Palimpsest Powstanie - Radosław Wiśniewski (gdzie czytać książki online txt) 📖
Palimpsest Powstanie Radosława Wiśniewskiego, opowiadający o Powstaniu Warszawskim, a jeszcze ściślej:będący swoistym przeglądem czy prześwietleniem pamięci jednostki, której ten temat leży na sercu,trudno zaklasyfikować pod względem formalnym. Jest to esej? Osobliwy rodzaj gawędy wojennejtraktującej o wojnie, w której gawędziarz nie uczestniczył? Może, biorąc pod uwagę nagromadzenieszczegółów, reportaż bez uczestnictwa?
Zupełnie jednoznaczne jest natomiast oddziaływanie emocjonalne utworu, sytuujące się gdzieś pomiędzyapelem poległych a wywoływaniem duchów. Autor umiejętnie przechodzi od szerokiej perspektywyginącego miasta do jednostkowych, przeważnie tragicznych losów. Szczególnie dba o przybliżenieczytelnikowi swoich bohaterów, nawet tych, o których wiadomo niewiele, stara się zrekonstruować ichcharaktery z dostępnych strzępków informacji. Opowieść ma przy tym mocne podstawy źródłowe. Mimojej meandrycznego toku czytelnik może mieć pewność, że fakty zostały sprawdzone. Relacja budzizaufanie na poziomie biografistycznym, historycznym i zwłaszcza geograficznym, bo z tekstu przebijadojmująca świadomość kurczenia się przestrzeni opanowanej przez powstańców.
Pamięć pozostaje żywa, dopóki można się do niej odwołać w sposób nieoficjalny. A takiejest przecież pochodzenie Palimpsestu Powstanie Radosława Wiśniewskiego. Notki, które potem weszły w jegoskład, w pierwszej chwili publikowane były na Facebooku. Tym większe wrażenie wywiera fakt, że ten materiał udało sięzebrać w jednolitą całość.
- Autor: Radosław Wiśniewski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Palimpsest Powstanie - Radosław Wiśniewski (gdzie czytać książki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Radosław Wiśniewski
Różne są wyliczenia, ale najczęściej przyjmuje się, że przez Pruszków przeszło około od 400 do 650 tysięcy mieszkańców Warszawy. Z tego około 50 do 60 tysięcy podejrzanych o udział w walkach lub podziemiu — głównie młodych mężczyzn i kobiety — rozesłano do obozów koncentracyjnych na terenie III Rzeszy, w tym — do KL Auschwitz (12 863 osoby), KL Mauthausen (4689 mężczyzn i nieznana liczba kobiet) oraz KL Stutthof (4432 osoby). Liczne transporty z Pruszkowa trafiły ponadto do KL Ravensbrück (około 12 tys. osób), KL Buchenwald (około 4560 osób), KL Dachau (około 3040 osób), KL Gross-Rosen (około 3 tys. osób), KL Sachsenhausen (około 3 tys. osób) i KL Flossenbürg (około 2, 5 tys. osób) oraz nieznana ilość do KL Bergen-Belsen, KL Mittelbau-Dora, KL Natzweiler i KL Neuengamme. Pierwszy transport do KL Auschwitz z Pruszkowa dotarł do obozu 11 i 12 sierpnia i obejmował 1984 mężczyzn i chłopców (numery 190912–192895) oraz 3839 kobiet i dziewczynek (numery 83085–86923). Wyzwolenia w Auschwitz 27 stycznia 1945 roku doczekało 35 mężczyzn i 41 chłopców oraz 74 kobiety i 59 dziewczynek — razem 209 z 5823 osób.
Około 100 do 150 tysięcy osób zdrowych, młodych lub w sile wieku wysłano na roboty do Niemiec. Około 100 tysięcy różnymi metodami udało się polskiemu personelowi medycznemu wyprowadzić na zewnątrz obozu. Reszta, czyli około 350 tysięcy osób uznanych za niezdolne do pracy — była rozśrodkowana, wywieziona w różne części Generalnego Gubernatorstwa. Zdarzało się, że ludzi kierowano w większej ilości w jedno miejsce — między innymi około 37 tysięcy osób wywieziono do Krakowa, jednak Niemcy nie kierowali się żadnymi względami humanitarnymi, a jedynie logistycznymi: przerzucali ludzi tam, gdzie potrzebowali w dalszej kolejności odpowiednio dużo pustych wagonów.
