Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖
Fabrycy del Dongo to syn mediolańskiego arystokraty. Niestety choć w domu nie brakuje pieniędzy, młodzieniec nie znajduje w nim miłości i wsparcia, więc postanawia spróbować szczęścia w armii Napoleona.
Bierze udział w bitwie pod Waterloo. Po powrocie rozpoczyna karierę w duchowieństwie, ale nie stroni od romansów…
Powieść Stendhala Pustelnia parmeńska, dzięki przychylnym recenzjom m.in. Honoriusza Balzaka, przyniosła Stendhalowi uznanie już za jego życia.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze — uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
— Żywo do pokoju na piętrze! — rzekł mąż.
Pokój ten, ładny i duży, miał w oknach szare płótno w miejsce szyb; stały tam cztery łóżka, szerokie na sześć stóp a wysokie na pięć.
— Szybko! szybko! — wołał Lodovico — jest tu od niedawna pewien żandarm, frant, który próbował się zalecać do naszej gospodyni i któremu dałem do zrozumienia, że mógłby się natknąć na kulkę; jeśli ten pies słyszał co o Waszej Ekscelencji, zechce nam spłatać figla: będzie się starał zaaresztować pana tutaj, by podać w osławę trattorię Teodolindy.
— Cóż to — ciągnął Lodovico, widząc koszulę Fabrycego zbroczoną krwią i rany przewiązane chustkami — porco46 się bronił? Ba, to więcej niż trzeba, aby się dostać do więzienia! Nie kupiłem panu koszuli.
Otworzył bez ceremonii szafę męża i dał koszulę Fabrycemu, który przedzierzgnął się w zamożnego młodego wieśniaka. Lodovico zdjął siatkę wiszącą na murze, wrzucił ubranie Fabrycego do koszyka na ryby, zbiegł pędem i wypadł tylnymi drzwiami; Fabrycy za nim.
— Teodolindo! — krzyknął, mijając sklep — schowaj to, co jest na górze, będziemy czekać w wierzbinie, a ty, Piotrze, przyślij nam szybko łódź: płacimy dobrze.
Lodovico przegonił Fabrycego co najmniej przez dwadzieścia rowów. Długie i elastyczne deski służyły za most na najszerszych rowach; skoro przeszli, Lodovico wciągnął te deski. Przybywszy do ostatniego kanału wciągnął skwapliwie deskę.
— Odetchnijmy teraz — rzekł — ten pieski żandarm musiałby zrobić więcej niż dwie mile, by dopędzić Waszą Ekscelencję. Ależ pan blady! — dodał — szczęściem nie zapomniałem o flaszczynie wódki.
— Zjawia się bardzo w porę; rana w udzie zaczyna mi dolegać, a zresztą najadłem się tęgiego strachu w policji, tam, koło mostu.
— Myślę sobie — odparł Lodovico — z koszulą pełną krwi jak pańska! Nie pojmuję, jak pan się odważył tam wejść! Co do ran, znam się na tym; zaprowadzę pana w chłodne miejsce, gdzie pan się może przespać godzinkę, łódź przyjedzie tam po nas, o ile w ogóle zdobędziemy łódź; inaczej, skoro pan trochę wypocznie, machniemy jeszcze ze dwie milki pieszo; zaprowadzę pana do młyna, gdzie sam wynajmę łódź. Wasza Ekscelencja ma o wiele więcej rozeznania ode mnie: otóż jaśnie pani będzie w rozpaczy, kiedy się dowie o wypadku; powiedzą jej, że pan jest śmiertelnie ranny, może nawet pan zabił tamtego podstępem. Margrabina Raversi nie omieszka puścić plotek, które mogą zmartwić naszą panią. Wasza Ekscelencja powinien by napisać list.
— A jak przesłać?
— Młynarczyk we młynie, do którego idziemy, zarabia dwanaście su dziennie; w półtora dnia może być w Parmie, zatem cztery franki na podróż, dwa franki na zużycie trzewików; gdyby chodziło o biedaka takiego jak ja, to by było sześć franków; ponieważ chodzi o służbę jaśnie pana, dałbym dwanaście franków.
Skom przybyli do cienistego gaiku zarosłego olchą i wierzbiną, Lodovico poszedł więcej niż o godzinę drogi, aby przynieść atrament i papier.
— Wielki Boże, jak mi dobrze tutaj! — wykrzyknął Fabrycy. — Bywaj zdrowa, fortuno, nigdy nie będę arcybiskupem!
Za powrotem Lodovico zastał Fabrycego w głębokim śnie i nie chciał go obudzić. Łódź przybyła aż o zachodzie słońca; skoro Lodovico ujrzał ją z dała, obudził Fabrycego, który napisał śpiesznie dwa listy.
