Puk z Pukowej Górki - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo .txt) 📖
Wiejskie dzieci z małej miejscowości o wdzięcznej nazwie Pukowa Górka spędzają czas na zabawie w teatr. Przed wiejskimi krowami, wcielając się we dwoje w wiele postaci, wystawiają Sen nocy świętojańskiej Szekspira.
Ku ich zdziwieniu, w trakcie przedstawienia zjawia się tajemnicza, długoucha, niewielka postać. Okazuje się, że wioska nie bez przyczyny nosi tę nazwę — rzeczywiście mieszka w niej elf Puk. Od tej chwili Puk towarzyszy dzieciom, opowiada im o historii Europy, a także przedstawia innym gościom.
Puk z Pukowej Górki to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1907 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Puk z Pukowej Górki - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— No, no! Jeszcze o tym pomyślę — odpowiedział ojciec.
Una parsknęła cichym śmiechem.
— Jakiż to diabeł siedzi w tej dzwonnicy? — z gnuśnym uśmiechem zapytał Hal. — Sądząc z głosu, jest to chyba któryś z Hobdenów.
— Ależ ten dąb zwalony jest wybornym mostem dla królików pomiędzy trzema polami i naszą łąką — odezwała się Una. — Hobden powiada, że tam najlepiej zastawiać sidła na króliki... właśnie dziś dwa złapał. Hobden nigdy nie pozwoli wykopać tego dębu!
— Ach ten Sussex! Ten Sussex, zawsze nierozważny, buńczuczny i junacki! — wymamrotał Hal niewyraźnie.
W tejże chwili mały zegar na kościele świętego Barnaby wydzwonił piątą godzinę, a głos ojca, wołający w stronę Małych Lip, do reszty rozproszył uroki czarnoksięskiego zaklęcia.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Właśnie zmierzch zapadał, gdy lekki deszczyk wrześniowy zaczął skrapiać plecy ludzi zajętych zbieraniem chmielu. Mamusie jęły pośpiesznie uchodzić z ogrodów, tocząc przed sobą podskakujące wózki dziecięce; sprzątnięto płachty napełnione chmielem i zamknięto księgi rejestrów. Młode pary, tuląc się pod parasolami, wracały do domu, kawalerowie szli poza nimi, prowadząc pełną śmiechów rozmowę. Dan i Una, którzy po lekcjach pomagali zbierać chmiel, poszli piec ziemniaki do suszarni, gdzie już od miesiąca mieszkał zajęty suszeniem stary Hobden, wraz z błękitnooką Bietką, suczką rasy owczarskiej.
Usiedli, jak zwykle, na wysłanym workami tapczanie naprzeciw pieców suszarskich; gdy zaś Hobden podniósł w górę drzwiczki paleniska, wpatrzyli się, jak zwykle, w złoże tlejących węgielków, rozlewających miłe ciepło po ciemnym wnętrzu starej, kolistej budowli. Staruszek przyniósł kilka nowych kawałków węgla, połupał je z wolna, drobniuśko, i niestrudzonymi palcami kładł je w ogień — tam gdzie najwięcej były potrzebne. Potem powoli sięgał poza siebie i silną dłonią, podobną do żelaznej szufli, zagarniał podawane mu przez Dana ziemniaki. Następnie układał je starannie dokoła ogniska, po czym stał przez chwilę, odbijając się czarną sylwetką na tle czerwonego zarzewia. Gdy na koniec zamknął drzwiczki pieca, w całej suszarni zrobiło się nagle ciemno jak o zmroku, więc Hobden zapalił małą świeczkę w latarni. Dzieci znały doskonale wszystkie te przygotowania i lubiły je bardzo.
Syn Hobdena, pszczelarczyk, który w głowie nie wszystko miał do rzeczy, ale za to umiał wybornie obchodzić się z pszczołami, wśliznął się, niby cień, do suszami. Dzieci nie domyśliłyby się nawet jego przybycia, gdyby nie Bietka, która nagle zaczęła wesoło merdać kusym ogonkiem.
Na dworze, wśród szemrzącego deszczu, rozległ się czyjś głos nucący tubalnie:
— Cóż to takiego! — zawołał stary Hobden oglądając się pośpiesznie. — Dyć nie było na świecie dwóch ludzi, co by mieli głos taki!
