobie tego wydrzéć siłą, że mi będziecie strzedz mego skarbu, honoru mego jak...
— Jak relikwij — rzekł Zaklika znowu rękę podnosząc — niech pani będzie spokojną...
— I nie trzeba by żywa dusza wiedziała o tém co złożyłam w waszych rękach.
— Każe mi pani przysiądz?
— Wierzę słowu.
Trzeba jednak byś wiedział co masz strzedz. Mówiłam, będziesz stróżem honoru hrabiny Cosel. Gdy król mnie rozdzielił z mężem, dostałam na piśmie z pieczęcią jego przyrzeczenie że po śmierci żony mnie poślubi, że wejdę w prawa małżonki. Inaczéj nie zgodziłabym się nigdy na takie życie. Teraz usiłować będą mi wydrzéć to przyrzeczenie, którego złamanie króla okrywa sromotą; mogą się targnąć na mnie, ale ust mi nie odemkną, ale mnie torturami nie zmuszą do wydania gdziem to pismo złożyła. Zamurować je? mogą mnie wygnać; zakopać? mogą mnie oddalić: na sobie nosić nie jestem pewna.
To mówiąc Cosel otwarła szkatułkę hebanową, sadzoną srebrem i kością słoniową, ze szkatułki dobyła pudełko
Uwagi (0)