Darmowe ebooki » Powieść » W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz (kurs biblioteczny online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz (kurs biblioteczny online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz



1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 50
Idź do strony:
Mzimu robi w chatach czarowników.

— To jednak wasi czarownicy się go nie boją?

— Czarownicy umieją go zakląć, a potem chodzą po chatach i mówią, że Mzimu się gniewa, więc Murzyni znoszą im banany, miód, pombe82, jaja i mięso, aby przebłagać Mzimu.

Staś ruszył ramionami.

— Widać dobrze być u was czarownikiem. Ale to może ten wąż był Mzimu?

Kali potrząsnął głową:

— W takim razie nie słoń by zabić Mzimu, ale Mzimu zabić słonia. Mzimu jest śmierć...

Jakiś dziwny łoskot i szum wewnątrz drzewa przerwały mu nagle opowiadanie. Z dolnej dziupli buchnęła dziwna, ruda kurzawa, po czym rozległ się powtórnie jeszcze silniejszy niż poprzednio łoskot.

Kali rzucił się w mgnieniu oka twarzą na ziemię i począł krzyczeć przeraźliwie:

— Aka! Mzimu! Aka! aka! aka!

Staś w pierwszej chwili cofnął się także, ale niebawem odzyskał zimną krew i gdy Nel z Meą nadbiegły, począł im tłumaczyć, co się stać mogło.

— Prawdopodobnie — mówił — całe zwały próchna wewnątrz pnia rozszerzając się od gorąca runęły wreszcie na dół i zasypały węgle. A on myśli, że to Mzimu. Niech jednak Mea chlustnie kilka razy wodą w otwór, jeśli bowiem węgle z braku powietrza nie zgasły i próchno się od nich zatli, to drzewo może spłonąć.

Po czym widząc, że Kali wciąż leży i nie przestaje powtarzać z przerażeniem: „aka! aka!”, wziął tę strzelbę, z której strzelał zwykle do pentarek, wypalił w otwór i rzekł trącając chłopca kolbą:

— Twój Mzimu zabity. Nie bój się!

A Kali podniósł się, ale pozostał na klęczkach.

— O, pan wielki! wielki!... Pan nie bać się nawet Mzimu?

— Aka! aka! — zawołał przedrzeźniając Murzyna Staś.

I począł się śmiać.

Kali uspokoił się po pewnym czasie zupełnie i gdy zasiadł do przygotowanego przez Meę jedzenia, pokazało się, że chwilowy przestrach nie odebrał mu wcale apetytu, albowiem prócz porcji wędzonego mięsa spożył jeszcze na surowo wątrobę źrebięcia zebry nie licząc dzikich fig, których dostarczył w obfitości rosnący w pobliżu sykomor. Następnie obaj ze Stasiem wrócili do drzewa, przy którym dużo jeszcze było roboty. Wyrzucanie próchna, węgli, poprażonych całych setek chrząszczy i wielkich stonóg oraz kilkunastu upieczonych nietoperzy zajęło im przeszło dwie godziny czasu. Stasia dziwiło to nawet, że nietoperze mogły mieszkać w bezpośrednim sąsiedztwie z wężem, domyślił się jednak, że olbrzymi pyton albo pogardzał tak drobną zwierzyną, albo nie mogąc się we wnętrzu pnia koło niczego owinąć nie umiał się do nich dostać. Żar węgli wywoławszy upadek pokładów próchna oczyścił to wnętrze znakomicie — i widok jego napełnił teraz Stasia radością, albowiem było ono tak obszerne jak duży pokój i mogło dać schronienie nie czworgu ale dziesięciu ludziom. Dolny otwór stanowił drzwi, górny okno, dzięki któremu w olbrzymim pniu nie było ani ciemno, ani duszno. Staś umyślił podzielić całość za pomocą płócien namiotu na dwie izby, z których jedną przeznaczał dla Nel i Mei, drugą dla siebie, Kalego i Saby. Drzewo nie było spróchniałe aż do wierzchu pnia, deszcz więc nie mógł przeciekać do środka i aby się zupełnie od niego zabezpieczyć, dość było podnieść i podeprzeć nad obu otworami korę w taki sposób, aby tworzyła dwa okapy. Spód wnętrza postanowili wysypać wyprażonym przez słońce piaskiem znad rzeki i powierzchnię jego wymościć suchymi mchami.