Trudno jednoznacznie określić, kiedy Dulag przestał działać. Oficjalne zamknięcie nastąpiło 5 listopada 1944 roku i od tego czasu obóz stopniowo likwidowano, ograniczając jego działalność. Jednak jeszcze 15 listopada 1944 roku zwieziono do obozu około 400 osób wyłapanych w ruinach Warszawy, tzw. robinsonów, tych spośród nich, którzy nie byli Żydami. Bo Żydów zabijano na miejscu. W formie szczątkowej obóz działał do stycznia 1945 roku. Przebywało tu między innymi 400 mężczyzn ze specjalnego Arbeitskomando wożonych do Warszawy w celu pomocy Niemcom w rabunku ocalałych domów, wynajdywanych skrytek i piwnic. W obozie także składowano w barakach zrabowane rzeczy, sortowano je i przygotowywano do wywozu z terytorium Generalnego Gubernatorstwa. Podobną pracę, chociaż nie w ramach arbeitskomando z Pruszkowa, wykonywał 16‑letni wówczas Zbigniew Książczak, który tak to opisał (za D. Libionka, B. Engelking „Żydzi w powstańczej Warszawie” s. 259):
„Już chyba na zawsze nazwy niektórych ulic Warszawy będą mi kojarzyć się z różnymi przedmiotami. I tak ulica Nowogrodzka zapisała się w mojej pamięci bielizną pościelową, Żurawia — butami, Hoża — kołdrami i dywanami, Emilii Plater — wyrobami skórzanymi, futrami — ileż ich było. Wspólna — maszynami do szycia, kryształami i porcelaną. Ulica Noakowskiego natomiast na zawsze kojarzyć mi się będzie z martyrologią polskiej książki. Wtedy to, chyba pod numerem 10, po raz trzeci w tym okresie płakałem na stercie podeptanych, poniszczonych, wyrzuconych z szaf książek”.
Wywiezieni z Pruszkowa Warszawiacy, kiedy tylko mogli, uciekali z miejsc wygnania. Nie z powodu wielkiego patriotyzmu czy oporu wobec okupanta, ale zwyczajnie, chcieli być blisko domu, kiedy front ruszy i będzie można wrócić. To nie dotyczyło oczywiście tych wywiezionych na roboty do Niemiec czy do obozów koncentracyjnych i karnych obozów pracy, czyli około 200 tysięcy z nich. Najpierw, jak na każdej wojnie — ruszali młodzi, sprawni mężczyźni, kobiety i dzieci zostawały na miejscu. Ściągali przez całą zimę z powrotem do miejscowości wokół Warszawy, w tym do Milanówka, który stał się rodzajem nieformalnej stolicy dogorywającego Państwa Podziemnego. Będą wracać do rumowiska gruzów, z przyzwyczajenia nazywanego miastem, w styczniu, w lutym 1945 roku. Nie wiem, co im będzie się śniło, ale o ile mój dawny dom i dom tego Niemca, który nas odwiedzał wiele lat po wojnie, nadal stoi, o tyle większość domów, które śniły się Warszawiakom, tamtej jesieni już nie będzie istniała.
Większa część tych notatek powstawała na Facebooku. Początkowo nie miałem zamiaru pisać aż tyle. Ale okazało się, że dla wielu ludzi to jest ważne. I ważne jest trwanie. Wspólnota wokół trwania. Dopowiadanie czegoś od siebie. Podziemny ruch plików, notatek, wspomnień zachowanych w rodzinie, zdjęć. Wiele z tego już nie ma, było ulotne, pojawiło się i minęło. Zostało poczucie — bardzo krzepiące — że coś, co miałem za swoją ułomność, dziwactwo — nie jest dziwactwem, że jest dzielone przez innych i to innych w sposób bardzo widoczny. Bo tak zwane media społecznościowe sprawiają, że wie się o sobie nawzajem dużo więcej niż jest potrzebne do życia, dużo więcej niż wypada. Zatem wielu i wiele innych pisało, dawało znaki, że tak, że to powinno trwać, że to powinno być pisane jeszcze raz, że dobrze, że pisane jest w taki właśnie sposób. Nie zachowałem tych wszystkich słów, znaków, zdań. Ale jedna historia została ze mną i warta jest przytoczenia. Kiedy napisałem o zdjęciu Eugeniusza Lokajskiego z małym, czarnym kotkiem na rękach, odezwały się dwie osoby — jedna stara, dobra znajoma i ktoś zupełnie nieznany. Ania napisała, że kiedy siostra jechała do Irlandii za lepszym życiem, to wśród zdjęć rodzinnych dostała oprawione w ramkę właśnie to zdjęcie, Powstańca z kotkiem i powiesiła je na ścianie, zaraz obok taty, mamy, rodzeństwa, jak kogoś bliskiego, kogo zostawiła w kraju. A zaraz potem Pan Bartłomiej wysłał mi zdjęcie swojego biurka do pracy, gdzie jak zdjęcie kogoś bliskiego, znanego osobiście, stał także oprawiony w ramkę Powstaniec z kotkiem. Teraz patrzę znowu na ścianę przed moim biurkiem — bo tak mam umieszczone biurko do pracy — nie patrzę za okno gdzieś w dal, czy chociażby sąsiadowi w jego okna, ale patrzę na ścianę i na niej wśród innych — jest i on. Ta koincydencja to przecież tylko zbieg okoliczności, drobiazg, szczegół. Ale w skromnej opinii narratora nie jest to tylko przypadek. To szczegół, owszem, ale znaczący.
