Podróże Guliwera - Jonathan Swift (polska biblioteka online .txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autorstwa Jonathana Swifta, powstała w 1726 roku, zaliczana do najważniejszych dzieł literatury angielskiej.
Podróże Guliwera to jednak przede wszystkim satyra na kondycję ludzką oraz parodia modnej wówczas powieści podróżniczej. Jej głównym bohaterem jest Lemuel Guliwer, zaczynający podróż jako lekarz pokładowy. Przygody Guliwera są dla Swifta doskonałym pretekstem do skrytykowania XVII-wiecznej obyczajowości angielskiej, wytknięcia najistotniejszych wad społeczeństwu, ale też politykom, sędziom, filozofom.
Podróże Guliwera były wielokrotnie ekranizowane — po raz pierwszy już w 1902 jako film niemy. Jonathan Swift to jeden z najważniejszych przedstawicieli angielskiego oświecenia. Był duchownym związanym z partią torysów, wigów, a także autorem wielu tekstów o charakterze satyrycznym i politycznym.
- Autor: Jonathan Swift
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróże Guliwera - Jonathan Swift (polska biblioteka online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jonathan Swift
Postrzegłem wielkie drzewa, dziko rosnące, obszerne pastwiska i pola, na których wszędy był owies. Szedłem z ostrożnością, żeby mnie nie schwytano albo strzałą nie zabito. Dostałem się nareszcie na wielki gościniec, gdzie postrzegłem wiele śladów ludzkich, nieco krowich, a najwięcej końskich. Ujrzałem także wiele zwierząt na jednym polu i jedno czy dwoje tegoż rodzaju siedzące na drzewach. Bardzo mnie zdziwiła ich postać niekształtna i gdy niektóre zbliżyły się do mnie, schowałem się za krzak, aby się im lepiej przypatrzyć.
Długie włosy wisiały im na twarzy i piersi, grzbiet i przednie łapy okryte były gęstą sierścią, brodę miały jak kozły, ale resztę ciała gołą, tak że mogłem postrzec ich skórę ciemnobrunatną. Były bez ogonów, nie miały żadnych włosów na tyłkach poza odbytnicą; myślę, że sama przyroda je tam umieściła, aby je chronić przy siadaniu na ziemi. Czasem na trawie siedziały, czasem leżały, a czasem na dwóch łapach stały, inne skakały i po drzewach łaziły, szybko jak wiewiórki, mając pazury u łap przednich i tylnych. Samice były nieco mniejsze niż samce, włosy miały bardzo długie i proste, a na ciele puch tylko, poza sromem i odbytnicą. Cyce ich wisiały między łapami przednimi i niekiedy aż do ziemi dotykały, kiedy szły na czterech łapach. Skóra jednych i drugich była różnych kolorów, brunatna, czerwona, czarna i żółta. We wszystkich moich podróżach nie widziałem zwierzęcia tak brzydkiego i nieprzyjemnego lub do którego tak naturalną czułbym niechęć.
Przypatrzywszy się im dostatecznie, pełen pogardy i obrzydzenia, szedłem gościńcem, spodziewając się, że mnie zaprowadzi do chaty jakiego Indianina. Nieco uszedłszy, spotkałem jedno z tych zwierząt, idące prosto na mnie. Obrzydliwe monstrum, zobaczywszy mnie, zatrzymało się, czyniąc tysiąc grymasów i pokazało, że ma mnie za nieznajome sobie stworzenie, potem, zbliżywszy się, podniosło na mnie przednią łapę swoją. Dobyłem kordelasa i uderzyłem je płazem, nie chcąc ranić, żebym nie uraził tych, do których te zwierzęta mogły należeć. Zwierzę, poczuwszy boleść, zaczęło uciekać i tak mocno krzyczeć, że się ich zbiegło do mnie ze czterdzieścioro, czyniąc okropne grymasy. Skoczyłem do jednego drzewa i oparłszy się o nie grzbietem, trzymałem kordelas przed sobą. Niektóre z tych przeklętych zwierząt uchwyciły za gałęzie, skoczyły na drzewo i zaczynały wypróżniać się na moją głowę. Chroniłem się, ile mogłem, przyciskając się mocno do drzewa, lecz ledwo nie zostałem zaduszony smrodem plugastwa, które na mnie ze wszystkich stron padało.
