Pogrobek - Józef Ignacy Kraszewski (access biblioteka .TXT) 📖
Czasy rozbicia dzielnicowego — II połowa XIII wieku. Książę Przemysław II dostrzega, że w państwie dzieje się źle, rozbicie dzielnicowe nie sprzyja, a poprawę sytuacji mogłaby przynieść tylko centralizacja władzy.
Podejmuje więc działanie w tym kierunku. Jednak nie tylko w państwie dzieje się źle — nieszczęśliwe okazuje się także małżeństwo Przemysława ze szczecińską księżniczką Lukierdą. W powieści występują postaci historyczne, ale znajdziemy również silne inspiracje tradycją i podaniami ludowymi.
Pogrobek to 11 tom cyklu Dzieje Polski autorstwa Józefa Ignacego Kraszewskiego. Powieść została wydana w 1880 roku. Kraszewski był jednym z najważniejszych — i najpłodniejszych — pisarzy XIX wieku. Wciągu 57 lat swojej działalności napisał 232 powieści, głównie o tematyce historycznej, społecznej i obyczajowej. Zasłynął przede wszystkim jako autor Starej baśni.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pogrobek - Józef Ignacy Kraszewski (access biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Zarębowie i Nałęcze nosili po wszystkich ziemiach popłoch ten, że przyszły król na zagładę rycerstwa i ziemian berło w rękę pochwyci, że zapanowawszy, wszystko w garść ściśnie, a nikogo do rady wzywać nie będzie. Łacno tym było poruszyć ziemian, którzy woleli małych i słabych książąt, potrzebujących ich, zmuszonych kupować łaskami, niż jednego silnego pana.
Właśnie Mszczuj, książę Pomorza, zmarł był w Oliwie, a Przemysław, objąwszy Gdańsk, nakazawszy go obwarowywać, wracał do Poznania, gdy jadącemu zabiegł drogę poseł arcybiskupi, zapraszając do Gniezna. Tu, w starym zamczysku gniazdowym, które Świnka zajmował, ogniskowało się niemal całe Polski życie. On był jej głową, a w ciągu lat ostatnich, pracując około uporządkowania spraw kościelnych, zapewnienia praw duchownym, nie spuszczał z oka nigdy korony tej, która była marzeniem jego.
— Koronę podnieść potrzeba, aby jedność przywrócić! — powtarzał nieustannie.
Pragnął jej Przemysław, gorąco życzyła Ryksa, obawa tylko poruszenia nieprzyjaciół wstrzymywała.
Dwór arcybiskupi w Gnieźnie nigdy tak świetnym nie był, jak za Jakuba II. Świadom obyczajów europejskich, czując, że świetność zewnętrzna poszanowanie wraża, trzymał dwór niemal królewski, dbając, by on świadczył o sile jego. Nigdy też powaga metropolity w Kościele i kraju większą nie była. Biskupi szli razem z nim zgodnie, umiał ich jednać i kierować nimi.
Myśl wydobycia długo w ukryciu przechowywanej korony Chrobrego już z nimi była zgodnie uradzoną. Wszyscy, aż do krakowskiego biskupa, godzili się na to, iż obrzęd uroczysty wedle starych tradycji powinien się odbyć w tym Gnieźnie, które Gniazdem było. Przyłączenie Pomorza do posiadłości Przemysława zdawało się najwłaściwszą chwilą do uczynienia tego stanowczego kroku. Świnka pewien był, iż nie spotka oporu w Rzymie. Korona szła stamtąd i hołdowała apostolskiej stolicy.
Przemko na wezwanie pospieszył do Gniezna, które dziś obmurowane, przystrojone, wspanialszym prawie było od Poznania i jednemu tylko Krakowu ustępowało. Kościół metropolitalny, pałace arcybiskupie, zamek, który liczna zajmowała załoga, równych sobie w Polsce nie miały. Siła wojskowa, straże przyboczne, dwór Świnki świadczyły o jego zamożności i ładzie, jaki pod rządami jego panował.