— Wasza Ekscelencja ma więcej rozumu ode mnie — rzekł Lodovico, zakłopotany — i boję się, iż mimo swej dobroci urazi się, jeśli coś jeszcze powiem.
— Nie jestem takim głupcem, jak sądzisz — odparł Fabrycy — co bądź byś powiedział, zawsze zostaniesz w mych oczach wiernym sługą mojej ciotki i człowiekiem, który uczynił, co w jego mocy, aby mnie ratować.
Trzeba było dalszych zaklęć, aby rozwiązać Lodovicowi język; kiedy się wreszcie zgodził mówić, zaczął od wstępu, który trwał pięć minut. Fabrycy zniecierpliwił się, ale potem rzekł sobie: „Czyjaż to wina? Naszej próżności, którą ten człowiek dobrze przejrzał z wyżyn swego kozła.” Wreszcie oddanie skłoniło Lodovica do tego, że odważył się wyrazić jasno.
— Ileż nie dałaby margrabina Raversi piechurowi, którego pan ma wysłać do Parmy, byle dostać te dwa listy! Są pańskiego pióra, stanowią dowód sądowy przeciwko panu. Wasza Ekscelencja będzie mnie uważała za wścibskiego; po wtóre będzie się może wstydziła przedkładać oczom księżnej pani moje niezdarne stangreckie pismo; ale ostatecznie, wzgląd na pańskie bezpieczeństwo każe mi mówić, choćby pan mnie miał wciąż za natręta. Czy Wasza Ekscelencja nie mogłaby mi podyktować tych dwóch listów? Wówczas ja sam byłbym skompromitowany, a i to niewiele; powiedziałbym w danym razie, że mnie pan zaskoczył z kałamarzem w jednej ręce, a pistoletem w drugiej i że mi pan kazał pisać.
— Podaj mi rękę, drogi Lodovico! — wykrzyknął Fabrycy. — Na dowód, że nie chcę mieć tajemnic dla przyjaciela takiego jak ty, przepisz te dwa listy tak jak są.
Lodovico zrozumiał całą doniosłość tego dowodu zaufania i był nim mile pogłaskany; ale po kilku wierszach widząc, że łódź się zbliża szybko, rzekł:
— Prędzej skończymy listy, jeśli Wasza Ekscelencja zechce mi je podyktować.
Ukończywszy listy, Fabrycy nakreślił w ostatnim wierszu litery A i B, po czym na skrawku papieru, który potem zgniótł, napisał po francusku: Wierz w A i B. Posłaniec miał ukryć przy sobie ten papier.
Skoro łódź się zbliżyła na odległość głosu, Lodovico zawołał na przewoźników fałszywymi imionami; nie odpowiedzieli i przybili do lądu o pięćset sążni niżej, patrząc na wszystkie strony, czy ich nie widzi jaki celnik.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzeki Lodovico — chce pan, abym sam zaniósł listy do Parmy? Czy też mam panu towarzyszyć do Ferrary?
— Towarzyszyć mi do Ferrary to przysługa, o którą nie śmiałem prosić. Trzeba by wylądować i dostać się do miasta bez pokazania paszportów. Przyznam ci się, że mam wstręt do podróżowania pod nazwiskiem Giletti, a nie widzę prócz ciebie nikogo, kto by mi się wystarał o inny paszport.
— Czemuż pan nic nie mówił w Casal-Maggiore? Znam szpicla, który byłby mi sprzedał doskonały paszport, i niedrogo, za czterdzieści albo pięćdziesiąt franków.
Jeden z przewoźników, który się urodził na prawym brzegu Padu i tym samym nie potrzebował zagranicznego paszportu do Parmy, zobowiązał się zanieść listy. Lodovico, który umiał wiosłować, podjął się kierować barką wraz z drugim.
— Jadąc w dół Padu — rzekł — spotkamy łodzie należące do policji, ale potrafię je wyminąć.
Więcej niż dziesięć razy trzeba im się było kryć na wysepkach porosłych wierzbiną. Trzy razy wysiedli na ląd, aby przepływająca policja zobaczyła pustą barkę. Lodovico skorzystał z tych długich chwil wywczasu, by recytować Fabrycemu swoje sonety. Myśl w nich była dość trafna, ale jakby stępiona formą i niewarta, aby ją spisywać; osobliwe było, że ten eks-stangret miał uczucia żywe i obrazowe; stawał się zimny i pospolity, gdy je chciał wyrazić piórem.
— Przeciwieństwo naszego świata — rzekł Fabrycy — gdzie umieją wszystko wyrazić z wdziękiem, ale nie mają nic do powiedzenia.
Zrozumiał, że największa przyjemność, jaką może zrobić wiernemu słudze, to poprawić błędy ortograficzne w jego sonetach.