W tym okropnym położeniu spostrzegłem, że nagle wszystkie uciekać zaczęły. Natenczas, opuściwszy drzewo, szedłem dalej gościńcem, nie mogąc się nadziwić, że nagły strach tak je do ucieczki pobudził. Ale spojrzawszy w prawo, ujrzałem konia, poważnie przechadzającego się na polu. Na jego widok kupa tych zwierząt nacierać na mnie przestała i w rozsypkę poszła. Koń zbliżył się do mnie, zatrzymał, cofnął się, a potem, przypatrując mi się pilnie, pokazywał po sobie podziwienie. Obejrzał mnie ze wszystkich stron, obszedłszy mnie naokoło razy kilka. Chciałem postąpić dalej, lecz on zastąpił mi drogę, poglądając130 łagodnie i żadnej mi nie czyniąc gwałtowności. Staliśmy tak przez dobrą chwilę, oglądając się wzajemnie, potem ośmieliłem się położyć mu rękę na karku, głaszcząc go, świszcząc i gadając jak masztalerz, gdy chce uspokoić konia. Lecz pyszne zwierzę pogardziło moją ludzkością i grzecznością, zmarszczywszy czoło, podniosło hardo jedną przednią nogę, jakby żądając, bym cofnął rękę nadto poufałą. W tymże czasie zarżało trzy czy cztery razy, ale głosem tak rozmaitym, że mi się zdawało, iż mówi jakimś sobie właściwym językiem i że w tym jego różnym rżeniu zawiera się jakieś znaczenie.
Gdy się to działo, przybył jakiś drugi koń i ukłonił się bardzo grzecznie pierwszemu. Witały się, uderzając łagodnie prawymi kopytami i zaczęły rżeć rozlicznymi sposobami, jakby jakieś wymawiając słowa. Uczyniły potem kroków kilka, jakby chcąc się ze sobą naradzić. Przechadzały się poważnie jeden obok drugiego, udając osoby, które wielkiej wagi interes roztrząsają, ale zawsze mnie trzymały na oku, jakby pilnując, żebym im nie uciekł.
Zadziwiony, że się tak ze sobą znoszą zwierzęta, pomyślałem sobie, iż jeżeli w tym kraju bestie mają tyle rozumu, mieszkańcy muszą być najmędrszymi na ziemi. Ta myśl tyle mi dodała serca, iż postanowiłem iść dalej, aż póki nie znajdę jakiej wioski albo domu i nie napotkam jakiegoś mieszkańca, a te dwa konie zostawić, żeby sobie rozmawiały, póki by się im podobało. Lecz pierwszy koń, siwo-jabłkowity, widząc, że odchodzę, zaczął za mną rżeć sposobem tak znaczącym, iż mi się zdało, jakbym zrozumiał, czego on chciał, wróciłem więc i zbliżyłem się do niego ukrywając, ile możności, moje pomieszanie, gdyż nie wiedziałem, co się z tego wszystkiego stanie, jak łatwo może wnosić czytelnik.
Dwa konie dostąpiły do mnie i z bliska zaczęły oglądać twarz moją i ręce. Siwy rumak zaczął pocierać mój kapelusz przednim kopytem i tak go potarmosił, że musiałem go zdjąć z głowy i wygładzić, po czym znowu włożyłem. Zdumiało to bardzo oba konie. Drugi, który był cisawy, zaczął pocierać poły mej sukni: widząc, że odstają od mego ciała, oba konie wielkie okazały zdziwienie. Siwo-jabłkowity zaczął głaskać rękę moją prawą, pokazując się być kontent z miękkości i koloru mej skóry, ale ją tak ścisnął między kopytem i pęciną, że nie mogłem się wstrzymać od krzyku. Wielką im czyniły niespokojność moje trzewiki i pończochy, dotykały ich i macały po wiele razy, i z tej okoliczności rżały, i czyniły ruchy podobne ruchom filozofa, kiedy jakiego fenomenu chce dociec.
Całe postępowanie ze mną tych dwóch koni tak mi się zdało rozumne i uporządkowane, tak dowcipne i rozsądne, żem mniemał, iż to być musieli czarownicy, którzy przemienili się w konie dla jakiegoś zamysłu i napotkawszy cudzoziemca na drodze, chcieli sobie z niego uczynić nieco rozrywki, albo też może zadziwiała ich moja osoba, odzienie i ułożenie. Ta myśl dodała mi odwagi, że do nich przemówiłem w te słowa:
— Mości panowie, jeżeli jesteście czarownikami, jak mam przyczynę mniemać, rozumiecie wszystkie języki, przeto mam honor powiedzieć wam językiem moim, że jestem biednym i nieszczęśliwym Anglikiem, który przy tych brzegach uległ rozbiciu. Proszę przeto, abym na którego z was mógł siąść, jak gdyby był prawdziwym koniem, i poszukać sobie jakiej wioski lub chaty, gdzie bym znalazł przytulenie, a w zamian za tę grzeczność ofiaruję wam ten nożyk i tę bransoletkę. — Obie te rzeczy wyjąłem z kieszeni.
