W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz (kurs biblioteczny online .txt) 📖
Najsłynniejsza powieść przygodowa Henryka Sienkiewicza skierowana do młodzieży. Czternastoletni Staś Tarkowski i ośmioletnia Nel Rawlinson zostają uprowadzeni przez beduinów.
Mężczyźni prowadzą ich przez pustynię do Smaina, sudańskiego dozorcy, którego rodzina została wzięta w niewolę przez Anglików. W drodze przeżywają różne przygody, dzieci muszą się mierzyć z nieznanym klimatem oraz zwyczajami, a także okrucieństwem ze strony porywaczy. Kiedy docierają na miejsce, okazuje się, że Sudańczyka nie ma w mieście, konieczna jest zatem dalsza podróż…
W pustyni i w puszczy ukazywała się w odcinkach w „Kurierze Warszawskim” w latach 1910–1911, po raz pierwszy jako całość została wydana w 1911 roku. Skierowana do młodego czytelnika ukazuje szeroki opis realiów Afryki — jej kultury, konfliktów, a także przyrody. Stała się międzynarodowym bestsellerem. Została przełożona na ponad 20 języków.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz (kurs biblioteczny online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
A wtem, między jednym a drugim uderzeniem wiatru, doszedł ich głos Kalego zaledwie dosłyszalny wśród pluskania dżdżu:
— Panie wielki, na drzewo! na drzewo!
I jednocześnie koniec spuszczonego z góry mokrego sznura dotknął ramienia chłopca.
— Przywiązać bibi, a Kali ją wciągnąć! — wołał dalej Murzyn.
Staś nie wahał się ani chwili. Otuliwszy Nel wojłokiem, by powróz nie wpił się w jej ciało, obwiązał ją nim w pasie, następnie podniósł na wyciągniętych ramiona w górę i zawołał:
— Ciągnij!
Pierwsze konary drzewa wyrastały dość nisko, więc powietrzna podróż Nel trwała krótko. Kali chwycił ją niebawem swymi silnymi rękoma i umieścił między pniem a olbrzymim konarem, gdzie było dość miejsca nawet i na pół tuzina takich drobnych istotek. Żaden wiatr nie mógł jej stamtąd wydmuchnąć, a prócz tego, chociaż po całym drzewie spływała woda, jednakże gruby na kilkanaście stóp pień chronił ją przynajmniej od nowych fal deszczu, niesionych przez wicher ukośnie.
Zabezpieczywszy małą bibi Murzyn spuścił znów powróz dla Stasia, lecz ów jak kapitan, który z tonącego okrętu ustępuje ostatni, kazał włazić przed sobą Mei.
Kali nie potrzebował jej wcale ciągnąć, gdyż w jednej chwili wdrapała się po powrozie z taką wprawą i zręcznością, jakby była rodzoną siostrą szympansa. Stasiowi poszło znacznie trudniej, lecz i on dość był na to dobrym gimnastykiem, by przezwyciężyć ciężar własnego ciała oraz strzelby i kilkunastu naboi, którymi napełnił kieszenie.
W ten sposób wszyscy czworo znaleźli się na drzewie.
Staś tak przyzwyczaił się myśleć w każdym położeniu o Nel, że i teraz zajął się przede wszystkim sprawdzeniem czy jej nie grozi upadek, czy ma dosyć miejsca i czy może wygodnie się położyć. Uspokojony pod tym względem począł łamać głowę, jak by zabezpieczyć ją od deszczu. Ale na to nie było rady. Zbudować jakiś daszek nad jej głową byłoby łatwo w dzień, ale teraz otaczała ich taka ciemność, że nie widzieli się wzajem wcale. Gdybyż przynajmniej ta burza przeszła i gdyby udało się rozpalić ogień, można by osuszyć ubranie Nel! Staś z rozpaczą myślał, że przemoczona do ostatniej nitki dziewczynka dostanie niezawodnie nazajutrz pierwszego ataku febry.
Bał się, że nad ranem, po burzy, zrobi się chłodno, jak bywało poprzednich nocy. Dotychczas jednak uderzenia wiatru były raczej gorące i deszcz jak ugrzany. Dziwiła tylko Stasia jego uporczywość, gdyż wiedział, że burze podzwrotnikowe im bardziej szaleją, tym trwają krócej.