A tymczasem już było słychać drugą zwrotkę:
W drzwiach ukazał się jakiś mężczyzna.
— No! No! — zawołał Hobden. — Powiadają, że zbieranie chmielu potrafi z grobu wyciągnąć nawet nieboszczyka... a tera to ja już temu wierzę... To ty, Tomek?... Tomek Shoesmith?
I zniżył latarnię, by przyjrzeć się przybyłemu.
— Cóż to, Ralfie! Czy tak długo trzeba się nad tym zastanawiać?
To mówiąc nieznajomy wielkimi krokami wszedł do suszarni. Był to chłop olbrzymi, o całe trzy cale wyższy od Hobdena, o ciemnej twarzy, siwych bokobrodach i jasnych, niebieskich oczach. Podali sobie ręce, a dzieci posłyszały, jak twarde dłonie zatrzeszczały w silnym uścisku.
— Oho! Widzę, że chwyt masz zawdy tęgi! — zawołał Hobden. — ileż to lat będzie... trzydzieści czy czterdzieści... jak rozwaliłeś mi głowę na jarmarku w Peasmarsh?
— E, tylko trzydzieści, a zresztą co tam wspominać to rozbicie głowy. Wyrównaliśmy się dokumentnie, boś ty mi się odpłacił tyczką od chmielu. A jak dostałeś się wtedy nocką do domu? Czy przepłynąłeś przez moczary?
— Dostałem się tą samą drogą, jaką bażant wlazł do torby Gubbsa... Trza było mieć tylko odrobinę szczęścia i dużo przemyślności — odpowiedział stary Hobden śmiejąc się na całe gardło.
— Widzę, że nie zapomniałeś jeszcze chodzić po lasach... A czy jeszcze bawisz się w ten sposób?
Tu nieznajomy wykonał taki gest, jak gdyby przykładał do oka strzelbę.
Hobden odpowiedział mu szybkim ruchem ręki, naśladującym zastawianie sideł na króliki.
— O nie! Teraz mi tylko to pozostało. Trza liczyć się z siłami wieku. A co to się z tobą działo przez tyle lat?
— zaśpiewał chłop wesoło. — Myślę, żem poznał Starą Anglię, wiela tylko można.
Tu zwrócił się ku dzieciom i mrugnął na nie, jakby wyzywająco.
— Tak? To ci tam musieli nabajać różnych niestworzonych rzeczy. Ja ino raz byłem w Starej Anglii... dojechałem aż do samego Wiltshire... tam mnie oszwabili porządnie, kiej kupowałem rękawice ogrodnicze! — burknął Hobden.
— E, wszędzie ludziska potrafią człowieka okłamać — odpowiedział Tomasz. — Widzę, że już na dobre przylgnąłeś do swoich stron i nie chce ci się stąd ruszać.
— Starego drzewa nie trza przesadzać, bo uschnie — zaśmiał się Hobden. — A mnie mniej się kwapi do śmierci, jak tobie dzisiaj do pomagania mi przy chmielu.
Olbrzym oparł się o ceglaną ścianę suszarni i rozpostarł szeroko ręce.
— Najmij mnie do roboty! — zawołał i obaj, śmiejąc się, ruszyli na górę.
Po chwili dzieci posłyszały szuranie łopatami po wielkim płótnie, na którym leżały żółte kiście chmielu, suszące się nad ogniem. W miarę jak przewracano chmiel na drugą stronę, suszarnia zaczęła wypełniać się słodką, usypiającą wonią.
— Kto to taki? — szepnęła Una do pszczelarczyka.
Na strychu suszarni słychać było ciężkie kroki posuwające się to w jedną, to w drugą stronę, a gwar rozmowy przeplatał się częstym i stłumionym śmiechem.
Nagle przez otwór w górze zsunął się worek do chmielu i począł pęcznieć i tężeć w miarę, jak weń sypano suszki chmielowe.
„Brzęk!” — stuknęła prasa i ugniotła sypki miąższ w twardą cegiełkę.
— Powoli! — zawołał Hobden. — Przedrzesz worek, jeżeli będziesz tak walił. Jesteś tak nieostrożny jak byczek Gleasona, mój Tomku. No, na teraz wystarczy. Chodź, usiądziemy sobie przy ogniu.
