Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa (elektroniczna biblioteka .txt) 📖
Opowieść jakby filmowa. W niewielkim miasteczku splatają się ludzkie losy. Wszyscy bacznie obserwują się nawzajem, tropiąc wszelkie możliwe i niemożliwe skandaliki.
August ma znacznie starszą od siebie żonę, którą przewlekła choroba na zawsze już przykuła do łóżka. Zazdrosna i zaborcza usiłuje wszelkimi metodami przywiązać do siebie męża. Ten jednak męczy się w domu, a świat wydaje mu się pełen atrakcyjnych alternatyw dla jego obecnej sytuacji. Zwłaszcza że serce nie sługa. Książka warta polecenia także z powodu ogromnie sugestywnych i zwyczajnie uroczych opisów małomiasteczkowego życia. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych - w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa (elektroniczna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Uśmiechnęła się z zadowoleniem — ale oprócz tego w uśmiechu jej był przykry jakiś wyraz. Ktoby ją tylko w towarzystwach widywał, i nagle a z ukrycia ujrzał w samotności, z trudnością mógłby uwierzyć, że była to ta sama kobieta. Głowa jej podnosiła się zawsze wysoko, jakby z przyzwyczajenia; ale na czole i w oczach nie było tej szlachetnej wyniosłości i dumnej pogody, jaka ją cechowała między ludźmi. Przeciwnie — piękne brwi jej zsunięte były, zda się pod wpływem tajemnego knowania niespokojnej myśli; około ust rysowały się drobne zmarszczki, w jednej z których oko fizjonomisty dojrzałoby rodzącą się gorycz, w drugiej szyderstwo, w innej jeszcze przygnębienie moralne, a w innej wyzwanie rzucone sumieniu. Z błękitnych źrenic strzelały skośne bladawe promyki, na których z głębin duchowych kobiety wydobywały się obłuda, fałsz, trwoga upadłej duszy, która oko w oko patrzy upadkowi swemu, ale przed ludźmi nieprzeniknioną powlec się pragnie tajemnicą.
Malarz albo snycerz, spotykając panią Olimpję w towarzystwach, mógłby ją wziąść za wzór do postaci dumnej i wyniosłej średniowiecznej damy, która w rycerskiej postawie stojąc na baszcie swego obronnego zamku, wskazuje otaczającym jaśniejący w dali herb swych dostojnych przodków z napisem: noblesse oblige! Ten sam malarz lub snycerz, ujrzawszy ją samotnie stojącą pośrodku jej pięknego salonu, wymalowałby lub wyrzeźbiłby patrząc na nią, obraz fałszywej, pełzającej istoty, która na gorzką myśl jaką jej podpowiada sumienie: upadłaś! mówi z szatańskim tryumfem, „nikt o tem nie wie”! „Ale czy nikt się nigdy nie dowie”? szepce jej do ucha trwoga, która jak żmija ślizga się po jej piersi i wstrząsa ją dreszczem.
„Nikt! nigdy”! mówi do siebie kobieta; jak pancerzem nieprzenikliwym odziałam się dumą szlachetną, z poczucia mego rodu i położenia płynącą, niedopuszczającą cienia nikczemności żadnej; jako broń odpierającą odemnie wszelkie podejrzenia, mam pełne dłonie kamieni, które w imię cnoty niewieściej ciskam na głowę każdej kobiety, nie pytając o winę jej lub niewinność, ale dla tego aby przez to ukazał się ludziom wstręt mój do występku, i pogarda do wszystkiego co nie jest tak szlachetne i wyniosłe jak moje własne poczucie! Cha, cha, cha!
Rozśmiała się prawie głośno, oczy jej strzeliły skośnemi błyskami, wkoło ust drobne fałdziki poruszały się chytro i szyderczo. Była w tej chwili prawie brzydką.
