Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖
Fabrycy del Dongo to syn mediolańskiego arystokraty. Niestety choć w domu nie brakuje pieniędzy, młodzieniec nie znajduje w nim miłości i wsparcia, więc postanawia spróbować szczęścia w armii Napoleona.
Bierze udział w bitwie pod Waterloo. Po powrocie rozpoczyna karierę w duchowieństwie, ale nie stroni od romansów…
Powieść Stendhala Pustelnia parmeńska, dzięki przychylnym recenzjom m.in. Honoriusza Balzaka, przyniosła Stendhalowi uznanie już za jego życia.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze — uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
— Chcesz tedy uciekać przede mną?
— Nie — odparł z miną rzymskiego cezara — ale chciałbym być rozsądny. Słowo to można było rozmaicie tłumaczyć; Fabrycy nie miał odwagi iść dalej i narażać się na to, że może zranić tę czarującą kobietę. Był zbyt młody i zbyt łatwo poddawał się wzruszeniom; nie znajdował w głowie żadnego zwrotu dla wyrażenia tego, co chciał powiedzieć. Z naturalnego porywu, wbrew wszelkim rozumowaniom, wziął w ramiona tę lubą kobietę i obsypał ją pocałunkami. W tej chwili dał się słyszeć turkot powozu hrabiego na dziedzińcu, a prawie równocześnie on sam zjawił się w salonie; wydawał się bardzo przejęty.
— Budzisz osobliwe przywiązania — rzekł do Fabrycego, którego słowa te zmieszały. — Arcybiskup miał tego wieczora audiencję, której panujący udziela mu co czwartek; książę opowiedział mi właśnie, że arcybiskup z miną bardzo wzruszoną zaczął od wykutej na pamięć i wielce uczonej przemowy, z której zrazu książę nic nie zrozumiał. Ojciec Landriani oświadczył w końcu, jak ważnym dla kościoła w Parmie jest, aby monsignore Fabrycy del Dongo został jego pierwszym generalnym wikariuszem, następnie zaś, skoro ukończy lat dwadzieścia cztery, jego koadiutorem z przeznaczeniem do następstwa.
Wyznaję, że to słowo przeraziło mnie — rzekł hrabia — to mi było troszeczkę za szybko i lękałem się, że książę gotów nam wierzgnąć; ale popatrzył tylko na mnie, śmiejąc się i rzekł po francusku: „Poznaję twoją rączkę, hrabio!” — „Mogę przysiąc przed Bogiem i przed Waszą Wysokością — wykrzyknąłem z całym namaszczeniem — że słowa z przeznaczeniem do następstwa były mi zupełnie nieznane.” Powiedziałem prawdę, to, co powtarzaliśmy tu sami przed kilku godzinami; dodałem z zapałem, że będę to uważał za szczyt łaski Jego Wysokości, jeśli na początek użyczy jakiej pomniejszej infuły. Musiał mi książę uwierzyć, bo uznał za właściwe silić się na uprzejmość; powiedział mi z możebną prostotą: „To jest urzędowa sprawa między arcybiskupem a mną, ty, hrabio, nie grasz tu żadnej roli; poczciwiec przedłożył mi obszerny i dość nudny raport, w którego konkluzji przechodzi do oficjalnej propozycji; odpowiedziałem mu nader chłodno, że dana osoba jest bardzo młoda, a zwłaszcza jest od bardzo niedawna na moim dworze — wyglądałoby to prawie na płacenie wierzytelności cesarza, gdybym dał widoki tak wysokiej godności synowi jednego z dostojników lombardzko-weneckiego królestwa. Arcybiskup zarzekł się, że żadne tego rodzaju polecenie nie miało miejsca. Mówić to mnie — to było kapitalnie głupio. Zdziwiło mnie to ze strony tak wytrawnego człowieka; ale on jest zawsze spłoszony, kiedy mówi do mnie, a tego wieczora był bardziej wzruszony niż kiedykolwiek, co mi nasunęło myśl, że gorąco tego pragnie. Odparłem, iż wiem lepiej od niego, że nie było żadnego wysokiego wstawiennictwa za panem del Dongo, że nikt na moim dworze nie odmawia mu zdolności, że nie mówią nazbyt źle o jego obyczajach, ale że obawiam się, iż jest zdolny do entuzjazmu, a przyrzekłem sobie nie wynosić nigdy na wybitne stanowiska wariatów, z którymi władca nie jest pewny niczego. Wówczas — ciągnął Jego Wysokość — musiałem znieść orację prawie równie długą jak pierwsza: arcybiskup sławił przede mną entuzjazm domu bożego. „Niezdaro — myślałem sobie — w piętkę gonisz, niszczysz nominację, która była już prawie załatwiona; trzeba było skończyć i podziękować ostentacyjnie. Gdzie tam, rżnął dalej swoje z pociesznym zacietrzewieniem! Szukałem odpowiedzi, która nie byłaby zbyt ujemna dla młodego del Dongo; znalazłem, i to dość szczęśliwą, jak możesz osądzić: „Wasza Wielebność — rzekłem — Pius VII był wielkim papieżem i wielkim świętym: wśród wszystkich monarchów on jeden ośmielił się stawić opór tyranowi, który miał Europę u swych stóp; otóż był on zdolny do entuzjazmu, co go popchnęło, wówczas gdy był biskupem w Imola, do napisania swego słynnego pasterskiego listu obywatela kardynała Chiaramonti na rzecz Republiki Cisalpińskiej42.