W dniu zadusznym wraca tamten, odległy dzień lata, podobno ciepły, chociaż, jak wszyscy wspominali, wieczorem i w nocy padał deszcz. Jedno z pierwszych moich zetknięć z Powstaniem to dziecięce wspomnienie zaduszkowej poświaty na Powązkach Wojskowych w Warszawie i krzyże, krzyże, krzyże. Tymczasem — kiedyś trzeba się zatrzymać, powiedzieć stop tym wszystkim kołowrotkom. Mijają kolejne daty i może dlatego ta jest najodpowiedniejsza — chociaż tamte historie, które zaczęły się 1 sierpnia, przecież dalej trwają. Bowiem:
„Puste miejsce/ lecz wciąż ponad nim drży powietrze/ po tamtych głosach”.
[Z. Herbert, Prolog]
W dzień zaduszny jest cisza. I brak jakiejkolwiek odpowiedzi. Tak się wyraża czuwanie — brakiem odpowiedzi na pytania, wątpliwości, sprzeczne oceny. I może jednak jakąś ulgą, że tak się da, być blisko na ile to możliwe i nie dać się uwikłać. Tak, po wielu tygodniach na poddaszu, wśród książek, papierów, zdjęć — nie mam nic w odpowiedzi na liczne pytania. Nie mam nic w odpowiedzi na pytanie o sens, ocenę, wartości polityczne i etyczne. I mam poczucie, że wcale nie potrzebuję tej odpowiedzi, że ona nie jest niezbędna do tego, aby pamięć, zamieniona w czuwanie — trwała. Przypomina mi się znowu Franek Kosiec z Lipnicy Małej, który chodził co roku 1 sierpnia na szczyt Babiej Góry, za tych, którzy już nigdy nie pójdą. Nie dyskutował z Powstaniem, nie toczył o nie sporów. Wyobrażam sobie, jak w poszarpanych dżinsach, z nieśmiertelną flanelową bandanką na głowie idzie czy słońce, czy deszcz, wyrównuje oddech, stawia z dudnieniem ciężkie kroki na ścieżce znaczonej zielonymi znakami z Lipnicy. I przypominają mi się jego pełne żarliwości opowieści o życiu wiecznym, doczesnym, o przenikaniu się światów. I jego późniejsze o kilka lat zdanie o tym, że kiedy się w nocy dusisz, to za jeden swobodny oddech jesteś gotowy wywalić wszystkie mądre księgi do pieca.
Podobno Buddę kiedyś zapytano, czy Bóg istnieje. Według jednego z apokryfów miał na to pytanie nie odpowiedzieć, według innej wersji, którą wolę dużo bardziej, zamiast odpowiedzieć na pytanie o Boga, uniósł do góry dłoń, w której trzymał kwiat lotosu, i milczał tak przez dłuższą chwilę, a potem dłoń opuścił. Wiem i czuję, że tutaj też nie będzie innej puenty poza opowiadaniem tej historii na nowo, jeszcze raz i jeszcze raz. Oprócz uniesienia w górę pustej kartki, bo nie każdy zdążył mieć zdjęcie, zapisać chociażby dwa słowa do bliskich na grypsie z Pruszkowa. Nie będzie nic oprócz milczenia i życzenia, żeby nie zagłuszył tego wszystkiego syk rac, wrzaski, skandowanie i pohukiwania, żeby nikt tą historią za łatwo nie mógł sobie wycierać gęby.
Pamiętam, że zanim był syk rac i kibicowska estetyka — Godzina „W” wyglądała inaczej. Syreny wyły tylko w Warszawie, czasem zdarzało się, że gdzieś indziej, ale rzadko. Reagowali tylko ci, którzy wiedzieli i pamiętali naprawdę. Franciszek Kosiec szedł na Babią Górę. A od kiedy poznałem Franka — ja także starałem się tego dnia coś robić w dobrej intencji. Nie zawsze się udawało, bo Godzina „W” chwytała ludzi tak jak szli, stali, jechali, samotnych, z rodzinami, w czasie zakupów, wychodzących z pracy, jedzących obiad, pijących popołudniową kawę. Zachowywali się różnie. Niektórzy parli nadal w swoim kierunku, mieli jakiś życiowy cel, na teraz, na już i nic ich nie zatrzymywało. Inni przystawali, jakby ich coś trafiło. Było w tym coś prawdziwego. Godzina „W” tak samo złapała w kadrze milion Warszawiaków — w milionie ich codziennych, okupacyjnych spraw.