Miał swoich pułkowódców, tysiączników, setników, jazdę, piechotę zbrojną i odzianą dostatnio; ochmistrzów dworu, podkomorzych, komorników, łowczych, koniuszych, kanclerza i wielką liczbę duchowieństwa, która go zawsze otaczała. Na żadnym zamku naówczas tyle ruchu i życia nie było. Posłańcy rozbiegali się stąd na wsze strony i zbiegali tu zewsząd. Nigdzie szybciej nie dochodziły wiadomości, znikąd spieszniej nie rozbiegały się rozkazy.
Dwór, choć po europejsku przyodziany, miał to sobie właściwego i tym od innych się różnił, że był przeważnie polskim. Arcybiskup, który pierwszy nalegał na to, aby kapłani jego świadomi byli języka ludu, oczyszczał z cudzoziemców parafie, kapituły i klasztory. Jego też otaczali krajowcy, a Niemcy wciskający się po troszę zmuszeni byli i mowy się uczyć, i zastosowywać do obyczaju. Za niego dopiero po kościołach szerzej a głośniej odzywać się zaczęło słowo boże w języku powszechnie zrozumiałym, a w kościele świętego Wojciecha znowu polskie pieśni śpiewać poczęto.
Pierwszy on zrozumiał, jak potężnym narzędziem był dotąd pogardzany język ludu. Przykład z góry płynący potężnie działał na wszystkich. Do klasztorów, w których najwięcej mieściło się mnichów nasyłanych z Niemiec, Włochów i Francuzów, przyjmować zaczęto Polaków. Naówczas po raz pierwszy ozwały się pod kościołami, na kazalnicach do murów przystawianych, te jędrne, dramatyczne, często wesołe, zawsze poruszające kazania mnichów naszych świętego Franciszka do braci siermiężnej jak oni. Nimi ten zakon zdobył sobie miłość powszechną. Często w nich, sam z ubogiej wyszedłszy chaty, prosty a świątobliwy człek odzywał się, tak malując obyczaje — wtajemniczony w nie, iż ludzie zasromani, wzruszeni, pokrzepieni na duchu, wracali do domów niosąc złota ziarna.
Oczekiwano w Gnieźnie na Przemysława, gotując się go przyjmować jak zwycięzcę po zajęciu Pomorza i obwarowaniu Gdańska, na który łakome oczy zwracali Brandeburgi, krzyżowi rycerze niemieccy i powinowaci zmarłego Mszczuja.
Księżna Ryksa, wyprzedziwszy męża, tu nań na zamku oczekiwała. Lat dziesięć upłynionych uczyniło ją dojrzałą niewiastą. Nie było to już śmiałe dziewczę młode, z dziecięcym nieświadomości zuchwalstwem, ale poważna niewiasta w pełni sił, będąca męża towarzyszką i radą. Ona teraz posiłkowała najdzielniej arcybiskupowi w sprawie korony. Przemysław, jeśli się wahał, to tylko, aby w siły rosnąc, pewniejszym był jej utrzymania. On i Świnka rozumieli to wreszcie, że choćby niedługo miał nosić koronę, dźwignięcie jej i przekazanie jakiemukolwiek następcy, przyszłość państwu wróżyło.
Arcybiskup przyjmował księżnę z wystawą173 książęcą. Duchowieństwo, dwór jego, urzędnicy — wysypali się na jej spotkanie. Zsiadła u drzwi kościoła i, tu przyjąwszy błogosławieństwo pasterskie, szła do pałacu arcybiskupa, który równie wspaniale a smakowniej przybrany był niż dworce poznańskie. W izbach, w których ją posadzono, ściany całe zawieszone były tkaninami flamskimi174, kobiercami przedziwnie tkanymi, obrazami z Włoch przywiezionymi, naczyniami okrytymi emalią barwną i drogim kamieniem.
Świnka lubił to, co mu Włochy przypominało i cudzoziemskie dwory pańskie. Nie miał obyczajów pieszczonych, ale co oczy ściągając, ducha podnosiło, jak owoc pracy a myślenia ludzkiego, cenić umiał. Widział w tym płody cywilizacji chrześcijańskiej, odradzającej świat z barbarzyńskich rumowisk. Pobożnie, ale zarazem wesoło wyglądały te komnaty lśniące przedziwnymi ozdoby. Tu ołtarzyk z kości słoniowej, owdzie świeczniki złociste, obrazy na tłach złotych, kropielnice z alabastrów ubierały ściany.
