Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖
Początek XX wieku. Andrzej Sanicki, przystojny i zamożny bywalecwarszawskich salonów, angażuje się w płomienny romans. Musi jednak spełnićostatnią wolę matki i ożenić się.
Jego ojciec jako odpowiednią kandydatkęwybiera Kazię Szpanowską, szlachetną, skromną i pracowitą pannę z prowincji.Kazia z miłości do ojca, szlachcica bez majątku, rezygnuje z nadziei napowrót swego zaginionego narzeczonego. Ona również godzi się na małżeństwo zrozsądku. W Warszawie, zgorszona zakłamaniem i plotkarską atmosferą,poświęca się pracy charytatywnej. Czy związek dwojga ludzi, których łączytylko to, że mieszkają pod jednym dachem i wspólnie bywają na spotkaniachtowarzyskich, ma szanse przetrwania?
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
A Walenty też się uśmiechnął, a potem obejrzał na Andrzeja i głową pokręcił.
Ruszyli, ale po drodze Kazia wstąpiła do sklepu z kwiatami i wróciła z wazonem skromnej białej prymuli, potem wstąpiła do owocarni, a wreszcie spytała Walentego:
— A torbę wam Józef dał?
— Dał. Juści wiemy468 porządek! — odparł.
— Ten cud mógłby się stać na ulicy z lepszym brukiem! — zauważył Andrzej, krzywiąc się, gdy wjechali w głąb Pańskiej.
— O Boże! Rana panu dolega, jakżem nieuważna! Wracajmy!
— Nigdy z pół drogi. Głupstwo, opatrunek się osunął trochę. Mam doktora w domu.
Bruk był coraz gorszy, domy coraz nędzniejsze, wreszcie Walenty stanął przy samym rynsztoku przed pochyłą bramą, obok której stały dwa drewniane domostwa, pamiętające chyba Szwedów w Polsce.
Nad rynsztokiem stało trzech chłopaków i dziewczynka, zajętych wyławianiem z brudnych mydlin pomarańczowych skórek.
Na widok powozu przerwali swe zajęcia, spojrzeli i nagle wrzasnęli jednym głosem:
— Nasza pani! Olaboga, dyć469 żyje!
Chłopcy rzucili się z tym wrzaskiem w bramę, wpadli na stróża, rozległo się energiczne „psiakrew” i już na podwórku pisk głosów.
— Ludzie, rety, nasza pani przyjechała!
Dziewczynka pocałowała Kazię w rękę, stróż pokłonił się jej czapką do kolan i machnął miotłą mydliny z rynsztoka, a potem uśmiechnięty wziął z rąk Walentego dużą skórzaną torbę i ruszył przodem.
Kazia wysiadła, pogłaskała dziewczynkę po głowie, dała jej piękne czerwone jabłko.
— Braciszek zdrów? Cóż u was słychać?
— Tatuś na mieście. Mama pierze. Wczora470 tatuś strasznie Józia obił — recytowała, idąc obok niej.
Za bramą było podwórze otoczone ze wszech stron odrapanymi, nędznymi domami, z których w tej chwili wysypała się ciżba ludzi, dzieci przeważnie i kobiet, ubogich, nędznych, jak to ich otoczenie.
Poza oknami widać było twarze tych, co zejść nie mogli pracą zajęci, a cała ta szara masa szła ku Kazi, otaczała ją, ogarniała, witała jak dobrze znajomą, z okrzykami dobrodusznej, szczerej radości.
Andrzej znał w fabrykach tę czerń471, ale znał ją albo pokorną i nieufną, albo zbuntowaną i zuchwałą, znał te twarze zniszczone przedwcześnie nędzą albo cyniczne zepsuciem, znał milczenie ponurego poddania lub pomruk głodem rozjuszonej bestii, znał ich pijanych, znał fałszywie pochlebnych, ale to, co widział teraz, było dlań zupełnie nowe.
Kobieta ledwie odziana, z rękoma obnażonymi po łokcie i białymi od mydlin, z twarzą szeroką, czerwoną, typowa wesoła Mazurka z zadartym nosem i siwymi, wesołymi oczami, widocznie rej wodziła i była adiutantem Kazi wśród tej armii maluczkich i biednych, bo dotarła pierwsza do „pani” i śmiejąc się, wołała:
— A widzicie! Nie gadałam: „Pani do nas się zjawi, co miała nas porzucić!” Olaboga, a oni co pletli, a umarła, a chora, a zabili ją! A widzicie, a widzicie! Żywa i cała! Ja mówiłam: „Co wy ta wiecie472, jako473 państwo żyją — mają i oni swoje kłopoty i zajęcia. Coś ci jej przeszkodziło!” Najgorszy ten pies, Józefiak! To on gardłował: „Macie waszą magnatkę, pobawiła się wami i tyle ją będziecie widzieć”.