Od lat miga mi tego dnia postać Krystyny Krahelskiej231. Tak, tej samej, która napisała jedną z najbardziej znanych piosenek polskiego podziemia — Hej chłopcy, bagnet na broń. Gdyby ktoś chciał sobie wyobrazić, jak wyglądała Krystyna Krahelska, nie musi szukać jej zdjęcia, wystarczy, że pójdzie w Warszawie nad Wisłę i popatrzy na pomnik warszawskiej Syreny. Krystyna Krahelska pozowała Ludwice Nitschowej do opracowania korpusu i głowy pomnika. Robiła to w tajemnicy. Sama Ludwika Nitschowa mówiła o tym tak:
„Wyrzeźbiona przeze mnie twarz Syreny warszawskiej jest twarzą Krystyny zmonumentalizowaną, aby nie było tak łatwo rozpoznać Krysię, chodzącą ulicami, co by Ją może krępowało. Bo chodziła ulicami warszawskimi prosta, wysoka, jaśniejąca uśmiechem wewnętrznej młodzieńczej radości i siły, gotowa na wszystko, co uczciwe, sprawiedliwe i piękne”.
Nie była rodowitą Warszawianką, urodziła się w roku 1914 w Mazurkach koło Baranowicz, na Kresach. Powiedzielibyście, że była „słoikiem”, przybyszem zza Sokółki. Maturę składała w Brześciu nad Bugiem. Była harcerką, studiowała geografię, etnografię, historię, uczyła się śpiewu, pisała, komponowała i pięknie śpiewała. Wielkie miasto ją męczyło, wychowywała się przecież na wsi, wśród pól, łąk, lasów i podobno kiedy tylko mogła, uciekała z niego. Miała przed wojną narzeczonego, Stanisława Wujastyka, instruktora lotnictwa, który 18 września 1939 roku, unikając prawdopodobnie rozstrzelania w Katyniu, przekroczył granicę z Rumunią i tułał się od Algieru po Wielką Brytanię i Włochy jako lotnik. Pisała do niego regularnie, a on nie odpisywał, nie tylko dlatego, że los rzucał go w różne strony. Również dlatego, że w Wielkiej Brytanii ożenił się i jakoś brakowało mu odwagi, żeby napisać o tym swojej przedwojennej narzeczonej. Ostatecznie Krystyna dowiedziała się o tym pośrednio, od swojej przyjaciółki. To mógł być rok 1943, może początek 1944. Wujastyk ożeni się jeszcze trzy razy, umrze w roku 2012 w Monachium.
W Powstaniu Warszawskim Krystyna Krahelska ps. „Danuta” została przydzielona do 1108 plutonu Zgrupowania „Jeleń”, które w godzinie „W” miało uderzyć na Dom Prasy przy ulicy Marszałkowskiej 3/5. Jak wiele innych uderzeń w Godzinie „W”, także i to — mimo że ruch miejski, jak powiadali dowódcy Powstania, miał „przykryć” koncentrację oddziałów i sprzyjać zaskoczeniu — nie udało się. Niezastąpiony Stanisław Podlewski tak napisał na podstawie zebranych relacji o ostatnich chwilach Krystyny Krahelskiej:
„Po chwili z różnych stron budynku padają strzały. Pchor. „Tur” zostaje postrzelony w głowę. Sanitariuszka „Danuta” zakłada rannemu opatrunek. Pod niezwykle silnym ogniem powstańcy wycofują się do ogródków działkowych na Pole Mokotowskie. W pewnej chwili sanitariuszka „Danuta” pada ranna na ziemię. Pchor „Wrzos” i jakaś sanitariuszka biegną, aby udzielić pomocy. Danuta Krzyczy głośno:
— Nie podchodźcie, bardzo silny ogień!
Pchor. „Wrzos” i sanitariuszka podczołgują się do rannej, która wciąż krzyczy:
— Zostawcie mnie proszę... Ja sama...
Około godziny 8 z punktu sanitarnego na Polnej zostaje wysłany patrol sanitarny do ogródków działkowych na Polu Mokotowskim. Nieprzytomną sanitariuszkę „Danutę” odnoszą do szpitala”.
Siostra poetki, Halina:
„ona upadła nie na bruk, co byłoby dla niej straszne, ona upadła na pole działkowe, leżała wśród słoneczników, kartofli, buraków, na tej ziemi, która dla niej była wszystkim”.
Krystyna Krahelska została postrzelona zaraz po godzinie 17:00 trzema kulami w płuco. Nie był to raczej żaden snajper, jak twierdzą niektórzy. Ten postrzeliłby ją raczej jednym strzałem, jak Andrzeja Morro Romockiego w serce albo jak Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w głowę. Charakter rany wskazuje raczej na broń automatyczną. Leżała ponad dwie godziny wśród słoneczników,
Uwagi (0)