Zeszli w dół, a gdy Hobden otworzył drzwiczki pieca, by zobaczyć, czy ziemniaki już się upiekły, Tom Shoesmith rzekł do dzieci:
— A nasypta mi dużo soli, to zara obaczycie, kim jestem.
To rzekłszy, znowu mrugnął na nich. Pszczelarczyk znów się zaśmiał, a Una spojrzała na Dana pytającym wzrokiem.
— Ja i tak wiem, kim jesteś — mruknął stary Hobden wygrzebując z pieca ziemniaki.
— Naprawdę wiesz? — mówił dalej Tomek spoza jego pleców. — Niektórzy z nas nie znoszą podków, kościelnych dzwonów i płynącej wody... Ale skoro mowa o bieżącej wodzie... — tu zwrócił się do Hobdena, który właśnie wycofał się nieco z izby — czy pamiętasz tę wielką powódź w Robertsbridge, kiedy młynarczyk utonął na równej drodze?
— O, dobrze pamiętam! — odpowiedział stary Hobden przysiadając na kupie węgli koło drzwi. — Było to właśnie w owym roku, kiej starałem się o moją żonę nieboszczkę. Byłem wtedy u pana Pluma za woźnicę i zarabiałem dziesięć szylingów na tydzień. Moja kobita mieszkała hawok na trzęsawiskach.
— Cudaczny to kraj, ta trzęsawica romneyska — zauważył Tomek Shoesmith. — Słyszałem, jak mówiono, że cały świat dzieli się na Europę, Azję, Afrykę, Amerykę i romneyskie mokradła.
— Juści nie inaczej sobie myślą tamtejsi ludziska — potwierdził Hobden. — Niemałom się natrudził, by namówić moją babę, żeby wyprowadziła się stamtąd.
— A skąd to ona pochodziła?... Bom ci już zapomniał, mój Ralfie.
— Ano z Dymchurch, spod Wału — odpowiedział Hobden trzymając w ręce ziemniak.
— Więc czy była z domu Pett, czy Whitgift?
— Whitgift — odrzekł Hobden i rozłamawszy ziemniak, zaczął go zajadać z tą przedziwną zręcznością, jaką okazują w jedzeniu ludzie nawykli do posilania się choćby wśród największego wichru na dworze. — Z czasem, gdy pożyła trochę wśród borów, nabrała zupełnego rozsądku, ale przez pierwsze dwadzieścia parę lat była z niej istna dziwaczka, na którą nie było rady. A przy tym miała osobliwie szczęśliwą rękę do pszczół.
Odkrajał kawałek ziemniaka i rzucił go za próg.
— Aha! Słyszałem, że Whitgiftowie umieją zobaczyć przez młyńskie koło więcej niż ktokolwiek inny — rzekł Shoesmith. — Czy ona też to potrafiła?
— O nie! Było to zacne kobiecisko... świeć Panie nad jej duszą... i nie zajmowała się nijaką sztuką czarnoksięską! — obruszył się Hobden. — Ino, że czytała różne znaki i wróżby z przelotu ptaków, ze spadania gwiazd, z rójki pszczół... i innych podobnych rzeczy. I nieraz też leżała w łóżku, nie śpiąc przez noc całą... i nadsłuchując, jako mówiła, różnych nawoływań.
— E, to niczego nie dowodzi — odrzekł Tom. — Wszyscy mieszkańcy trzęsawisk byli z wiek wieka przemytnikami... więc widać miała we krwi to nadsłuchiwanie po nocach.
— No, pewnikiem — rzekł Hobden uśmiechając się. — Pamiętam, jak to szmuglowano nie tylko na trzęsawiskach, ale i bliżej... Ino, że moja kobieta tym się nie zajmowała. Plotła mi cięgiem różne bajdy — tu głos zniżył — o jakichś tam... jakichś... Czterolatkach...
— Tak, słyszałem, że mieszkańcy moczarów wierzyli w takie rzeczy — rzekł Tom wpatrując się w szeroko otwarte oczy dzieci, tulących do siebie suczkę.
— Czterolatki?! — zawołała Una. — Nie! Chyba Czaroludki! Tak, już teraz
Uwagi (0)