Po długim dopiero czasie ucichły grzmoty i uderzenia wiatru osłabły, ale deszcz padał ciągle mniej wprawdzie ulewny niż poprzednio, ale ciężki i tak gęsty, że liście nabaku nie dawały żadnej przed nim ochrony. Z dołu dochodził szum wody, jakby cała dżungla zmieniła się w jedno jezioro. Staś pomyślał, że w wąwozie czekałaby ich śmierć niechybna. Ogromnym żalem przejmowała go też myśl, co się stanie z Sabą — i nie śmiał mówić o nim z Nel. Miał wszelako trochę nadziei, że zmyślny pies znajdzie bezpieczny przytułek wśród skał sterczących nad wąwozem. Nie było jednak możności przyjść mu z jakąkolwiek pomocą.
Siedzieli więc jedno przy drugim wśród rozłożystych konarów, moknąc i czekając dnia. Po upływie jeszcze kilku godzin powietrze poczęło się ochładzać i deszcz na koniec ustał. Woda spłynęła też już widocznie po pochyłości na niższe miejsca, gdyż nie było słychać plusku ni szumu. Staś zauważył poprzednich dni, że Kali umie rozniecić ogień nawet z mokrych gałęzi, przyszło mu więc do głowy, by kazać Murzynowi zejść i spróbować, czy mu się to nie uda i tym razem. Lecz w chwili, w której zwrócił się do niego, stało się coś takiego, co wszystkim czworgu zmroziło krew w żyłach.
Oto głęboką ciszę nocną rozdarł nagle kwik koński, straszny, przeraźliwy, pełen bólu, trwogi i śmiertelnego przerażenia. Zakotłowało się coś w ciemności, rozległ się krótki charkot, następnie głuche jęki, chrapanie, drugi kwik koński, jeszcze przeraźliwszy, po czym wszystko umilkło.
— Lwy, panie wielki! lwy zabijać konie! — szeptał Kali.
Było coś tak okropnego w tym nocnym napadzie, w tej przemocy potworów i w tym nagłym morderstwie bezbronnych zwierząt, że Staś struchlał na chwilę i zapomniał o strzelbie. Na co zresztą przydałoby się strzelać wśród takiej ćmy? Chyba na to, by ci mordercy, jeśli światło i huk ich przestraszy, porzucili zabite konie, a pognali za tymi, które rozproszyły się i odleciały od obozowiska tak daleko, jak na spętanych nogach mogły odlecieć.
Stasia przeszły ciarki na myśl, co by się stało, gdyby byli pozostali na dole. Przytulona do niego Nel dygotała tak, jakby już chwycił ją pierwszy atak febry, ale drzewo zabezpieczało ich przynajmniej od napadu. Kali ocalił im po prostu życie.
Była to jednak straszna noc — najstraszniejsza w całej podróży.
Siedzieli jak zmokłe ptaki na gałęzi, nasłuchując, co się dzieje na dole. A tam przez jakiś czas trwało głębokie milczenie, lecz niebawem ozwały się pomruki, odgłos jakby chłeptania, cmokanie oddzieranych kawałów mięsa oraz chrapliwy oddech i postękiwanie potworów.
Woń surowizny i krwi doszła aż do drzewa, gdyż lwy ucztowały nie więcej jak o dwadzieścia kroków od zeriby.
I ucztowały tak długo, że Stasia porwała w końcu złość. Chwycił strzelbę i wypalił w kierunku odgłosów.
Ale odpowiedział mu tylko urywany, gniewliwy ryk, po czym rozległ się trzask gruchotanych w potężnych szczękach kości. W głębi połyskiwały błękitno i czerwono oczy hien i szakali czekających na swoją kolej.
I tak upływały długie godziny nocy.
Słońce wzeszło nareszcie i rozświeciło dżunglę, kępy drzew i las. Lwy znikły, zanim pierwszy promień zabłysnął na widnokręgu. Staś kazał Kalemu rozniecić ogień, a Mei wydobyć rzeczy Nel ze skórzanego worka, w którym były upakowane, wysuszyć je i przebrać dziewczynkę jak najprędzej. Sam wziąwszy strzelbę poszedł zwiedzić obozowisko, a zarazem przypatrzyć się spustoszeniu, jakiego narobiła burza i dwaj nocni mordercy.