Tu chłopcy roześmiali się chórem, a jeden najśmielszy zawołał:
— A pani Tomaszowa mu za to w pysk dała, a on tak zgłupiał, tak zgłupiał, że i nie oddał.
— Oddałby mnie! — krzyknęła Tomaszowa, czerwieniejąc. — A to bym chuchrę474 ostudziła!
— Była ci frajda, była! — chichotali chłopcy.
— To Józefiak znowu bez roboty? — spytała Kazia.
— Zwymyślał po pijanemu majstra, to go wyleli! Siedzi to zatracenie475 w stancji476 na moją niedolę! — odpowiedziała inna kobieta. — Paniusiu złocista, nie karzcie mnie i dzieci za niego!
— Zaraz tam do was wstąpię. A rządca jest?
— Jest — odparł stróż. — Ino Stasiek to już na Bródnie i Sobieskie gospodarz wyrzucił.
— Rządca! — gwizdnął któryś z chłopaków.
— Zmykajcie! — zaśmiała się Kazia. — Dzieci, są tu jabłka, ale kto pacierza nie umie gładko, niech się na nie nie oblizuje. Ja się z rządcą rozmówię i zacznę egzamin od Ambrozików — słyszysz, Wicek, o gołębiach nie myśl, radzę ci.
Dziatwa pierzchła, kobiety przypomniały, że śmiecia pełno po stancjach, śmiecia, o które „pani” zawsze wojuje, i uspokojone, że Opatrzność ich nie opuściła, wróciły do swych nor, a na podwórzu zostali oboje Saniccy, stróż, Tomaszowa i zbliżył się ku nim garbaty mały jegomość, którego Kazia pozdrowiła jak dobrze znajomego.
— Dzień dobry, panie Wierzbicki. Dobrze, żeście Sobieskich się pozbyli, zakała to była domu. A proszę o listę zaległości komornego.
Jegomość stanął przed nią, pocałował ją w rękę, a potem oczy zamknął, twarz mu się skurczyła, otworzył usta:
— Kwa, kwa, kwa... — wybełkotał, krzywiąc się i zaciskając pięści z wysiłku.
Andrzej, który się całej scenie przyglądał zrazu trochę zgorszony, potem zdumiony, potem zaciekawiony, teraz poczuł taką potrzebę śmiechu, że parsknął tak szczerze, jak dawno się nie śmiał.
Kazia się obejrzała na niego i po jej twarzy latało drżenie nerwowe.
— De grâce, ne me faites pas perdre mon sérieux477 — szepnęła prędko i zwróciła się do nieszczęsnego jąkały:
— Ja właśnie pamiętam o kwartale, panie Wierzbicki, i proszę o listę.
Ale niestety, każdy głuchy udaje, że słyszy; kulawy rad by tańczyć, jąkała nigdy nie traci nadziei, że będzie Demostenesem478.
I Wierzbicki, zamiast od razu oddać listę, miął papier w ręku i znowu oczy zamknął.
— Go, go, go...
— Wiem, gospodarz dusi — podpowiedziała Kazia.
— Ko, ko, ko...
— Komornikiem grozi. Dobrze, dobrze, dziś to załatwię i kto nie może naprawdę płacić, za tego panu oddam. Żegnam pana tymczasem, bo muszę obejść swą czeladkę479.
Pół gwałtem wzięła mu papier z ręki i skinęła na Tomaszową i Andrzeja.
— Pa, pa, padam! — bełkotał Wierzbicki.
— Padam do nóg! — szepnęła, śmiejąc się swobodnie.
— Przeklęty jąkała! — mruczała Tomaszowa. — Co nie dogada, to nadokucza. Do Ambrozików idziem, paniusiu? Dla Julki pewnie wazonik?
Skinęła głową, zwróciła się do Andrzeja:
— Ma pan już dość wizyty?
— Nie. Bawię się i zaciekawia mnie to wszystko. Służę do końca.
— O, to dopiero początek!
— O! — zauważyła poufale Tomaszowa. — A ja myślałam, że to mąż pani.
— A dlaczegóż nie? — uśmiechnęła się.
— No, bo nie, kiedy pani „pan” mówi.
— A co wam się zda480, kim jestem?