Poczciwy arcybiskup osłupiał; aby go pogrążyć w tym większym osłupieniu, powiedziałem mu z poważną miną: „Żegnam Waszą Wielebność, trzeba mi dwudziestu czterech godzin zastanowienia się nad jego propozycją. Nieborak dodał jeszcze kilka próśb niezgrabnych i dość niewczesnych po moim żegnam. A teraz, hrabio Mosca della Rovere, polecam ci donieść księżnej, że nie chcę opóźniać o dwadzieścia cztery godziny rzeczy, która może jej być miła; siadaj tu i napisz do arcybiskupa bilecik z aprobatą, kończący całą tę sprawę.” Napisałem bilecik, książę podpisał i rzekł do mnie: „Zanieś go w tej chwili księżnej.” Oto bilecik, pani, i oto, co mi dostarczyło szczęścia oglądania pani jeszcze dziś wieczór.
Księżna uszczęśliwiona odczytała bilecik. Podczas długiego opowiadania hrabiego Fabrycy miał czas ochłonąć; nie zdziwiony tym wydarzeniem, przyjął rzecz jak wielki pan, który uważał zawsze za bardzo naturalne, że ma prawo do tych nadzwyczajnych awansów, do owych skoków losu, od których mieszczanin straciłby głowę; dał wyraz swej wdzięczności, ale we właściwej formie, po czym rzekł:
— Dobry dworak powinien schlebiać namiętnościom mocarzy: wczoraj wyraził pan obawę, aby pańscy robotnicy w Sanguigna nie ukradli części starożytnych posągów w razie, gdyby coś odkryli; ja bardzo lubię kopać, jeśli pozwolisz, hrabio, pojadę doglądać robotników. Jutro wieczór, złożywszy dzięki w pałacu i u arcybiskupa, pojadę do Sanguigna.
— Ale czy ty zgadujesz, hrabio — rzekła księżna — skąd się wzięła ta nagła czułość arcybiskupa do Fabrycego?
— Nie potrzebuję zgadywać; wielki wikariusz, którego brat jest kapitanem, powiedział mi wczoraj: „Ojciec Landriani, wychodząc z bezspornej zasady, że arcybiskup wyższy jest od swego koadiutora, nie posiada się z radości, że ma pod swymi rozkazami prawdziwego del Dongo i że mu wyświadczył usługę.” Wszystko, co podkreśla urodzenie Fabrycego, pomnaża jego szczęście: taki człowiek jest jego adiutantem! Z drugiej strony polubił Fabrycego, nie czuje się wobec niego onieśmielony; a wreszcie, hoduje od dziesięciu lat serdeczną nienawiść do biskupa Piacenzy, który objawia głośne pretensje zajęcia po nim arcybiskupiego stolca, a który, co więcej, jest synem młynarza. Ze względu na to następstwo biskup Piacenzy zawiązał ścisłe stosunki z margrabiną Raversi i obecnie stosunki te napełniają arcybiskupa obawą o powodzenie jego ulubionego zamiaru: mianowicie, aby mieć del Donga w swoim sztabie i dawać mu rozkazy.
Na trzeci dzień wcześnie rano Fabrycy kierował robotami w Sanguigna, naprzeciw Colorno (jest to Wersal książąt Parmy); poszukiwania te odbywały się na równinie tuż obok gościńca prowadzącego z Parmy do mostu przed Casal-Maggiore, najbliższego miasta austriackiego. Robotnicy przecinali równinę długim rowem, głębokim na osiem stóp a bardzo wąskim: szukano wzdłuż dawnej drogi rzymskiej ruin drugiej świątyni, która wedle tradycji istniała jeszcze w wiekach średnich. Mimo rozkazów księcia chłopi i nie bez zawiści patrzyli na te długie rowy, tnące ich posiadłości. Co bądź by im powiadać, wyobrażali sobie, że tu chodzi o szukanie skarbu — ledwie obecność Fabrycego zdołała powstrzymać rozruchy. Fabrycy nie nudził się, śledził z zajęciem przebieg prac; od czasu do czasu znajdowano jakiś medal, nie chciał tedy zostawiać robotnikom czasu na porozumienie się między sobą i ukrycie go.