Dwa konie zdały się pilnie słuchać mowy mojej, a gdy mówić przestałem, zaczęły rżeć kolejno, obróciwszy się jeden do drugiego. Pojąłem natenczas wyraźnie, że ich rżenie było znaczące i zawierało w sobie słowa, z których może ułożyć można było abecadło daleko łatwiejsze i prostsze od chińskiego.
Słyszałem, że często powtarzały słowo „Jahu”, którego głos131 rozeznałem, ale znaczenia nie rozumiałem, chociaż gdy te dwa konie ze sobą rozmawiały, po kilka razy usiłowałem dociec, co by ich mowa znaczyła. Gdy mówić przestały, zacząłem z całej mocy wołać: „Jahu, Jahu”, usiłując ich naśladować. To ich niewypowiedzianie zadziwiło i naówczas siwo-jabłkowity powtórzył dwa razy toż samo słowo, zdając się niby chcieć mnie nauczyć, jak je wymawiać należy. Powtarzałem po nim, jakem mógł najlepiej, a on mi dawał poznać, że choć daleki jeszcze byłem od doskonałości, wszelako już lepiej wymawiałem to słowo niż pierwej. Cisawy, zdawało mi się, chciał mnie nauczyć wymawiania słowa znacznie trudniejszego, które literami angielskimi można tak napisać: Houyhnhnm. Nie potrafiłem z początku wymówić tego słowa, ale po kilku powtórzeniach wprawiłem się i te dwa konie uznały mnie za stworzenie pojętne.
Zabawiwszy jeszcze nieco ze sobą, zapewne z okazji mojej, pożegnały się z taką samą obyczajnością, z jaką się witały, wdzięcznym dotykaniem prawych kopyt. Siwo-jabłkowity dał mi znak, żebym szedł przed nim. Osądziłem za rzecz potrzebną być mu posłuszny, aż póki nie znajdę innego przewodnika. Że zaś szedłem zbyt wolno, zaczął rżeć: hhuun, hhuun! Zrozumiałem jego myśl i jak mogłem, dałem mu poznać, żem bardzo strudzony i przykro mi iść prędko, na co on dobrotliwie zatrzymał się, dając mi wypocząć.
Houyhnhnm prowadzi Guliwera do swego domu. Jak tam był przyjęty. Co za pokarm mieli ci Houyhnhnmowie. Trudność, którą miał Guliwer z obraniem sobie pokarmu.
Uszedłszy blisko mil trzech przyszliśmy na miejsce, gdzie był dom jeden drewniany, bardzo niski, pokryty słomą. Zacząłem zaraz dobywać z kieszeni małe podarunki, które podróżnicy ofiarują dzikim, żeby ich uczciwie przyjęli. Koń przez grzeczność chciał, żebym ja pierwszy wszedł do wielkiej, bardzo ochędożnej sali, gdzie za wszystkie sprzęty był tylko żłób i drabina. Zobaczyłem tam trzy koniki i dwie klacze, które nie jadły, ale siedziały na zadach, co mnie bardzo zadziwiło. Jeszcze bardziej zdumiałem się, widząc, że niektóre zajęte były gospodarstwem. Ten widok wzmocnił mnie w mniemaniu, że naród, który potrafił ucywilizować tak bezrozumne zwierzęta, musi być najmędrszy na ziemi. Wtem przybył siwo-jabłkowity i wchodząc, zapobiegł złemu traktowaniu, które mogło mnie spotkać: zaczął rżeć jak ktoś, kto ma władzę, na co inne konie odpowiedziały rżeniem. Przeszedłem z nim przez długie dwie sale bez progów i w ostatniej dał mi znak, żebym się zatrzymał, a sam poszedł do izby przyległej. Przygotowałem podarunki dla pana i pani domu; były to dwa noże, trzy bransoletki z fałszywych pereł, małe zwierciadełko i naszyjnik ze szklanych paciorków. Koń rżał dwa lub trzy razy i spodziewałem się, że usłyszę głos ludzki, lecz odpowiedź nastąpiła w tym samym dialekcie, tylko dwukrotnie ostrzejsza niż pierwsze rżenie. Przyszło mi wtenczas na myśl, że pan tego domu musi być jakąś osobą znaczną, ponieważ tak ceremonialnie kazano mi zatrzymać się w przedpokoju, ale nie mogłem pojąć, żeby człowiek znakomity miał konie za swoich pokojowych. Lękałem się wtedy, czy nie oszalałem i czyli nieszczęścia moje nie pomieszały mi z gruntu rozumu. Oglądałem się pilnie na wszystkie strony i patrzyłem po sali, która była urządzona jak pierwsza, tylko trochę ładniej. Wytrzeszczałem oczy, przypatrywałem się jak najuważniej wszystkiemu, co mnie otaczało, i zawsze widziałem toż samo. Szczypałem się za ramiona, gryzłem wargi, biłem się po bokach, żeby się obudzić, myśląc, że śnię, ale że zawsze też same przedmioty stały mi w oczach, wniosłem, iż to musiały być jakieś diabelne czary.