— Juści nic złego, bo nasza pani nie taka, jak to bywają. Z ciekawości pan przyjechał albo od „Kuriera”.
Kazia szła naprzód po stromych schodach i nic nie mówiła. Na każdym piętrze we wszystkich drzwiach czatowali na nią ludzie, ale się nie naprzykrzali prośbą, nie zatrzymywali. Wiedzieli, że nikogo nie minie, nikomu czasu nie poskąpi. Patrzyli tylko za nią, a w mieszkaniach rozlegało się zamiatanie i sprzątanie, i głosy dziecinne powtarzające jedne przez drugie: Pod Twoją obronę, Dziesięcioro, Wierzę, Aniele Boży481.
— Huncwoty482, andrusy483, jakie ci to na jabłka chciwe. A podczas to kijem nie nagnać do pacierza! — mruczała Tomaszowa.
Na drugim piętrze spotkali brodatego mężczyznę w obszarpanym paltocie484 narzuconym tylko na ramiona. Schodził śpiesznie. Zatrzymała go Kazia.
— Dzień dobry, panie Józefiak. Proszę chwilę zaczekać, bo mam do pana interes.
Mężczyzna przywarł plecami do ściany, nie patrzał na nią, twarz miał złowieszczą.
— Spieszno mi, nie mam czasu — mruknął.
— Pięć minut tylko. Mam wieści o Kurkowskim, parę książek dla pana i polecenie.
Drab nic nie rzekł, ale zawrócił i otworzył przed nią drzwi swego mieszkania. Izba to była zapchana dziećmi i gratami bez żadnej wartości. Na widok męża Józefiakowa zdumiała485. Wyleciał zbuntowany i wściekły, odgrażając się na „panów”, wracał cichy i pokorny. Rzuciła się do Kazi, podała jej stołek jedyny, dla Andrzeja otarła fartuchem kuferek. Dzieci małe i duże obstąpiły wnet Kazię, a ona, gładząc je po twarzach i główkach, mówiła do Józefiaka:
— Pan Twardowski pisze mi, że Kurkowski rzetelnie pracuje, zdrów i zadowolony. Mury fabryki już stoją, maszyny obstalowane tu, w Warszawie, i lada dzień będą wyprawione. Otóż prosi, żeby mu wyszukać pięciu zdolnych ślusarzy i wraz z maszynami wysłać. Pomyślałam tedy, że mi pan pomoże i doradzi. Ma pan pewnie kolegów dość rozwiniętych, żeby zrozumieli myśl pana Twardowskiego.
— To każdy, kto nie bydlę robocze, zrozumie.
— Więc mi pan takich zarekomenduje. Wie pan warunki i statuta486?
— Wiem, kto wolny i sam, to szczęśliwy.
— Pan tak mówi, jakby i tym swoim braciom zazdrościł. Chce pan, proszę jechać razem.
— Pewnie, a co z tym zrobię? Rentę im zostawię na życie czy potopię w Wiśle?
Wskazał na kupkę głów jasnych u kolan Kazi.
— To już mój kłopot będzie.
— A, bo to prawda? Zresztą, co mają żebrać? Niech zdychają ze mną razem!
— Bajesz pan! Ja pierwsza im żebrać nie dam. Dla Władka i Stasia mam robotę. Anusia może już szyć się uczyć.
— A Hela może na guwernantkę487! — szydził.
— Hela zostanie z matką niańczyć Jasia. Hela malutka, ale bardzo mądra, prawda? — pochyliła się do sześcioletniej dziewczynki, która najbliżej stojąc, patrzała jej w oczy, przekrzywiając główkę jak ptaszę.
Otworzyła torbę, wydobyła parę książek, które podała Józefiakowi, potem już więcej nań nie zważając, zwróciła się do kobiety.
— Tu jest dla Stasia kurtka i buty dla Władka. Wyszorujcie ich, matko, należycie i poślijcie z tą moją kartką na Ogrodową do pana Hilda. Dosyć, chłopaki, bąki zbijać, trzeba wam na ludzi wyjść. Dla Anusi tu jest skrajana spódniczka i bluzka, zeszyjcie jej to, po niedzieli do szwalni ją zabiorę. A jakże tam komorne, węgiel jeszcze macie?
Józefiak stał z książkami w garści nieruchomy, ponury. Czapkę miał na głowie, palto na ramionach, po twarzy latały mu myśli bezładne, walka, bunt, wstyd, upór. I stał tak podczas całej rozmowy o kwestii życia i dachu tych piskląt, które swą nędzę jemu zawdzięczały, i spod oka patrzył na Kazię.