Robota była istotnie ciężka, a szczególnie dla Kalego, musiał on bowiem obok tego wędzić mięso, poić konie i myśleć o żywności dla słonia, który trąbił o nią ustawicznie. Ale młody Murzyn zabrał się do urządzenia nowej siedziby z wielką ochotą, a nawet i z zapałem, którego przyczynę wyłuszczył Stasiowi jeszcze tego samego dnia w następujący sposób:

— Gdy pan wielki i bibi — mówił biorąc się pod boki — zamieszkają w drzewie, Kali nie będzie potrzebował budować na noc wielkiej zeriby i będzie mógł próżnować co wieczór.

— To lubisz próżnować? — zapytał Staś.

— Kali jest mężczyzną, więc Kali lubi próżnować, gdyż pracować powinny tylko kobiety.

— A widzisz jednak, że ja pracuję dla bibi.

— Ale za to, gdy bibi dorośnie, będzie musiała pracować na pana wielkiego, a jeśli nie zechce, to pan wielki pewno ją bić.

Lecz Staś na samą myśl o biciu bibi skoczył jak oparzony i krzyknął z gniewem:

— Głupcze, czy ty wiesz, kto jest bibi?

— Nie wiem — odpowiedział z przestrachem czarny chłopak.

— Bibi to jest... to jest... dobre... Mzimu!

A Kali aż przysiadł.

I po skończonej robocie zbliżył się nieśmiało do Nel, po czym padł przed nią na twarz i jął powtarzać wprawdzie nie przerażonym, ale błagalnym głosem:

— Aka! aka! aka!...

Zaś „dobre Mzimu” wytrzeszczyło na niego swoje śliczne, koloru morskiej wody oczy, nie rozumiejąc wcale, co się stało i o co Kalemu chodzi.

ROZDZIAŁ XXVIII

Nowa siedziba, którą Staś nazwał „Krakowem”, została urządzona w przeciągu trzech dni. Ale przedtem złożono w „męskim pokoju” główne pakunki — i w chwilach wielkiej ulewy młoda czwórka znajdowała w olbrzymim pniu jeszcze przed wykończeniem mieszkania doskonałe schronienie. Pora dżdżysta rozpoczęła się na dobre, ale nie były to nasze długie, jesienne deszcze, w czasie których niebo zawleka się ciemnymi chmurami i nudna, uciążliwa słota trwa przez całe tygodnie. Tu kilkanaście razy na dzień wiatr przepędzał po niebie wzdęte obłoki, które zlewały ziemię obficie, po czym znów rozbłyskiwało słońce, jasne, jakby świeżo wykąpane i zalewało złotym światłem skały, rzekę, drzewa i całą dżunglę. Trawy rosły prawie w oczach. Drzewa pokrywały się obfitszym liściem i nim stary owoc opadł, tworzyły się zawiązki na nowy. Powietrze, z powodu zawieszonych w nim igiełek wody, uczyniło się tak przeźroczyste, że nawet odległe przedmioty stawały się zupełnie wyraźne i wzrok sięgał w niezmiernie daleką przestrzeń. Na niebie rozwieszały się cudne, siedmiobarwne tęcze, a wodospad był prawie ciągle w nie ubrany. Krótko trwające ranne i wieczorne zorze grały tysiącami tak świetnych blasków, że nawet i w Pustyni Libijskiej dzieci nie widziały nic podobnego. Najniższe, bliskie ziemi obłoki barwiły się wiśniowo, górne, lepiej oświecone, rozlewały się na kształt jezior z purpury i złota, a drobne, wełniste chmurki mieniły się jak rubiny, ametysty i opale. Nocami, między jedną falą dżdżu a drugą, księżyc zmieniał w brylanty krople rosy wiszące na liściach mimoz i akacyj, a światło zodiakalne świeciło w odświeżonym powietrzu jaśniej niż w innych porach roku.

Z rozlewów, które czyniła rzeka poniżej wodospadu, dochodziło niespokojne rechotanie żab i melancholijne kumkanie ropuch, a podobne do wielkich błędnych gwiazd latarniki przelatywały z brzegu na brzeg między kępami bambusów i arumów.

Lecz gdy chmury pokrywały chwilami gwiaździste niebo i deszcz poczynał padać, czyniło się bardzo ciemno, a we wnętrzu baobabu tak czarno jak w piwnicy. Chcąc temu zaradzić Staś kazał natopić Mei tłuszczu z zabitych zwierząt i urządził z blaszanki lampę, którą zawiesił pod górnym otworem, zwanym przez dzieci oknem. Światło bijące z tego okna, widne z daleka wśród ciemności, odpędzało dzikie zwierzęta, ale natomiast przyciągało nietoperze, a nawet i ptaki, tak że w końcu Kali musiał urządzić w otworze rodzaj zasłony z cierni, podobnej do tej, którą zamykał na noc otwór dolny.