Księżna rozpatrywała się po izbach, w których wszędzie coś osobliwego ujrzeć było można, a i księgi porozkładanymi na pulpitach malowaniami oczy porywały.
Wtem wszedł arcybiskup. W nim pod suknią duchownego, do której był już nawykł, znacznym175 był stary obyczaj rycerski. Trzymał się prosto, patrzał śmiało, siłę, swobodę, wiarę w siebie w każdym widać było ruchu. Szedł jakby czując posłannictwo mu zwierzone przez Boga. Nim dla Ryksy i jej dworu stół zastawiono, poczęła się rozmowa.
— Jeżeli nie mylą mnie rachuby moje — rzekł Świnka — książę nasz dziś przybyć powinien.
— Tak jest — odpowiedziała księżna. — Dziś być musi. Znacie mnie, ojcze, iż nie jestem trwożliwą, lecz gdyby się opóźnił, niespokojną bym była. Czyhał i łapał Przemysława Henryk. Zagęścił się u nas zwyczaj ten chwytania ludzi i wymagania na nich męczarnią, aby się swoich praw zrzekali. Mieliśmy tego przykłady. Przemysława, przyszłego króla, lękają się.
— Bóg go zachowa cało! — rzekł arcybiskup.
— Brandeburczycy, jak wiecie, odgrażają się nań. Nie śpią Zaręby i Nałęcze. Spiskują już lat tyle.
— Najlepszy to dowód, iż nic uczynić nie mogą — przerwał arcybiskup. — Gdyby się czuli na siłach, choć próbować by się ważyli.
— Zarębów i Nałęczów tych wszystkich precz wywołać należało, a książę ma ich i na dworze.
— I tym sposobem ich rozbraja — dodał Świnka.
— Ja nie wierzę im! — dodała Ryksa. — Z oczów ich czytam zdradę.
Księżna pomimo odwagi swej nasłuchiwała ciągle niespokojna.
— Ostatni przykład Henryka wrocławskiego zawsze mi stoi w pamięci — dodała — choć głucho tylko wiem o tej sprawie.
— Niewesoła to powieść — wtrącił stojący blisko kanclerz Wincenty — ale ciekawa.
Księżna, szukająca roztargnienia, zażądała, aby ją opowiedziano. Kanclerz namyślał się nieco.
— Tak — rzekł — powieść to smutna, ale nauczająca. Ja może lepiej ją znam niż inni. Nie pierwszy to przykład podstępnych napadów i więzień okrutnych, ale do niej wchodzi i historia onego Ludka, warta pamięci.
Kanclerz, pomilczawszy, rozpoczął powoli:
— Bóg da może, iż z tego stanu opłakanego wyjdziemy, ale dziś współzawodnictwo książąt i chciwość posiadłości do czego doszły, potomni wierzyć nie zechcą.
Wiadomo wszystkim, jak z sobą żyją śląscy książęta, którym niecny Rogatka był przykładem. Brat na brata gorzej wilków czyhają. Henryk wrocławski i lignicki najsilniejszy był też celem zamachów własnej rodziny, zazdroszczącej mu panowania. Konrad głogowski, Bolko świdnicki spiskowali przeciw niemu; Bolko, który sprzymierzeńcowi swemu pomoc przyrzekał, nie dawał nic oprócz przyrzeczeń, coraz tymczasem wyłudzając za nie jaki szmat ziemi. To miasteczko, to grodzik, to powiatu kawał zagarnął, nie dając nic.
Ciągnęło się to długo, aż Konrad sobie przypomniał, co robili Rogatka i Henryk starszy. Zmiarkował, że najłatwiej zdradą chwycić człowieka, umęczyć go i zmusić, aby ratując życie, oddał bodaj wszystko, co ma.
