Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖
Początek XX wieku. Andrzej Sanicki, przystojny i zamożny bywalecwarszawskich salonów, angażuje się w płomienny romans. Musi jednak spełnićostatnią wolę matki i ożenić się.
Jego ojciec jako odpowiednią kandydatkęwybiera Kazię Szpanowską, szlachetną, skromną i pracowitą pannę z prowincji.Kazia z miłości do ojca, szlachcica bez majątku, rezygnuje z nadziei napowrót swego zaginionego narzeczonego. Ona również godzi się na małżeństwo zrozsądku. W Warszawie, zgorszona zakłamaniem i plotkarską atmosferą,poświęca się pracy charytatywnej. Czy związek dwojga ludzi, których łączytylko to, że mieszkają pod jednym dachem i wspólnie bywają na spotkaniachtowarzyskich, ma szanse przetrwania?
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Obydwa453 patrzyli na nią, obydwa w głębi zawstydzeni, żaden się nie odezwał.
Ona, raz zacząwszy, nabierała mocy i potrzeby wypowiedzenia do dna swych myśli i uczuć.
— Ja czuję, że tu nie wyrosnę; ludzie mnie, a ja ich nigdy nie zrozumiem ani się pogodzę z tym światem. Obca jestem i obcą pozostanę, nie umiem żyć w tłumie wciąż sądzona, szpiegowana, krytykowana, potępiana. Nie jestem ani lepsza, ani gorsza od nich, jestem inna. Przybyłam z głową pełną utopii. Chciałam serdecznie być panu przyjacielem i towarzyszką, ojcu jak rodzoną córką, dla siebie znaleźć jaki cel, zajęcie. Tęskniłam i tęsknię szalenie do wsi; żeby się przemóc, pracowałam i myślałam o innych. I co z tego?... Dom stał się panu więzieniem, moje towarzystwo przymusem nieznośnym, na który cała dusza pana się buntuje; ojciec z mojej racji454 ma upokorzenie i wstyd wobec ludzi, a mnie uczyniono kochanką pana Radlicza, awanturnicą, urządzającą schadzki pod firmą455 dobroczynności. Cierpiałam w milczeniu, myśląc, że może jeden ojciec przynajmniej zachowa swój spokój, ale i to mi nie dane, więc proszę was: dajcie mi odejść!
Zwróciła się do Andrzeja:
— Robię scenę, i to bardzo nie w porę, kiedy pan ma wiele przykrości, ale tyle już ludzie tymi czasy o nas gadali, że gdy zniknę z horyzontu, mniej będzie wrzawy. Jutro rano rozmówię się z ojcem i mogę zaraz wrócić do Górowa.
Prezes wstał i słowa nie rzekłszy, wyszedł.
Andrzej pod jasnym jej, prawym wzrokiem oczy spuścił i nagle poczuł się tak upokorzony, tak głupi, marny, nikczemny, że jak niedorostek rzekł bezmyślnie:
— Com ja winien? Okoliczności tak się podle złożyły. Chory jestem jak pies, wszystko mnie drażni. Cóż znowu?... Nie myślałem, żeby z tego jutrzejszego fiksu i tego teatru miała być awantura. O co chodzi? Żeby się pani ojciec o niczym nie dowiedział? Odwiedzę go jutro rano, będę tu wieczorem.
— Chodzi nie o jutro, lecz o całe życie. Daj mi pan odejść, zanadto mi tu ciężko.
— Odejść... Jak pani chce! Żeby pani była wcale nie weszła456 do tego domu! Teraz mi obojętne. Pani chce odejść, wyzwolić się dla kogoś, dla Radlicza może?
Zaśmiał się gorzko.
— Ja pani w niczym nie krępuję przecie. Jestem tak znękany i wyczerpany, że tak nagle zdecydować się nie mogę. I pani niech się zastanowi. Prawda, byłem bezwzględny, przepraszam.
Na twarzy jej odmalowało się wielkie zmęczenie i zawód.
— Więc ma zostać, jak było... — szepnęła głucho.
— Pani tak chciała!
— O, nie tak, nie tak! — potrząsnęła głową. — Gotowam była pracować i żyć bez miłości, ale nie w nienawiści być i żyć.
Wzdrygnęła się, podniósł oczy.
— Nienawiść czułem i ja w pani, nie starała się pani niczym mnie dla siebie zjednać.