Zaraz za zeribą64, z której zostały tylko kołki, leżał pierwszy koń zżarty prawie do połowy, o sto kroków drugi ledwie napoczęty, a zaraz za nim trzeci z wyszarpanym brzuchem i ze zgruchotanym łbem. Wszystkie straszny przedstawiały widok, oczy bowiem miały otwarte, pełne zakrzepłego przerażenia, i wyszczerzone zęby. Ziemia była stratowana, w zagłębieniach całe kałuże krwi. Stasia porwała taka złość, że w tej chwili prawie życzył sobie, żeby zza jakiejś kępy wychyliła się kudłata głowa ociężałego po nocnej uczcie rozbójnika i żeby mógł wpakować w nią kulę. Ale musiał odłożyć zemstę na czas późniejszy, obecnie bowiem miał co innego do roboty. Należało odnaleźć i połapać pozostałe konie. Chłopiec przypuszczał, że musiały schronić się w lesie, również jak Saba, którego trupa nigdzie nie było widać. Nadzieja, że wierny towarzysz niedoli nie padł ofiarą drapieżników, uradowała tak Stasia, że nabrał lepszej otuchy, a jego radość powiększyło jeszcze odnalezienie osła. Pokazało się, że mądry długouch nie chciał nawet utrudzać się zbyt daleką ucieczką. Zaszył się po prostu na zewnątrz zeriby w kąt utworzony przez kopiec termitów i drzewo — i tam mając zabezpieczoną głowę i boki czekał, co się stanie dalej, gotów w danym razie odeprzeć napad za pomocą bohaterskiego wierzgania. Ale lwy najwidoczniej nie dostrzegły go wcale, więc gdy słońce wzeszło i niebezpieczeństwo minęło, uważał za stosowne położyć się i odpocząć po dramatycznych wrażeniach nocnych.
Staś krążąc koło obozowiska odnalazł wreszcie na rozmiękłej ziemi wyciski kopyt końskich. Ślady szły w stronę lasu, a potem skręcały ku wąwozowi. Była to okoliczność pomyślna, albowiem połapanie koni w wąwozie nie przedstawiało wielkich trudności. O kilkanaście kroków dalej znalazło się w trawie pęto65, które jeden z koni zerwał w ucieczce. Ten musiał odbiec tak daleko, że na razie można go było uważać za straconego. Natomiast dwa inne dostrzegł Staś za niską skałą, nie w samym parowie66, lecz na jego brzegu. Jeden z nich tarzał się, drugi szczypał młodą jasnozieloną trawę. Oba wyglądały niesłychanie zmęczone jakby po długiej drodze. Ale światło dzienne wygnało trwogę z ich serc, gdyż powitały Stasia krótkim, przyjaznym rżeniem. Koń, który się tarzał, zerwał się na nogi, przy czym chłopiec zauważył, że i ten wyswobodził się także z pęt, na szczęście jednak wolał widocznie zostać przy towarzyszu niż uciekać, gdzie go oczy poniosą.
Staś zostawił oba pod skałą i poszedł nad brzeg wąwozu by przekonać się, czy dalsza nim podróż jest możliwa. Jakoż obaczył, że z powodu wielkiego spadku woda już spłynęła i że dno jest prawie suche. Po chwili uwagę jego zwrócił jakiś białawy przedmiot zaplątany w pnącze zwieszające się z przeciwległej ściany skalnej. Pokazało się, że był to dach namiotu, który uderzenie wichru przyniosło aż tutaj i wbiło w gęstwinę, tak że woda nie mogła go porwać. Namiot zapewniał, bądź co bądź, małej Nel lepsze schronienie niż sklecony naprędce z gałęzi szałas, więc odnalezienie tej zguby uradowało Stasia mocno.
Ale radość jego zwiększyła się jeszcze, gdy z niszy skalnej ukrytej nieco wyżej pod lianami wyskoczył Saba trzymający w zębach jakieś zwierzę, którego głowa i ogon zwieszały się po obu stronach jego paszczy. Potężny pies wydrapał się w mgnieniu oka na górę i złożył u nóg Stasia pręgowaną hienę z pogruchotanym grzbietem i odgryzioną nogą, po czym jął machać ogonem i poszczekiwać radośnie, jakby chciał mówić: „Stchórzyłem, wyznaję, przed lwami, ale co prawda, to i wy siedzieliście na drzewie jak pentarki. Patrz jednak, żem nie zmarnował nocy.”