Gdy się takimi bawiłem uwagami, siwo-jabłkowity powrócił do mnie i dał mi znak, żebym wszedł do izby, gdzie zobaczyłem na matach bardzo przystojnych i delikatnych piękną klacz z pięknym źrebkiem i ze źrebiczką, skromnie na swoich udach wsparte. Klacz na moje przybycie wstała i przypatrzywszy się pilnie mej twarzy i rękom, odwróciła się ze wzgardą i zaczęła rżeć, powtarzając często słowo: Jahu, którego jeszcze nie rozumiałem, chociaż było to pierwsze, jakiegom się nauczył. Wkrótce zrozumiałem je ku mojemu stałemu utrapieniu. Koń, który mnie wprowadził, dawszy znak głową i powtórzywszy razy kilka: hhuun, hhuun, zaprowadził mnie niby na folwark, gdzie był inny budynek, nieco od tego domu odległy. Pierwszą rzeczą, która mi wpadła w oczy, były te przeklęte zwierzęta, które najpierwej zobaczyłem na polu i które opisałem wyżej. Było ich troje, wszystkie przywiązane za szyję grubymi powrozami do wbitych w ziemię słupów. Jadły korzenie, ścierwo ośle, psie i zdechłe krowy (jak potem dowiedziałem się), trzymając je w pazurach i zębami szarpiąc.
Koń-gospodarz rozkazał natenczas jednemu żmudziakowi lisowatemu, który był jego lokajem, ażeby odwiązał największe z tych zwierząt i wyprowadził na podwórze. Postawiono nas obok, żeby lepiej ze mną uczynić porównanie, i wtedy, po wiele razy powtórzono to słowo: Jahu, przez co domyśliłem się, że te zwierzęta nazywają się Jahu. Nie mogę wyrazić mego zdziwienia i obrzydliwości, gdy zobaczywszy to szkaradne zwierzę z bliska, postrzegłem w nim kształt osoby ludzkiej. Twarz miało płaską i szeroką, nos przytłuczony, wargi grube i usta bardzo wielkie, ale są to rysy zwyczajne wszystkim narodom dzikim, gdzie matki kładą swe dzieci twarzą ku ziemi i nosząc je na plecach tłuką im nosy swymi ramionami. Ten Jahu miał łapy przednie podobne do rąk moich, tyle tylko że uzbrojone wielkimi pazurami. Skóra na nich była brunatna, twarda, okryta włosami. Nogi jego także podobne były do nóg moich. Wszelako moje trzewiki i pończochy były przyczyną, że panowie konie znajdowali różnicę daleko większą. Co do reszty ciała taż sama była proporcja prócz koloru tylko i włosów.
Ichmoście konie tego podobieństwa nie uznali ponieważ ciało moje było okryte odzieniem, które brali za skórę i część mnie samego. Lokaj żmudziak, trzymając między pęciną i kopytem jakiś korzeń, dał mi go jeść. Wziąłem go i powąchawszy zaraz oddałem. Natychmiast poszedł szukać w żłobie Jahusów kawałka ścierwa oślego i dał mi go. Ta potrawa tak mi się zdała obrzydliwa, że nie chciałem się nawet jej dotknąć i dałem poznać, że mnie mierzi. Żmudziak rzucił ten kawałek ścierwa jednemu Jahu, który go natychmiast pożarł z wielkim smakiem. Widząc, że pokarmy Jahusów nie służą mi, przyszło mu na myśl dać mi potraw swoich, to jest siana i owsa, ale ja, potrząsając głową, dałem znać, że nie mogło to być pokarmem dla mnie. Już zacząłem się trwożyć, że z głodu niechybnie umrę, jeśli
Uwagi (0)