Załatwiwszy kwestię bieżących potrzeb, zwróciła się do dzieci, twarz jej się rozjaśniła prawie dziecinną uciechą. Wzięła delikatnie za ucho Staśka i zawołała:
— A teraz baczność: Ojcze nasz zmówi Hela, Zdrowaś Władek, a ty, gołębiarzu, Wierzę! Niech no mi się kto zmyli!
— Ocie naś, którzi jeś! — zaczęła świergotać Hela, zwracając się do obrazka Częstochowskiej488.
Józefiak powoli sięgnął ręką, zdjął czapkę, Andrzej powstał z kuferka, chłopcy półgłośnym szeptem wtórowali, Kazia patrzyła na ołowiane niebo za oknem i poruszała ustami, powtarzając serdecznie modlitwę. I była ta izba jak szary padół489 ziemi pracowitej i znojnej, na której zakwitł jakby złocień490 — ta kobieta — kwiat polny, a nad nią skowrończym świergotem unosiło się ku Bogu malutkiej Heli Ojcze nasz.
Za drzwiami czekała Tomaszowa i na głos pacierza zajrzała także. Józefiak się obejrzał i usunął.
— Wejdźcie, toć was nie zjem! — mruknął.
Kazia rozdawała jabłka i serdeczne słowa, dzieci skakały z uciechy dumne, że się żadne nie zmyliło491, i wszystko żegnało ją, cisnęło się, coś jeszcze opowiadało, i otoczona tą gromadką wydostała się wreszcie na schody.
Józefiak skłonił się, wyciągnęła doń rękę.
— Liczę tedy na pana — rzekła.
Nic nie odpowiedział, obejrzał się, czy Tomaszowa nie patrzy, i pocałował jej rękę. Poszli na strych.
Facjatka492 to była pełna zakamarków, z oknami jak wyloty olbrzymich armat.
I tu było pełno ludzkiego mrowia, i tu ciasno od sprzętów bez żadnej wartości.
Ambrozik, kaleka o jednej nodze, siedział u warsztatu stolarskiego i rzeźbił w dębinie. Stary jego ojciec mieścił się w kącie ze swą introligatorską prasą i narzędziami, na ziemi siedział chłopak z ogromną głową, miną idioty i bawił się skrawkami papieru, a na łóżku leżała dziewczynka woskowo blada, suchotnica widocznie.
Ambrozikowa, matka, żona i opiekunka całej tej rodziny, powitała Kazię uśmiechem prawie wesołym.
— Paniusiu złocista, a toć nam się zdały wieki, żeście do nas nie zajrzeli. Myśleliśmy, nieszczęście jakie. Cośmy się z Julką namodliły!... Ociec, pani przyszła! — krzyknęła, trącając na drugim łóżku leżącego mężczyznę.
Ten ociemniały był i głuchy zapewne, bo podniósł głowę i odparł, kaszląc:
— Coś, by493 kwiecie czuć!
— Gorzej mu? — rzekła Kazia, podając chorej dziewczynie wazonik kwitnący.
Podeszła do warsztatu, przywitała rzeźbiarza, spytała starego introligatora o robotę, spytała o Wicka, czy nie spsocił co u majstra, o Kazika, czy mu się ręka zgoiła, dała jabłko idiocie i wreszcie zawołała Andrzeja, by obejrzał rzeźbę.
— Śliczna robota! — zdecydował szczerze.
— Udała mi się! — uśmiechnął się uradowany Ambrozik. — To do ołtarza, proszę pana, do kapucynów494, cały dębowy będzie, to słupek około cyborium495. Odpryskuje mi tylko, psiakrew, dębina.
— A nie klnij, poganinie! — upomniała żona. — A jeszcze o ołtarzu mówiąc.
Podała zydelek496 Andrzejowi, spojrzał nań uważnie. Był cały ślicznie artystycznie rzeźbiony.
— I to wasza robota?
— A moja. To z tych czasów, kiedy tu jeszcze pani do nas nie wstąpiła; nie było chleba, ledwiem ze szpitala wyszedł, nuda i nędza żarła. Chłopcy coś niecoś zarabiali, ale nas tyle tu kalek. Ani się najeść, ani z głodu zdechnąć, a najgorzej nuda. Ja, panie, bez roboty — trup. Chory, słaby, kaleka, takiego ludzie zdrowe popchną, podepcą, i tyle. Aż tu raz Kazik
Uwagi (0)