— Owszem, starałam się panu nie zawadzać, nie narzucać swą obecnością. Byłam wzięta na gospodynię domu, spełniałam mój obowiązek.
— Tak, spełniała pani swój obowiązek — powtórzył. — Pani jest uosobieniem chłodnego rozsądku i gospodarności, przynajmniej dla mnie. Inni inną panią znają zapewne. Na obrazie Radlicza nie gospodaruje pani podobno, ale kocha i marzy.
Żachnęła się, wstała, rzuciła na stół robotę.
— Dlaczego pan to mówi, wiedząc, że to fałsz?
— Tego nie wiem. Radlicz się wcale nie zapiera, że panią kocha, cały świat was łączy, a trudno wierzyć, żeby młody mógł żyć bez miłości. Zapewne, powie pani, że na straży stoi katechizm, ale nie bardzo wierzę w ludzkie wynalazki przeciw żywiołowym siłom.
— Gdybym pokochała, wyznałabym to przede wszystkim panu — odparła.
— Po co? Żeby mnie upokorzyć?
— Upokorzyć? Jakim sposobem? — zdziwiła się szczerze.
Popatrzał na nią i ruszył ramionami.
— Istotnie, pani nie ma pojęcia o miłości! — rzucił niecierpliwie.
Wstał także i syknął z bólu. Przy ruchu uraził ranę, i pobladł, dotykając boku.
Zauważyła to, ale nic nie rzekła. Wtedy on ozwał się twardo:
— Może pani śmiało triumfować i drwić ze mnie. Rywalka pani mnie zdradziła, wystrychnęła na dudka, mąż jej mnie postrzelił. Musieli to pani ludzie dawno donieść. Miała pani rozkoszną chwilę zemsty.
— Ani mi ona była rywalką, bom pana nie kochała, anim czuła rozkosz odwetu, bo mnie pan nie okłamywał. Żal mi było pana.
— Tego mi pani nie okazała.
— Owszem, przed chwilą, gdym chciała się usunąć. Pomyślałam, że gdybym ja kiedy pokochała, najcięższym by mi był pana widok i obecność. I — prawa.
Spojrzeli sobie teraz w oczy, wyciągnął do niej rękę.
— Zostanie pani? Jeszcze raz przepraszam, będę na przyszłość uważniejszy.
Bez zapału i wiary podała mu dłoń.
— Pójdę, powiem ojcu — szepnęła z westchnieniem.
— Ja się położę, może zasnę!
Zawahała się i przemogła.
— Jeśli pan chce, umiem ranę opatrzeć457. Co dzień w lecznicy to czynię, mam wprawę.
— To już za wiele zaparcia siebie i poświęcenia. W lecznicy są bliźni, a ja wróg i kat. Dobranoc.
Nazajutrz prezes zastał ich oboje przy rannej herbacie. Musiała go Kazia z wieczora bardzo dobrze usposobić i uspokoić, bo na powitanie pocałował syna w głowę i rzekł wesoło:
— Więc tedy Downar znowu cudu dokonał z twoją macochą, córuś. Warto by chorą odwiedzić.
— Idę tam zaraz. Ale większy cud, że jest teraz tak dobra dla mnie. Czy wie tatuś, że gdy myślała, że umrze, oddawała mi Zosię na wychowanie i opiekę?
— Niech żyje i niech ją sama chowa!
— Pójdziemy razem do lecznicy — rzekł Andrzej.
— To nie jedziesz do Grodziska?
— Ano nie, bobym musiał wracać przed wieczorem dla tego zebrania.
— To dobrze, chłopcze. Powinniście być z wizytą u starych Markhamów i u tych przeklętych Wolskich.
— U Wolskich! — skoczył Andrzej.
— Nigdzie nie będziemy — zdecydowała spokojnie Kazia — On jest niezdrów i powinien siedzieć w domu, najlepiej nawet, gdy się położy, a ja mam wyżej głowy roboty z Ramszycową, która wyjeżdża tymi dniami i zdaje na mnie cały swój kram.
— Winszuję, to już cię wcale nie zobaczę.
Uśmiechnęła się.
— Jak gdyby tatuś w domu dużo sam przebywał! Wrócę na obiad i na wieczór, jak zwykle. Dziś nawet wcześniej, bo muszę kolację przygotować.