Dzień był piękny, mogła być szósta rano; Fabrycy pożyczył gdzieś starą jednorurkę i strzelał do skowronków; jeden, ranny, spadł na gościniec. Idąc za nim Fabrycy spostrzegł z daleka wehikuł jadący z Parmy ku granicy, do Casal-Maggiore. Nabił właśnie świeżo fuzję, kiedy w zniszczonym wehikule, zbliżającym się wolnym truchtem, poznał Marietę; obok niej siedzieli i dryblas Giletti oraz staruszka, będąca rzekomo jej matką.
Giletti wyobrażał sobie, że Fabrycy ulokował się na gościńcu z fuzją po to, aby go znieważyć, może aby mu porwać Marietę. Był odważny, wyskoczył z pojazdu; miał w lewej ręce wielki pistolet mocno zardzewiały, w prawej zaś trzymał szpadę tkwiącą w pochwie, którą to szpadą posługiwał się, kiedy się dorwał do roli markiza.
— Ha, łotrze! — wykrzyknął — bardzom rad, że cię znajduję o milę od granicy; ja cię tu oporządzę, tutaj cię nie chronią fioletowe pończochy.
Fabrycy robił miny do Mariety, nie kłopocąc się o wrzaski i o zazdrość Gilettiego, kiedy nagle ujrzał o trzy stopy od piersi lufę zardzewiałego pistoletu; miał jedynie czas podbić ten pistolet fuzją, jak kijem: pistolet wypalił, ale nie zranił nikogo.
— Stójże, skur....! — krzyknął Giletti na vetturina43; równocześnie zdołał pochwycić lufę adwersarza i odchylić ją od siebie; obaj ciągnęli fuzję co sił.
Giletti, o wiele mocniejszy, przykładał na przemian ręce, pomykając je ku zamkowi; już miał owładnąć fuzją, kiedy Fabrycy, chcąc udaremnić ten zamach, pociągnął za cyngiel i wypalił. Rozważył przedtem dobrze, że wylot znajduje się o trzy cale nad ramieniem Gilettiego: strzał rozległ się nad samym jego uchem. Giletti osłupiał, ale opamiętał się rychło.
— A! chciałeś mi strzelić w łeb, kanalio! Już ja się z tobą załatwię!
Dobył swojej teatralnej szpady i runął na Fabrycego z zawrotną szybkością. Fabrycy nie miał broni, pomyślał, że już po nim. Uskoczył w stronę wehikułu, który zatrzymał się o jakie dziesięć kroków za Gilettim; pobiegł w lewo i chwytając się za resor wózka okręcił się zwinnie dookoła, i przebiegając tuż obok drzwiczek, które zostały otwarte. Giletti wypuścił się na swoich długich nogach, że zaś nie przyszło mu na myśl uchwycić za resor, pobiegł kilka kroków przed siebie, nim zdołał się zatrzymać.
W chwili gdy Fabrycy przebiegł koło drzwiczek, Maneta szepnęła doń: — Uważaj, on cię zabije! Masz!
Równocześnie Fabrycy ujrzał, iż przez drzwiczki wyrzucono wielki nóż myśliwski; schylił się, aby go podnieść, ale w tej samej chwili szpada Gilettiego ugodziła go w ramię. Podnosząc się, Fabrycy spotkał się nos w nos z Gilettim, który wymierzył mu w twarz wściekły cios rękojeścią; cios zadany był z taką siłą, że zupełnie ogłuszył Fabrycego. W tej chwili znalazł się w obliczu śmierci. Szczęściem dlań, Giletti był za blisko, aby go mógł pchnąć sztychem. Przyszedłszy do siebie, Fabrycy zaczął umykać co sił; biegnąc, wydobył nóż z pochwy, następnie zaś obróciwszy się żywo, znalazł się trzy kroki od Gilettiego, który go ścigał. Giletti był rozpędzony. Fabrycy nastawił mu ostrze; Giletti zdołał podbić szpadą nóż, ale zyskał tylko tyle, iż koniec noża przebił mu policzek. Otarł się o Fabrycego, który uczuł, że ma przebite udo: był to nóż Gilettiego, który ten zdążył otworzyć. Fabrycy uskoczył w prawo, odwrócił się i wreszcie dwaj przeciwnicy znaleźli się w odległości sposobnej do walki.
Giletti klął jak potępieniec.
— Ha! poderżnę ci gardło, klecho przeklęty! — powtarzał co chwila.
Fabrycy był bez tchu, nie mógł mówić: cios w twarz, jaki otrzymał, zadawał mu straszny ból, krwawił też silnie z nosa. Odbił kilka razów swoim myśliwskim nożem i zadał kilka pchnięć, nie bardzo wiedząc, co czyni; miał mętne uczucie, że jest na publicznym turnieju. Myśl tę zrodziła obecność robotników, którzy w liczbie dwudziestu pięciu lub trzydziestu utworzyli krąg dokoła walczących, ale w przyzwoitej odległości; ci bowiem po raz ostatni rozpędzali się i rzucali na siebie.