— Drwią sobie ze mnie, kiedy pokazuję swój kajet — powiadał Lodovico — ale gdyby Wasza Ekscelencja raczył mi podyktować ortografię, słowo po słowie, zawistni musieliby stulić gęby; ortografia nie stanowi o talencie.
Dopiero trzeciego dnia w nocy Fabrycy mógł bezpiecznie wylądować w olszynce, na milę przed Ponte Lago Oscuro. Cały dzień przesiedział w konopiach, gdy Lodovico udał się przodem do Ferrary; wynajął pokoik u biednego Żyda, który zrozumiał, że można coś zarobić, o ile się będzie trzymało język za zębami. Wieczorem o zmierzchu Fabrycy dostał się do Ferrary na małym koniku; potrzebował tej podpory, zmogło go gorąco; cięta rana na biodrze i rana na ramieniu od szabli, jaką zadał mu Giletti na początku walki, zaogniły się i sprowadziły gorączkę.
Żyd, właściciel mieszkania, postarał się o dyskretnego chirurga, który — zwąchawszy pełną sakiewkę — oświadczył Lodovicowi, iż sumienie nakazuje mu zawiadomić policję o ranach młodego człowieka, którego on, Lodovico, mieni swoim bratem.
— Prawo jest jasne — dodał — oczywiste jest, iż brat pański nie zranił się sam, jak opowiada, spadłszy z drabinki w chwili, gdy trzymał otwarty nóż w ręce.
Lodovico odpowiedział spokojnie uczciwemu chirurgowi, że gdyby się ośmielił iść za głosem sumienia, on będzie miał zaszczyt, zanim opuści Ferrarę, upaść dokładnie na niego z otwartym nożem w ręce. Kiedy zdał sprawę z tego zajścia Fabrycemu, ten zganił go mocno, ale nie było już ani chwili do stracenia; trzeba było zmykać: Lodovico oświadczył Żydowi, że chce przewieźć brata na świeże powietrze; poszedł po dorożkę i przyjaciele nasi opuścili dom, aby więcej nie wrócić. Czytelnikowi dłuży się niewątpliwie opowiadanie o tych zabiegach, nieodzownie wynikających z braku paszportu; kłopot ten nie istnieje już we Francji, ale we Włoszech, zwłaszcza w okolicach Padu, o niczym się nie mówi, tylko o paszportach. Wydostawszy się z Ferrary bez przeszkód, niby spacerem, Lodovico odesłał dorożkę, po czym wrócił do miasta inną bramą i wstąpił do Fabrycego sediolą, którą wynajął na kurs dwunastu mil. Przybywszy w okolicę Bolonii nasi przyjaciele kazali się zawieźć polami na gościniec z Florencji do Bolonii, spędzili noc w najnędzniejszej oberży, jaką mogli znaleźć, i nazajutrz — gdy Fabrycy czuł się na siłach, aby nieco iść — weszli do Bolonii znów niby spacerem. Paszport Gilettiego spalono; śmierć aktora musiała już być znana, a mniej niebezpieczne było dostać się w ręce władz bez paszportu niż z paszportem zabitego.
Lodovico znał w Bolonii kilku lokajów z wielkich domów; postanowiono, że pójdzie u nich zasięgnąć języka. Opowiedział, że przybywa z Florencji z młodszym bratem; brat, czując potrzebę spoczynku, pozwolił mu wyjechać na godzinkę przed wschodem słońca. Mieli się spotkać w wiosce, gdzie Lodovico miał zatrzymać się, aby przeczekać upał. Ale Lodovico, nie mogąc się doczekać brata, wrócił, znalazł go rannego; ludzie jacyś ugodzili go kamieniem i skłuli nożami, a co więcej, okradli go. Ów brat jest to ładny chłopak, umie chodzić koło koni i powozić, także czytać i pisać, i chce znaleźć miejsce w dobrym domu. Lodovico zachował sobie możność uzupełnienia tej powiastki — w razie potrzeby — tym: gdy Fabrycy padł, złodzieje, uciekając, unieśli zawiniątko, w którym była bielizna i paszporty.