Andrzej kazał konie zaprzęgać i rzekł, podsuwając jej „Kuriera”.
— Co wolisz: Hugonotów458 czy Lohengrina459? Wezmę lożę, to i ojcowie z nami pójdą.
— Lohengrina, pojutrze. Dobrze?
Prezes spod oka na nią patrzał i zachwycał się, i radował. Nie wiedząc, jak okazać swe ukontentowanie, począł pogwizdywać dyskretnie. Służący oznajmił, że konie gotowe.
— Nie za wcześnie będzie? — rzekł Andrzej.
— To się przejedźcie do Łazienek.
— Ależ o jedenastej nie wcześnie! — zaprotestowała Kazia, sprzątając pośpiesznie przy bufecie.
Gdy wsiedli do powozu, Andrzej się odezwał:
— Co za zgroza na propozycję tych Łazienek!
— Istotnie, przeraziłam się na myśl, jak to panu byłoby przykre. Bywał pan tam w szczęśliwszych warunkach...
— Tak, spotkała mnie pani nawet parę razy w Alejach. Jak to już dawno! Ale czy pani sądzi, że gdy kiedy ze swym wybranym tam pojedzie, to on tam z panią pierwszą będzie?
— Nie, tego nie myślę, alebym chciała być ostatnią. Tracić jest ciężej, niż wcale nie mieć.
— Pani to zna?
Zarumieniła się mocno.
— Gdybym nie znała, nie byłabym tu z panem.
— Ach, prawda, miała pani narzeczonego.
Zamyślił się.
— A jeśli on wróci i wróci po panią?
— Powiem panu szczerze i otwarcie. Ale to jeszcze jedna z moich utopii. Nie wróci już! A gdyby wrócił, to nie do mnie.
— Kochała go pani tak bardzo?
Nie odpowiedziała. On poczuł falę nielogicznej złości i niechęci, coś jakby zazdrość o to uczucie kobiety, o którą nie dbał, której nie kochał, ale która z prawa była jego własnością.
— Wolskie! — szepnęła Kazia, kłaniając się.
Uchylił i on kapelusza.
— Szlag mamę ubije! — zauważył. — Skamieniała na nasz widok. Ciekaw jestem, co będą teraz gadać. Ja byłem śmiertelnie ranny w pojedynku, pani odesłana do rodziny. Rozwód w konsystorzu460. Pogłupieją.
— Wcale. Powiedzą, że jestem potwór, Messalina461, żem pana potrafiła okłamać lub przebłagać, albo że sobie nawzajem tolerujemy zdrady i zuchwale stawiamy czoło opinii.
— Co prawda, mają trochę racji. Szczególna z nas para. Mówimy sobie „ty” przy ludziach, „pan” i „pani”, gdy jesteśmy sami, nie mamy żadnych tajemnic, a jesteśmy wrogami, pani mi się zwierza o eksnarzeczonym, ja pani wyznaję swoją miłosną porażkę.
— Nie okłamujemy siebie, dzięki Bogu!
— Tylko oto idziemy okłamywać ojca — zakończył, bo powóz stanął przed lecznicą.
— Dla tego kłamstwa gotowam na wszystko.
— Nawet na pozostanie w moim domu?
— Nawet. I wdzięcznam panu za towarzystwo w tej chwili, bardzo wdzięczna.
— Trudno tę wdzięczność okazać.
— Niepodobna462. Ani panu potrzebna, ani miła. Ale zobaczy pan, że za ofiarę z siebie dostanie pan od losu nagrodę za mnie.
— Wygodnie jest mieć los za kasjera. Ale jestem teraz w takim usposobieniu, że trzeba cudu, by mi coś mogło zrobić przykrość lub przyjemność.
Spojrzała nań z uśmiechem.
— A ja zakład stawię463, że sprawię ten cud.
— Pani?
— Ja, jeśli pan zechce ze mną pójść stąd jeszcze na godzinę z wizytą.
— Pójdę przez prostą ciekawość.
Szpanowski wyszedł na ich spotkanie, wypadła też Zosia, dopominając się, że chce iść do Maniusi i Felisia, i powitała ich uśmiechem Szpanowska.
— Zupełnie nas pan Kazi pozbawił. Wpadnie na chwilę i już ją coś, a raczej ktoś do domu ciągnie.
— A mnie się zdaje, że jej nigdy w domu nie ma — odparł swobodnie.