Walka zdawała się nieco słabnąć; ciosy następowały po sobie z mniejszą i chyżością, kiedy Fabrycy pomyślał nagle: „Sądząc z bólu, jaki czuję, ten łajdak musiał mnie oszpecić”. Opanowany wściekłością na tę myśl, skoczył na przeciwnika, trzymając nóż myśliwski ostrzem ku niemu. Ostrze weszło w prawą pierś Gilettiego i wyszło w okolicy lewego ramienia, w tej samej: chwili szpada aktora wniknęła jak długa w ramię Fabrycego, ale prześliznęła się pod skórą, zadając jedynie nieznaczną ranę.
Giletti upadł; w chwili gdy Fabrycy zbliżył się ku niemu, patrząc na jego lewą rękę, w której trzymał nóż, ręka ta otwarła się machinalnie i wypuściła broń.
„Łajdak skończył” — rzeki sobie Fabrycy. Spojrzał mu w twarz: Giletti oddawał obficie krew ustami. Fabrycy pobiegł do pojazdu.
— Masz lusterko?! — krzyknął do Mariety.
Marieta, blada, patrzyła nań bez słowa. Stara kobieta otwarła z zimną krwią zielony woreczek na robótkę i podała Fabrycemu ręczne lusterko wielkości dłoni. Fabrycy, patrząc w zwierciadło, obmacywał sobie twarz.
— Oczy są całe — mówił — to już dużo. — Spojrzał na zęby; nie byłymi wyłamane. — Skądże ten wściekły ból? — mówił sobie półgłosem.
Stara odparła:
— Stąd, że policzek zmiażdżony jest rękojeścią szpady. Twarz ma panu straszliwie obrzękłą i siną; niech pan natychmiast przystawi pijawki, a nic panu nie będzie.
— A, ba! natychmiast pijawki! — wykrzyknął Fabrycy, śmiejąc się, i ochłonął zupełnie. Ujrzał, iż robotnicy otoczyli Gilettiego i patrzą nań, nie śmiejąc go dotknąć.
— Ratujcie tego człowieka! — krzyknął — zdejmijcie mu ubranie!
Chciał jeszcze coś mówić, kiedy — podniósłszy oczy — ujrzał o trzysta kroków na gościńcu kilku ludzi, którzy zbliżali się miarowym krokiem do miejsca wypadku.
„To żandarmi — pomyślał — znajdą zabitego człowieka, uwiężą mnie i będę miał zaszczyt wkroczyć uroczyście do stołecznego miasta Parmy. Cóż to za gratka dla przyjaciół margrabiny Raversi, a wrogów mojej ciotki!”
Natychmiast, z szybkością błyskawicy, rzuca oszołomionym robotnikom wszystkie pieniądze, jakie miał w kieszeni, i skacze do powozu.
— Nie dajcie żandarmom mnie ścigać — krzyczy do robotników — a obsypię was złotem! Powiedzcie im, że jestem niewinny, że ten człowiek mnie napadł i chciał mnie zabić. A ty — rzekł do vetturina — ruszaj galopem! Zarobisz cztery napoleony, jeżeli przejedziesz Pad, zanim ci ludzie zdołają mnie dosięgnąć.
— Dobrze — odpowiedział woźnica — ale niechże pan nie ma strachu, toć oni są pieszo, zwykły trucht moich koników wystarczy, aby ich stracić z oczu.
To mówiąc, puścił się galopem.
Słowo strach, jakiego użył woźnica, uraziło naszego bohatera, bo też w istocie miał chwilę tęgiego strachu, wówczas kiedy otrzymał cios rękojeścią.
— Ale możemy się natknąć i na konnych — rzekł vetturino, snadź człowiek przezorny i myślący o czterech napoleonach — a ludzie, którzy nas gonią, mogą krzyknąć, aby nas przytrzymano... — To znaczyło: „Niech pan nabije broń”.
— Och, jakiś ty dzielny, mój ty złoty księżyku! — wykrzyknęła Marieta, ściskając Fabrycego. Stara wyglądała oknem; po jakimś czasie cofnęła głowę.
— Nikt pana nie ściga — rzekła do Fabrycego spokojnie — i nie ma nikogo na gościńcu przed panem. Wie pan, jacy urzędnicy policji austriackiej są formaliści: jeżeli pana ujrzą jadącego w galopie groblą nad Padem, przytrzymają pana, może pan być pewny.
Fabrycy wyjrzał przez okno.
— Truchta! — rzekł do woźnicy. — Jaki macie paszport? — spytał starej.
— Nie jeden, ale trzy —
Uwagi (0)