I tak był dumny z siebie, że Staś zaledwie zdołał go skłonić, by zostawił na miejscu cuchnące zwierzę i nie zanosił go w podarunku Nel.
Gdy powrócili obaj, w obozie palił się już suty ogień, a w naczyniach wrzała woda, w której gotowały się ziarna durry67, dwie pentarki i wędzone paski polędwicy z gnu. Nel była już przebrana w suchą odzież, ale wyglądała tak mizernie i blado, że Staś zląkł się o nią i wziąwszy ją za rękę, by się przekonać, czy nie ma gorączki, zapytał:
— Nel, co tobie jest?
— Nic, Stasiu, tylko mi się bardzo chce spać.
— Wierzę! Po takiej nocy! Ręce, chwała Bogu, masz zimne. Ach! co to była za noc! Oczywiście, że ci się chce spać. I mnie także. Ale czy nie czujesz się chora?
— Boli mnie trochę głowa.
Staś położył jej dłoń na czole. Główka była zimna tak jak i ręce, to jednak dowodziło właśnie ogromnego wyczerpania i osłabienia, więc chłopiec westchnął i rzekł:
— Zjesz coś ciepłego, a potem zaraz położysz się spać i będziesz spała aż do wieczora. Dziś pogoda przynajmniej piękna i nie będzie tak jak wczoraj.
A Nel spojrzała na niego ze strachem.
— Ale my tu nie będziemy nocowali?
— Tu nie, bo tu leżą zagryzione konie; wybierzemy jakie inne drzewo lub też pojedziemy do wąwozu i tam urządzimy taką zeribę, jakiej świat nie widział. Będziesz spała tak spokojnie jak w Port-Saidzie.
Lecz ona złożyła rączki i poczęła go prosić ze łzami, żeby jechali dalej, gdyż w tym strasznym miejscu nie będzie mogła oka zmrużyć i zachoruje z pewnością. I tak go błagała, tak powtarzała patrząc mu w oczy: „Co, Stasiu? — dobrze?” — że zgodził się na wszystko.
— Więc pojedziemy wąwozem — rzekł — bo tam jest cień. Przyrzeknij mi tylko, że jeśli ci zbraknie sił albo będzie ci słabo, to mi powiesz.
— Nie zbraknie, nie zbraknie! Przywiążesz mnie do siodła i usnę w drodze doskonale.
— Nie. Siądę na tego samego konia i będę cię trzymał, Kali i Mea pojadą na drugim, a osioł poniesie namiot.
— Dobrze! dobrze!
— Zaraz po śniadaniu musisz się trochę przespać. Nie możemy i tak wyruszyć przed południem, ponieważ jest dużo do roboty. Trzeba połapać konie, złożyć namiot, urządzić inaczej juki68. Część rzeczy zostawimy, bo teraz mamy wszystkiego dwa konie. Zejdzie nam na tym parę godzin, a ty tymczasem prześpisz się i wzmocnisz. Dziś będzie upał, ale pod drzewem cienia nie zbraknie.
— A ty i Mea, i Kali? Mnie tak przykro, że ja jedna będę spała, a wy się musicie męczyć...
— Owszem, znajdzie się i dla nas czas. O mnie się nie troszcz. Ja w Port-Saidzie w czasie egzaminów nie sypiałem często po całych nocach, o czym nawet i mój ojciec nie wiedział... Koledzy nie sypiali także. Ale co mężczyzna, to nie taka mała mucha jak ty. Nie masz pojęcia, jak dziś wyglądasz... zupełnie jak szklana! Zostały tylko oczy i czupryna, a twarzy wcale nie ma.
Mówił to żartobliwie, ale w duszy się bał, gdyż przy mocnym świetle dziennym Nel miała twarz po prostu chorą, i po raz pierwszy zrozumiał jasno, że jeśli tak dalej pójdzie, to biedne dziecko nie tylko może, ale i musi umrzeć. I na tę myśl zadygotały pod nim nogi, albowiem poczuł nagle, że w razie jej śmierci on także nie miałby ani po co żyć, ani po co wracać do Port-Saidu.
„Bo cóż bym wtedy miał do roboty?” — pomyślał.
Na chwilę odwrócił się, by Nel nie dostrzegła w jego oczach żalu i lęku, a następnie
Uwagi (0)