Jednakże w dzień, w chwilach pogody, dzieci opuszczały „Kraków” i krążyły po całym cyplu. Staś wyprawiał się na antylopy-ariele i na strusie, których liczne stada pojawiły się w dole rzeki, a Nel chodziła do swego słonia, który z początku trąbił tylko o żywność, a potem zaczął trąbić i wówczas, gdy mu się nudziło bez małej przyjaciółki. Witał też ją zawsze z wyraźną radością i nastawiał natychmiast swoje olbrzymie uszy, jak tylko usłyszał z daleka jej głos lub kroki.

Pewnego razu, gdy Staś poszedł na polowanie, a Kali łowił ryby za wodospadem, Nel postanowiła pójść do skały zamykającej wąwóz, aby zobaczyć, jak też Staś z nią sobie poradzi i czy już czego nie dokonał. Zajęta obiadem Mea nie zauważyła jej odejścia, dziewczynka zaś zbierając po drodze kwiatki osobliwej begonii83, rosnącej obficie wśród zrębów skalnych zbliżyła się do pochyłości, którą wyjechali niegdyś z wąwozu i zeszedłszy na dół znalazła się przy skale. Wielki głaz, oderwany od rodzimej ściany, zamykał gardziel wąwozu jak i poprzednio. Nel jednak zauważyła, że między nim a ścianą jest przejście tak szerokie, że nawet dorosły człowiek mógłby się nim przecisnąć. Przez chwilę zawahała się, po czym przeszła i znalazła się po drugiej stronie. Ale był tam zakręt, który trzeba było minąć, by dojść do szerokiego ujścia zamkniętego wodospadem. Nel poczęła rozmyślać: „Pójdę jeszcze tylko trochę dalej, wyjrzę zza skały, raz spojrzę na słonia, który mnie wcale nie zobaczy, i wrócę.” Tak rozmyślając posuwała się krok za krokiem coraz dalej, aż wreszcie doszła do miejsca, w którym wąwóz rozszerzał się nagle w małą dolinkę, i zobaczyła słonia. Stał odwrócony tyłem do niej, z trąbą zanurzoną w wodospadzie, i pił. To ją ośmieliło, więc przytuliwszy się do ściany skalnej postąpiła jeszcze kilka kroków — i jeszcze kilka — a wtem olbrzymi zwierz chcąc polać sobie boki odwrócił głowę, zobaczył dziewczynkę i zobaczywszy ruszył natychmiast ku niej.

Nel zlękła się bardzo, ale ponieważ nie było już czasu cofnąć się, więc przycisnąwszy kolanko do kolanka dygnęła słoniowi, jak umiała najładniej, po czym wyciągnęła rączkę z begoniami i ozwała się trochę drżącym głosikiem:

— Dzień dobry, kochany słoniu! Ja wiem, że nie zrobisz mi nic złego, więc przyszłam, żeby ci powiedzieć dzień dobry... i mam tylko te kwiatki...

A kolos zbliżył się, wyciągnął trąbę, wyjął z paluszków Nel wiązkę begonii, lecz włożywszy ją do paszczy wypuścił zaraz na ziemię, gdyż widocznie nie smakowały mu ani włochate liście, ani kwiaty. Nel ujrzała teraz nad sobą trąbę na kształt ogromnego czarnego węża, który wyciągał się i przeginał: dotknął jej jednej rączki i drugiej, potem obu ramion i na koniec opadłszy w dół począł się chwiać łagodnie na obie strony.

— Wiedziałam, że mi nie zrobisz nic złego — powtórzyła dziewczynka, choć strach nie opuszczał jej jeszcze.

Słoń zaś cofnął w tył swoje bajeczne uszy, zwijając i rozwijając na przemian trąbę i gulgocąc radośnie, tak jak gulgotał zawsze, gdy dziewczynka zbliżała się do krawędzi wąwozu.

I jak niegdyś Staś ze lwem, tak teraz tych dwoje stało naprzeciw siebie — on ogrom, podobny do domu lub skały — i ona, drobna kruszynka, którą mógł zgnieść jednym ruchem, nawet nie ze złości, ale przez nieuwagę.