— To ty hulasz po świecie! — rzekł wesoło Szpanowski. — Od tygodnia co dzień ciebie czekają.
— Żona mi dokumentnie zmyła głowę wczoraj za to i tak wystraszyła, że dziesiątemu464 zakażę bałamuctwa465. Teraz będę siedzieć w domu, aż mnie sama wypędzi.
— To ty, Kaziu, ostro rej wodzisz466 w domu! — zaśmiał się Szpanowski.
— Ma rację — dodała Szpanowska. — Ma młodego, ślicznego chłopca, niech go pilnuje, bo ukradną.
— Nie dam się wziąć!
— Gadanie. Nie wierz temu, Kaziu, i pilnuj sama swego. To najbezpieczniej, słyszysz?
— Słyszę, mamo, ale on żartuje. Nie miałam prawa i racji do zmycia głowy, bo się nie bałamucił ani bawił za granicą. Miał interesa. Teraz go istotnie trochę w domu przetrzymam, bo niezdrów i przepracowany.
Reperowała pilnie jakąś okaleczoną Zosi lalkę i była mu tak wdzięczna, tak wdzięczna, że nie śmiała spojrzeć.
A on patrzał na jej pochyloną złotą głowę i zauważył po raz pierwszy, że zbladła i zmizerniała, sieć żyłek miała na skroni i usta ledwie różowe. „Młoda jest i zdrowa, ale to kwiat” — przypomniał słowa psychologa Downara i... żal mu się jej zrobiło.
— Będę miał do wiosny dużo roboty, nim się zorganizuję, ale potem chciałbym się trochę uwolnić, wyjechać na odpoczynek. Zeszłe lato odsiedziałem w tym skwarze z powodu małżeństwa, teraz muszę to powetować. Kazia też zmarniała w mieście, potrzebuje powietrza i ciszy.
— Daj nam ją pan do Górowa na lato! — zawołała Szpanowska, a Szpanowskiemu zabłysły oczy.
— No, nie — zaśmiał się Andrzej. — Nie dam jej nikomu.
— Ależ nie myślę was rozłączać. Razem!
— Ciebie znudzi wieś prędko — westchnął Szpanowski.
— Kaziu, użyj swego wpływu. Wstyd ci będzie, żeby się znudził. Przyjeżdżajcie!
Kazia podniosła oczy do okna, na ołowiane niebo.
— Tak jeszcze daleko do słońca i lata — rzekła.
— Ja chcę do Maniusi i Felisia! — zawołała grymaśnie Zosia, tupiąc nogami.
— Pójdziesz, pieszczotko. Kazia cię zaprowadzi.
— Ja chcę zaraz. Ja nie będę czekać!
— Można zaraz — rzekł Andrzej. — Zabierzemy ją ze sobą i zdamy stryjence do kompletu.
Rad był okazji, by się uwolnić, ale gdy się znalazł w powozie, niepilno mu było do domu.
— Cóż, rada pani ze mnie? — spytał.
— O, tak wdzięczna! Nie śmiałam spojrzeć na pana ze wstydu, że pan tak musiał kłamać z mojej racji.
— Wcalem nie kłamał. Prawdą było, że wczorajsza pani propozycja rozstania mnie wystraszyła. Czy pani sobie może wyobrazić, jak by mnie ojciec przyjął, żebym467 się na to zgodził? Nie kłamałem też, mówiąc, że jestem nie do wzięcia, bo istotnie nie potrafiłbym kochać i pożądać, a i nie dam pani komu, bo mi gospodyni w domu potrzebna. Z nas dwojga nie ja kłamałem, ale pani.
Mówił po francusku, co obraziło Zosię.
— Mówisz coś na mnie! Jak śmiesz? Poskarżę się mamusi!
Roześmiał się.
— Bądź spokojna, ani myślę o tobie.
Zwrócił się do Kazi i dodał po francusku:
— Milutkie stworzenie. Żeby było moje, tobym zabił!
— Egoistka. Będzie jej dobrze na świecie — zdecydowała filozoficznie. — Zaprowadzę ją do stryjenki, niech pan wraca do domu.
— A ten cud, co pani miała sprawić?
— Chce pan naprawdę? To proszę zaczekać.
Wróciła zdyszana, rozjaśniona i rzekła do stangreta z uśmiechem:
Uwagi (0)