Przybywszy do Bolonii, Fabrycy, bardzo zmęczony, nie śmiejąc bez paszportu zajść do gospody, wszedł do olbrzymiego kościoła Świętego Petroniusza. Panował tam rozkoszny chłód; niebawem skrzepił się zupełnie. „Ja niewdzięczny — pomyślał nagle — wchodzę do kościoła jedynie, aby usiąść, jak do kawiarni!” Padł na kolana i podziękował Bogu za oczywistą opiekę, która go otaczała od czasu, jak miał nieszczęście zabić Gilettiego. Dotąd drżał, że go mogli poznać w biurze w Casal-Maggiore. „Jakim cudem — powiadał sobie — ten urzędnik, którego oczy były tak nieufne i który odczytywał mój paszport aż trzy razy, nie spostrzegł, że ja nie mam pięciu stóp dziesięciu cali, że nie mam trzydziestu ośmiu lat, że nie jestem zeszpecony ospą? Ileż dziękczynień winien ci jestem, o Boże! I ja mogłem się ociągać do tej chwili z tym, aby rzucić moją nicość pod Twe stopy! Pycha moja chciała wierzyć, że to rozumowi ludzkiemu zawdzięczam ocalenie od Szpilbergu, który już się otwierał, aby mnie pochłonąć!
Fabrycy spędził jeszcze godzinę w tym roztkliwieniu, w obliczu niezmierzonej dobroci Boga. Nie słyszał nadchodzącego Lodovica, który stanął na wprost niego. Fabrycy, który miał czoło ukryte w dłoniach, podniósł głowę; wierny sługa ujrzał łzy spływające mu po policzkach.
— Wróć za godzinę — rzekł Fabrycy dość oschle.
Lodovico wybaczył ton przez wzgląd na zbożną pobudkę. Fabrycy odmówił kilka razy siedem psalmów pokutnych, które umiał na pamięć; zatrzymał się długo przy wersetach mających związek z jego położeniem.
Fabrycy prosił Boga o przebaczenie za wiele rzeczy, ale co godne uwagi, nie przyszło mu na myśl liczyć pomiędzy swoje winy chęci zostania arcybiskupem jedynie dlatego, że Mosca jest ministrem; uważał, że to stanowisko oraz płynące zeń korzyści należą się bratankowi księżnej. Pragnął tego bez namiętności, to prawda, ale ostatecznie myślał o tym ściśle tak samo jak o zostaniu ministrem lub generałem. Nie przyszło mu do głowy, aby projekt księżnej mógł dotyczyć jego sumienia. Jest to znamienny rys tego rodzaju religii, jaką winien był wychowaniu mediolańskich jezuitów. Ta religia odejmuje śmiałość myślenia o rzeczach niezwyczajnych; zabrania zwłaszcza samodzielnego dociekania jako najokropniejszego grzechu: jest to krok ku protestantyzmowi! Aby wiedzieć, czym, się zgrzeszyło, trzeba spytać spowiednika lub odczytać listę grzechów, jaka się znajduje w dziełach pod tytułem Przygotowanie do sakramentu pokuty. Fabrycy umiał na pamięć listę grzechów, której nauczył się po łacinie w Akademii Duchownej w Neapolu. Toteż, odmawiając tę listę, doszedłszy do morderstwa, obwinił się szczerze przed Bogiem, że zabił człowieka, ale w obronie życia. Przebiegł szybko, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi, artykuły tyczące symonii (uzyskania za pieniądze godności duchownych). Gdyby mu zaproponowano, aby dał sto ludwików za to, by zostać wielkim wikariuszem arcybiskupa Parmy, odepchnąłby tę myśl ze zgrozą; ale mimo że nie zbywało mu inteligencji ani logiki, nie przyszło mu na myśl, iż wpływy hrabiego Mosca, obrócone tu na jego korzyść, były symonią. Oto tryumf jezuickiego wychowania: włożyć człowieka do tego, aby nie zwracał uwagi na rzeczy jaśniejsze niż dzień. Francuz, wychowany w atmosferze interesowności i ironii paryskiej, mógłby snadnie winić Fabrycego o obłudę, w chwili gdy nasz bohater otwierał duszę Bogu zupełnie szczerze i z najgłębszym wylaniem.
Nim Fabrycy opuścił kościół, przygotował się do spowiedzi, do której chciał przystąpić nazajutrz; zastał Lodovica na stopniach kamiennego perystylu wznoszącego się na wielkim placu przed fasadą Świętego Petroniusza. Jak po burzy powietrze staje się czystsze, tak dusza Fabrycego była spokojna, szczęśliwa i jakby odświeżona.
— Mam się bardzo dobrze, nie czuję już prawie ran — rzekł, zbliżając się do Lodovica — ale przede wszystkim muszę cię przeprosić; odpowiedziałem ci szorstko, kiedy mnie zagadnąłeś w kościele: robiłem rachunek sumienia. A więc, jak stoją sprawy?
— Najlepiej: nająłem mieszkanie, co prawda, niezbyt godne Waszej Ekscelencji, u żony jednego z moich przyjaciół, ładnej i będącej w bliskich stosunkach z jednym z najlepszych agentów policji. Jutro pójdę oświadczyć, że nam skradziono paszporty; deklarację tę wezmą za dobrą monetę, opłacę tylko porto listu, który policja wyśle
Uwagi (0)