Lecz dobry i roztropny zwierz nie czynił żadnych, ani gniewnych, ani nieuważnych ruchów i widocznie rad był i uszczęśliwiony z przybycia małego gościa.

Nel ośmieliła się stopniowo, a wreszcie wzniosła oczy w górę i patrząc tak, jakby patrzyła na wysoki dach, zapytała wysuwając nieśmiało rączkę:

— Czy można cię pogłaskać po trąbie?

Słoń nie umiał wprawdzie po angielsku, ale z ruchu jej ręki zmiarkował od razu, o co idzie, i podsunął pod jej dłoń koniec swego długiego na dwa metry nosa.

Nel jęła głaskać trąbę, z początku jedną ręką i ostrożnie, potem dwiema, a wreszcie objęła ją obu ramionkami i przytuliła do niej z całą dziecinną ufnością.

Słoń przestępował z nogi na nogę i wciąż gulgotał z radości.

Po chwili zaś obwinął trąbą drobne ciało dziewczynki i podniósłszy je w górę począł kołysać ją lekko w prawo i w lewo.

— Jeszcze! jeszcze! — wołała rozbawiona Nel.

I zabawa trwała dość długo, a następnie ośmielona już zupełnie dziewczynka wymyśliła sobie inną. Oto znalazłszy się na ziemi próbowała wspinać się po przedniej nodze słonia jak po drzewie albo chowając się pod niego pytała go, czy ją znajdzie. Ale przy tych figlach spostrzegła jedną rzecz, a mianowicie, że w przednich, a zwłaszcza w tylnych nogach słonia tkwią liczne kolce, od których potężne zwierzę nie umiało się uwolnić, raz dlatego, że do tylnych nóg nie mogło dosięgnąć swobodnie trąbą, a po wtóre, że obawiało się widocznie zranić się w palec, którym trąba jest zakończona i bez którego straciłaby całą swą zręczność i sprawność. Nel nie wiedziała o tym zupełnie, że takie kolce w nogach są prawdziwą plagą dla słoni w Indiach, a jeszcze bardziej w dżunglach afrykańskich, składających się przeważnie z roślin kolczastych. Ponieważ jednak zrobiło jej się żal poczciwego olbrzyma, więc bez namysłu siadłszy w kucki przy jego nodze poczęła wyjmować delikatnie naprzód większe, a potem mniejsze zadziory, nie przestając przy tym szczebiotać i zapewniać słonia, że nie pozostawi ani jednej. On zrozumiał wybornie, o co chodzi — i zginając nogi w kolanie pokazywał tym sposobem, że i w podeszwach między kopytami pokrywającymi palce tkwią także kolce, które przyczyniają mu jeszcze większych dolegliwości.

Ale tymczasem nadszedł z polowania Staś i począł zaraz wypytywać Meę, gdzie jest panienka. Otrzymawszy odpowiedź, że zapewne jest w drzewie, już miał zajrzeć do wnętrza baobabu, gdy wtem wydało mu się, że słyszy jej głos w głębi wąwozu. Nie wierząc własnym uszom skoczył natychmiast do krawędzi i spojrzawszy w dół, zmartwiał. Dziewczynka siedziała przy nodze kolosa, a ów stał tak spokojnie, że gdyby nie ruch trąby i uszu, można by było pomyśleć, iż jest wykuty z kamienia.

— Nel! — krzyknął Staś.

A ona zajęta swoją robotą, odpowiedziała mu wesoło:

— Zaraz, zaraz!

Na to chłopak, który nie miał zwyczaju wahać się wobec niebezpieczeństwa, podniósł jedną ręką w górę strzelbę, drugą chwycił za obdartą z kory wyschłą łodygę lianu i objąwszy ją nogami, w mgnieniu oka zsunął się na dno wąwozu.

Słoń poruszył niespokojnie uszami, ale w tej chwili Nel wstała i objąwszy trąbę zawołała pośpiesznie:

— Nie bój się, słoniu, to Staś.

Staś spostrzegł od razu, że nie ma dla niej żadnego niebezpieczeństwa, lecz nogi trzęsły się jeszcze pod nim, serce biło mu gwałtownie i nim ochłonął z wrażenia, począł mówić zdławionym, pełnym żalu i gniewu głosem:

— Nel, Nel, jak ty mogłaś to

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 50
Idź do strony:

Darmowe książki «W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz (kurs biblioteczny online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz