Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖
- Autor: Władysław Łoziński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Łoziński
A kiedy już umierał, jeszcze mówił: „Woroba świadom”. Rozumiałem ja dobrze, co Woroba myślał, kiedy te słowa mówił, które oni za jakieś majaczenie w gorączce mieli, i serce mi się krajało od rzewności i wielkiego żalu za tą wierną duszą.
— Trzeciego dnia swojej choroby — opowiadał dalej mendyczek — wyspowiadał się Woroba, przyjął Najświętsze Sakramenta, pożegnał się z Panem Jaroszem, z panem Heliaszem i Dominikiem, a i ja byłem przy tym, bo Woroba posyłał po mnie; wszyscy płakaliśmy, a pan Heliasz najbardziej. Kiedy już odejść mieliśmy, on mi znak dał, abym został. Wyciągnął spod poduszki małą drewnianą deskę i dał mi ją, mówiąc: „To jest testament mój, Woroby Dmytra. Woroba świadom! Urbanku, oddaj to Hanuszkowi, kiedy wróci. Woroba świadom! Ale tu mi zaraz przysięgnij na Trójcę Świętą, że mu oddasz do rąk własnych. To jest testament Woroby; mój testament, dla Hanusza testament. Słyszysz? Woroba świadom!” Musiałem mu przysiąc, jako chciał — prawił dalej mendyczek, a jam słuchał z największą ciekawością i uwagą — musiałem przysiąc, chociaż widoczna rzecz była, że Woroba już nie był wtedy przy zmysłach i że w gorączce tak bredził. Wziąłem od niego tę deskę, na której znaki jakieś czarną farbą są porobione.
— A gdzież ona jest? — zawołałem tak skwapliwie, że mendyczek zdziwiony na mnie spojrzał.
— Jest u mnie; dam ci ją, kiedy chcesz, ale co by ci po tym kawałku drewna było?
Ledwiem we Lwowie z wozu wysiadł, a stanęliśmy przed kamienicą Kłopotowską, bo nam dobry pan Grygier stancję u siebie dał, zaraz chwyciłem się ramienia Urbanka, aby go nie puścić prędzej, póki mi onej deski, testamentu Woroby, nie wyda, bom wiedział, że to musi być coś takiego, co mnie na ślad zaprowadzi, kędy szukać owego mieszka z żelaznym olsterkiem. Szczęściem, że to zimą nie było, inaczej by pewnie testament Woroby poszedł był jak inne drewno do pieca, bo za piec rzucił go był mendyczek. Porwałem go, jakby to skarb był, jakoż dla mnie miał naprawdę wagę skarbu, i pobiegłem do naszej stancji u pana Niewczasa, aby się temu dobrze przyglądnąć.
Była to dość gruba deska, na półtora stopy długa, na dobre pół stopy szeroka, jakich w składzie w indermachu leżało zawsze dosyć po kątach z rozmaitych pudeł z zamorskimi korzeniami, a na tej desce czarną farbą, której pan Dominik używał do znaczenia pak i bel towarowych, kiedy je ze Lwowa dalej wysyłaliśmy, pomalował Woroba niezgrabną ręką rozmaite znaki, które snadź jemu, jako że pisać nic umiał, miały starczyć za litery, czy też za całkowite słowa.
Przypatrywałem się długo tym znakom, łamiąc sobie głowę, co by znaczyć miały, ale daremnie, bo to była istna zagadka, której dociec nie mogłem, chociaż to pewna rzecz była dla mnie, że to niezgrabne malowanie odnosi się do tego, com Worobie pod przysięgą powierzył.
Wszystkie te znaki pisane były w jednym równym rzędzie. Tedy najpierw były dwie grube pałki, jedna niedaleko drugiej, a obie połączone trzecią pałką, a u tej trzeciej pośrodku było coś podobnego do haka; potem szło coś takiego jakby sierp, potem była już całkiem wyraźna siekiera, za nią szedł taki sam znak, jak przed siekierą, podobny do sierpa, za tym jakoby sierpem był krzyż, za krzyżem niby dziewiątka, bo Woroba numera znał, a za numerem stało coś jakby łopata albo rydel.
Owo tak wyglądał testament biednego Woroby! Nadumawszy się dość długo a daremnie nad tą deską, zacząłem znowu dumać nad tym, co mam dalej czynić. Nie było innej rady, jak tylko pójść do Kozaków, bom tak obiecał, że skoro tylko we Lwowie stanę, pierwsza moja rzecz będzie od Woroby mieszek z olsterkiem odebrać i staremu Bedryszce go oddać.
Byłbym też zaraz poszedł, ale noc się już zrobiła i niebawem bramy miejskie zamykać miano, tedy byłbym się już nie wydostał z miasta, albo wydostawszy się, nie mógł powrócić do domu, aż po ich rannym rozwarciu, bo Kozacy stanęli gospodą u niejakiego Wołyńca za murami miasta na Halickim Przedmieściu. Rad temu bardzo byłem, żem zaraz iść nie mógł, bom wieczór z ojcem i z matką zostać mógł, i mieliśmy czas nacieszyć się z sobą i naopowiadać, a potem z panem Grygierem i Marianeczką razem wieczerzaliśmy, a chociaż ani miodu, ani wina nie było, przecie takiej wesołej wieczerzy i takiego szumnego bankietu, jak owo przy tej kaszy z mlekiem, jako żyw jestem, nie pamiętam.
Z ciężkim sercem szedłem nazajutrz rano do Bedryszków, bo nie bez strachu, jak mnie powitają, kiedy im powiem, że Woroba umarł, a gdzie mieszek z tą nieszczęsną puszką żelazną ukrył, wiedzieć ani domyślać się nawet niepodobna. Zastałem wszystkich trzech Kozaków w domu, czekali już na mnie, a Midopak już się bardzo niecierpliwił.
Stanąłem przed nimi jakby winowajca, choć czyste sumienie miałem, i bardzo nieśmiało całą rzecz wywiodłem, a oną deskę, czyli testament Woroby, trzymałem przed sobą, jak Tatarzyn tarczę, tak jak żebym się nią zasłaniać chciał, gdyby Midopak z szablą na mnie godził. I mało brakło, żeby tak naprawdę było, bo kiedy stary Bedryszko i Semen wysłuchawszy mnie milczeli, snadź dumając, co teraz robić, to Midopak z wielkim gniewem pięścią w stół uderzył i straszliwie kląć i przegrażać się zaczął.
— Milcz ty, Midopak — zawołał nań stary Bedryszko — sobaczy synu, krzykunie durny, bo ty niczego nie wyszczekasz i nie wyklniesz, a po łbie pewnie weźmiesz! Już ja tobie mówił, że twoją część będziesz miał, wrogu nieznośny! Ja nie wezmę, Ryngasz nie weźmie, Semen nie weźmie, a ty swoje weźmiesz, a potem albo się udławisz, albo się powiesisz, albo na inny pohybel pewnie tobie będzie! Czort ciebie bierz, pohańcze, żeby cię moje oczy nie widziały!
Midopak dzikimi oczami łypnął, ale umilkł i jeno pod przerąbanym nosem warczał jako zły pies, co chce kąsać, ale kija się boi.
— Pokaż tę deskę — rzecze do mnie Bedryszko.
Dałem mu ją, położyli na stole i wszyscy trzecj poczęli się jej bacznie przyglądać.
— A co ty na to pisanie mówisz? — pyta mnie Semen. — Tyś Worobę tego znał, bywał z nim, rozmawiał, to ty lepiej myśli jego zgadnąć możesz aniżeli my, cośmy go na oczy nigdy nie widzieli.
— Co ja mówię? — rzekę na to. — Ja mówię, że Woroba z pewnością znaki dać chciał, po których jak po śladach trafić można do miejsca, gdzie mieszek ukrył albo zakopał.
— Tak i to będzie — mówi Opanas i patrzy na deskę, i myśli.
— A jako ty wiesz, durniu, że zakopał? — pyta mnie Midopak, kły mi swoje pokazując jak wilk.
— Bo idą znaki, jeden na drugim, a ostatni znak to pewno jest rydel. Tedy myślę, że zakopał.
— A co tu stoi na samym początku? — pyta Semen, kładąc palce na owych dwóch pałkach, połączonych u góry trzecią pałką. — To najważniejszy znak jest, bo to początek całego szukania.
— Wrota są, wyraźne wrota! — zawołał Midopak, bardzo dumny z tego, że odgadł, czego inni nie mogli. — Wrota są, jak byk wrota.
— Byk jest — rzecze Opanas — boś ty byk, ale wrót nie ma.
— A ja wam mówię, że to wrota! — woła znowu Midopak. — Chodźmy szukać tych wrót!
Zaczął się Semen bardzo śmiać, a Opanas za nim, tak że i ja od śmiechu wstrzymać się nie mogłem. Midopak oczyma nas jadł, jak orzechy byłby nas zgryzł, tak zębami zgrzytał, ale milczał. Opanas chwilkę dumał, a naraz aż podskoczył i woła:
— A gdzież ja oczy mam! Hanusz, gdzie tu u was wieszają?
Popatrzę na niego zdziwiony, bom od razu nie zrozumiał.
— Gdzie u was szubienica stoi, na której złodziejów mieszczanie wieszają? Bo to wyraźnie szubienica jest, co tu Woroba na samym początku namalował. Dwa pale, jakie zwykle bywają, a na górze ślemię220, a u ślemienia hak, wyraźnie hak, tylko wisielca nie ma. Chodźmy, prowadź nas zaraz! A ty, Midopak, bież do Wołyńca, niechaj rydla pożyczy, aby nie wracać do miasta, jeśli znajdziemy miejsce po tych śladach.
Stało się, jako stary Bedryszko chciał, i zaraz wszyscy czterej, rydel mając z sobą, poszliśmy na miejsce, gdzie złoczyńców tracono. Niedaleko nam było, bo szubienica zaraz za miastem stała. Tak się jakoś zdarzyło, że nikt nie wisiał, a wiedzieć wam trzeba, że we Lwowie, jako bardzo surowym magdeburskim221 prawem panowie ławnicy sądzą, nazbyt często nieszczęsnych winowajców tracą; to im głowę ścinają, to kołem łamią, to palą na płonącym stosie, a już najczęściej wieszają; za proste złodziejstwo, kiedy się go kto po raz drugi albo trzeci dopuści, już według tego srogiego prawa śmiercią tam karają niebogę. A takie prawo, widzi mi się, bardzo jest okrutne i nieludzkie, i przeciw miłosierdziu Bożemu — jakoż znać zaraz, że to nie polskie prawo jest, tylko z Niemiec przyszło, bo my, Polacy, takiej srogości z przyrodzenia własnego nie mamy.
— Co tam jest dalej na tym testamencie? — pyta mnie Opanas, kiedy już stanęliśmy pod szubienicą.
— Jest taki znak, co jak sierp wygląda — odpowiem ukazując deskę.
— Tedy już mi świta w głowie, co Woroba na myśli miał. Widzicie to ściernisko, tamtędy pójdziemy, bo sierp to pewnie pole znaczy. A co jest po tym sierpie?
— Siekiera — rzekę.
— Jużem teraz w domu! — zawołał Opanas. — Ten twój Woroba niegłupi był, pisać nie umiał, a przecie dobrze napisał. — Oto tam za polem jest las; a z czym się idzie do lasu?
— Z siekierą! — wyrwie się teraz Midopak i bardzo kontent po nas wszystkich spoglądnie, jakby coś bardzo trudnego odgadł.
— Ot, mudrahel!222 — mówi Opanas — jak on zaraz wszystko wie! Midopak, tobie senatorem w Warszawie być, sekretarzem królewskim, burmistrzem w Krakowie, takiś bystry człek; na Kozaka ciebie szkoda!
Zaczął znowu Bedryszko dumać i na deskę spozierać, a potem oglądać się dokoła i mówi:
— Szubienicę mamy, pole mamy, las mamy, a przecież nic jeszcze nie wiemy. Las idzie wkoło, ściernisko na wszystkie strony świata. Szukaj wiatra w polu! W jaką stronę iść: wszędy ścierń, wszędy las!
Miałem ja swoją własną myśl, ale nie byłem pewien, czy dobra, tedy nieśmiało mówię:
— Tak idźmy, jak Woroba szedł. Jak szedł od miasta, tak stanął najpierw twarzą do przodu szubienicy, jako my teraz stoimy.
— A jakże ty wiesz, gdzie jest przód; z obu stron przód być może. Chyba ciebie już wieszano? — mówi Midopak.
— Bo taki zwyczaj we Lwowie — mówię — że złoczyńcę wieszają do miasta; Woroba mi tak zawsze opowiadał. Sierp jest zaraz pierwszy znak, co następuje, tedy miarkuję, że trzeba nam iść od prawego słupa prosto w bok, jakby kto strzelił z tego miejsca.