Na dworze Henryka176 był z dawna w wielkim znaczeniu, do rady wzywany, mąż rozumny Pakosław, rodem z Abdanków, a jak się to trafia, gdy kto w łaskach będąc, potrzebnym się czuje, Pakosław nawykł był księcia Henryka samego lekceważyć sobie, a na jego powadze się opierając, z ludźmi poczynać samowolnie.
Miał Pakosław sąsiada, rycerskiego stanu człowieka, Różę, z którym o znaczną przestrzeń lasów na granicy w sporze byli od dawna. Odgrażał się nań Pakosław długo, mocnym się znając, aż gdy mu jego łąki koszono, napadł Różyca i zabił. Morderstwo było jawne, utaić go nie sposób. Zapozwali synowie zabitego mordercę przed księcia. Henryk się tym zgryzł mocno, bo rad by był uniknąć karania człowieka, którego miłował, a niesprawiedliwym okazać się nie chciał.
Dumny Pakosław tak pewnym był, iż mu się nic stać nie może, że z synami zabitego o głowę177 układać się nie chciał. Nadszedł dzień sądu. Przynieśli ciało synowie z płaczem, narzekaniem, całym rodem idąc, przy wielkim zbiegowisku ludu. Morderstwo było jawne.
Pozwany Pakosław stanął zuchwale przed księciem i ufając sobie, rzekł: „Tak jest, zabiłem zuchwałego ziemianina, nie zapieram się — zabiłem go”.
Krzyk zaraz podniesiono, domagając się sprawiedliwości. Ta inaczej wypaść nie mogła, tylko głowa za głowę. Wielce zafrasowany książę przywołał Pakosława do siebie i rzekł mu: „Naradź się ze swymi, sprawę zagodź albo tłumacz się inaczej”.
Wyszedł potem z sądu, dając czas obwinionemu. Ten, wcale z zuchwalstwa swego nie ustępując, pewien tego, że u boku księcia wysokie stanowisko zajmował, a był wyższym nad prawo, zapytany powtórnie odezwał się: „Zabiłem go, nie zapieram się”.
Książę Henryk popadł w gniew wielki, bo wyzywał go niemal, i rzekł mu: „Nierozumny człecze, oszalałeś chyba! Własnymi usty wydajesz na siebie wyrok śmierci. Odejdź precz stąd! Ostrzegam cię po raz ostatni, ocal żywot własny! Otrzeźwij, wróć do rozumu, inaczej zmusisz mnie, że zamiast panem łaskawym, będęć sprawiedliwym sędzią”.
Pakosław, jakby istotnie zmysły postradał, ufając jeszcze, iż książę nań wyroku wydać nie może, pomimo przestrogi powtarzał ciągle: „Zabiłem, więc zabiłem!”
Nie można było wymóc na nim, aby tę mowę płochą178 odmienił. Rodzina zabitego nalegała, dwór i lud patrzał na to, przebaczyć i pobłażyć nie było w mocy księcia. Dał znak. Wyprowadzono Pakosława wschodami w podwórze lignickiego zamku i tam go, wobec wszystkich, ścięto. Do ostatniej chwili urągał się i szydził.
Książę, który kochał go bardzo i nawykł do niego, po śmierci człowieka, który przyjacielem mu był, utulić się nie mógł w żałości. Synka jedynaka, sierotkę, Ludka, wziął jak własne dziecię na wychowanie, trzymając przy sobie i obsypując łaskami. Dziecko to, które na śmierć ojca patrzyło i, potajemnie chustę we krwi jego zmoczywszy, nosiło ją zawsze na piersi, poprzysięgło zemstę księciu. Wiedzieli o tym niektórzy na dworze i ostrzegali pana, aby nie trzymał przy sobie niebezpiecznego wyrostka. Książę słuchać ich nie chciał, wierzyć nie chciał, starał się owszem coraz większą ujmować go dobrocią. Na ostatek, gdy nalegać poczęto, żeby był od dworu usunięty, książę szczerze i otwarcie się z nim rozmówił, okazując mu, że ojciec jego sam śmierci swej był przyczyną, a on choć chciał ocalić go, nie mógł. Dał mu tedy do dwóch miesięcy czas, aby się namyślił i albo się wyrzekł zemsty za śmierć rodzica, lub się oddalił od dworu.