— Dobrze mówisz — odzywa się po krótkim namyśle Opanas — tak i pójdziemy.
Szliśmy teraz przez pole, jakom mówił, że iść trzeba, a Opanas ciągle się obracał i uważał, czy dobrze. Potem kazał Midopakowi daleko naprzód wyjść, aż pod sam brzeg lasu i tam stanąć, a my patrzyli, czy kierunek jest dobry, i już wprost na Midopaka szliśmy. Kiedyśmy przyszli do lasu, rzecze Opanas:
— Jeżeli ten las w tym miejscu jest szeroki, to testament Woroby na nic się nie zda, bo w lesie trudno prościutko się kierować.
Kazał nam iść po jednemu; wysunął się najprzód jeden, a my stali; kiedy ten jeden uszedł prościutko dobry kawał, ale tak, że się jeszcze mógł dać widzieć, to stanął, a drugi szedł ku niemu i luzował go, i tak ciągle, że jakby łańcuchem żywym las przecinaliśmy, nie schodząc z prostej linii. Niedługo tego trzeba było, bo na szczęście las w tym miejscu był wcale wąski i znowu znaleźliśmy się na ściernisku.
— Mamy tedy drugi sierp — rzecze Opanas — a co jest po drugim sierpie?
— Krzyż — mówię, pokazując na desce.
— Krzyż? jest i krzyż! — woła Semen i wskazuje palcem przed siebie.
Daleko poza ścierniskiem, na wzgórku, widniał duży krzyż, który nie wiadomo na jaką pamięć postawiła tam pobożna ręka ludzka. Teraz już łatwa była sprawa; raźno przebiegliśmy ściernisko i wkrótce stanęli pod krzyżem. Był to krzyż dębowy, bez figury, bardzo stary i już spróchniały; snadź wiek tu stał, a nikt nie dbał o niego, bo też i wieś była stąd daleko, a z miasta nikt tu nie chodził, bo to już całkiem za łanami miejskimi i za Wolami było.
— Co dalej? — mówi Opanas — jak tam stoi na desce?
— Gdybym nie wiedział, że Woroba znał numera223, tobym nie odgadł, co to za znak ma być. Ale że wiem, tedy myślę, że to jest dziewiątka.
— Jeśli tak, to co on mógł napisać — mówi Semen — dziewięć łokci? dziewięć sążni? dziewięć kroków?
— Woroba, kiedy tu był — rzecze na to Opanas — łokcia z sobą może nie miał ani sąga, ale nogi pewno miał. Ta dziewiątka — to dziewięć kroków znaczyć będzie.
— Ja zaraz spróbuję! — zawołał Midopak i zaczął już rozstawiać nogi.
— Midopak, durna ty głowo — rzecze śmiejąc się Bedryszko — jak ty będziesz tak szukać, i do jutra nie znajdziesz! Tak potrzeba zrobić, jak już raz Hanusz nam poradził. Rydel napisany po prawej stronie krzyża: od prawego ramienia w prostym kierunku na dziewięć kroków będziemy kopać.
Odmierzył dziewięć kroków i zawołał:
— Midopak, teraz kop, teraz ty mądry!
Midopak wziął się żwawo do roboty i niedługo trwało, kiedy rydel natrafił na małe drewniane pudło.
— Jest! — zawołałem, bom poznał zaraz, że to takie pudło, jakich było dużo u pana Spytka w indermachu.
— Jest! — zawołali uradowani Kozacy, a Opanas Bedryszko wydobył z ziemi pudło i nożem odsądził wieczko.
W pudle był znany mi dobrze mieszek, w mieszku było żelazne olsterko.
— Chwałaż Ci, Boże Święty! — zawołałem sam do siebie i odetchnąłem z całej piersi, jak gdybym teraz dopiero znalazł dosyć powietrza na świecie.
Uradowałem się bardziej aniżeli Kozacy. Czułem się jakoby wyzwolony ze strachu i utrapienia; spadł mi, jako powiadają, kamień z serca, bom już teraz był wolen od bezustannego niepokoju i trwogi o powierzoną mi tajemnicę, wolen od przysięgi, wolen od kłamstwa i tajenia się przed dobrymi ludźmi, wolen od podejrzenia, żem spólnikiem jakiejś sprawy niepoczciwej, do której się ani przyznać, ani się też jej wyprzeć
Uwagi (0)