Po dwóch miesiącach Ludek przyszedł oświadczając publicznie, że wie, iż ojciec jego sprawiedliwie był ukarany, poprzysięgając uroczyście na krzyż i Ewangelię, iż śmierci ojca słowem ni czynem, jawnie ani potajemnie, nigdy — w żaden sposób nawet nie przypomni, nie będzie się użalać ani zemsty szukać za nią. Prosił księcia, aby nieufność przeciw niego179 zaniechał, ofiarując mu się służyć wiernie.
Książę, który go kochał, rozpłakał się, uściskał go i zapewnił, że w nim znajdzie drugiego ojca, a on i cały ród jego wdzięczność winni mu będą. Od tej chwili, jak dawniej Pakosław, tak teraz Ludek w nadzwyczajnych był łaskach. Nieodstępnie księciu towarzyszył, a dwór mu cały zazdrościł, bo go nad innych pan przenosił180 i nadzwyczajnie obdarzał. W duszy jednak dziecka pamięć ojca zawsze żywą była i chusty krwawej z piersi nie zrzucał.
Stało się, że Konrad głogowski, wiedząc o tym, postarał się zbliżyć do niego. Zaraz za pierwszym razem napomknął mu o ojcu, dziwując się, iż służyć mógł panu, który winien był śmierci jego, że nie starał się jej pomścić. Tak powoli dawne pragnienie zemsty w nim rozżarzył, że Ludek, zmówiwszy się z Konradem, uknuł napaść na pana swego. Wywiódł go do kąpieli nad Odrą, blisko Wrocławia, gdzie już ludzie w zaroślach nastawieni czekali. Dworzanie księcia, domyślając się już czegoś, a podejrzywając Ludka, ostrzegli w czas, aby z nim nie jechał. Na co im, śmiejąc się, odpowiedział: „Możecie być spokojni, Ludka pewien jestem ani się go boję!”
Tu księcia w łaźni rozebranego Ludek, dawszy hasło, napadł, a gdy czeladź przestraszona się rozbiegła i jeden tylko wierny dworzanin go bronił, którego skłuto i na śmierć zarąbano, porwano nagiego księcia, wsadzono na koń, ledwie mu łachman jakiś dawszy do okrycia, i popędzono z nim dniem i nocą do zamku Sandwocia, gdzie Ludek niepoczciwy oddał go Konradowi. Stąd odesłano nieszczęśliwego do warowniejszego Głogowa na straszną męczarnię, której wierzyć trudno, ażeby się mógł dopuścić bliski powinowaty, gdyby ludzie na oczy jej nie widzieli, a ofiara nie przypłaciła życiem.
Ponieważ Henryk wielkiego ducha był i na nic przystać nie chciał, nie dosyć, że go okuto w kajdany, że go wrzucono do smrodliwego lochu, ale zamknięto go w umyślnie zrobionej klatce, w której otwór był tylko, przez który mu nędzną podawano strawę, tak że nie mógł ani leżeć, ani stać i, jakby zawieszony w niej, poruszyć się nie mogąc, z boleści jęczał dnie i noce. Pomimo tej katuszy nie dawał się Henryk złamać, nadaremnie na nim wymóc chciano ustępstwa, trwał w swoim: „Raczej umrzeć, niż się poddać!”
Pół roku chodzili doń Konradowi kaci urągając się, pytając, czy już ma dosyć; odpowiadał im klątwami i łajaniem. Nareście siły tracić zaczął, ciało całe okryło się ranami, boleści znosił męczeńskie, życie zdawało się uchodzić i zgodził się na wszystko, czego żądano. Okup cały skarb jego wyczerpał, bo trzydzieści tysięcy grzywien wynosił i ziemi musiał dodać wiele. Konrad nie dowierzał, czy mu zapłacą, kazał więc sobie liczyć pieniądze na środku mostu na rzece Czarnej pod Lignicą i dopiero go wypuścił.
Gdy klatkę otwarto i puszczono
Uwagi (0)