Tak stała długo zamyślona i nieruchoma. Potem podniosła głowę wysoko, brwi jej rozsunęły się, a na twarzy rozjaśnionej światłem, podobnem do światła żółtych błyskawic wydobywających się z łona chmur ciemnych, wyraźnie odbiła się myśl:
— Głupi ludzie! jak łatwo ich zwieść! jak łatwo oszukać! Któż z otaczających mię zdaleka czy zbliska zrozumiał, dla czego odziałam się w pancerz pogodnej i nieprzystępnej dumy, a mowę uzbroiłam w pociski mające za cel okrywać cieniem zbliżające się do mnie kobiety abym na ich tle ciemnem sama wyglądała światło? Któż z ludzi przeniknął mię i odgadnął? kto zdołał w tajemnice moje przedrzeć się przenikliwem okiem?
W chwili gdy tak myślała, otworzyły się przed nią drzwi, i lokaj zaanonsował w progu:
— Pan Edward Gaczycki.
Na dźwięk tego nazwiska, stanowiący niby odpowiedź dla jej wewnętrznej myśli, Olimpja drgnęła i zbladła; ale po kilku sekundach milczenia, wyrzekła pośpiesznie: Prosić!
Zarazem twarz jej zmieniła się, w mgnieniu oka stając się tak pogodną, dumną, i pewną siebie jak zwykle. Wszakże dla rozpędzenia może reszty chmur, które przy dźwięku imienia Gaczyckiego nabiegły na piękne jej czoło, podniosła rękę — ale nie doniosła jej do czoła, bo przed oczami jej zalśnił żywym blaskiem wielki brylant pierścienia. Nagłym, bezwiednym prawie ruchem zdjęła go z palca i włożyła do kieszeni, poczem z pełnym niezwykłej uprzejmości uśmiechem zwróciła się do wchodzącego gościa.
— Czuję do pana głęboką urazę! tak dawno nie odwiedziłeś mnie pan! wyrzekła z wdziękiem podając rękę Gaczyckiemu, a wyraz twarzy jej sprzeczał się ze słowami jakie wymawiała. Bo zamiast urazy miał w sobie niezmierną uprzejmość, i ostrożną wprawdzie, niemniej jednak widoczną wabność.
— Przybyłem dziś posłuszny zaproszeniu otrzymanemu od pani, odpowiedział grzecznie ale ozięble Gaczycki.
Chmura przebiegła po czole Olimpji, i zdawała się oznaczać myśl: To człowiek z marmuru! straszny człowiek.
Usiedli.
— Mój Boże, rzekła po chwili piękna gospodyni, już to my kobiety mamy zawsze to szczęście, że otrzymujemy najczęstsze odwiedziny osób obojętnych nam lub antypatycznych, a nie mamy mocy pociągnięcia do swego domu tych, z którymi byśmy chciały przyjazne zawrzeć stosunki!
— Toby się sprzeciwiało francuzkiemu przysłowiu, które mówi, że czego chce kobieta tego chce sam Pan Bóg, odparł z uśmiechem Gaczycki.
Uśmiech jego w przelocie pochwyciła Olimpja, a oczy jej strzeliły skośnym promieniem piszącym w powietrzu myśl: „uśmiechchnął się! to dobry znak”! Usta zaś jej wyrzekły:
— Nigdy jak teraz nie pragnęłam aby przysłowie to zawierało w sobie prawdę!
— Czy pani masz jakiś cel upragniony, do którego dążysz? obojętnie zapytał gość.
Przywiązała do twarzy jego spojrzenie swoich wielkich błękitnych oczu, strzelających w tej chwili żółtym blaskiem błyskawic. Blask ten zdawał się mówić: „celem moim jest położyć cię u stóp moich”!
Usta jej zaś wyrzekły ze śmiechem:
— Celem moim jest nie nudzić się nigdy tak jak wczorajszego wieczora.
— Któż był powodem, żeś pani tak nieszczęśliwie wczorajszy wieczór spędziła?
— Pan As, odpowiedziała kobieta bawiąc się niedbale koronką rękawa; spędziłam z nim kilka godzin sam na sam — śmiertelnie nudnych kilka godzin!
Gaczycki podniósł na nią wzrok, który na niedostrzegalne dla niej mgnienie oka zamigotał ironją!
— Jednakże, odparł gość całkiem obojętnie, pan Spirydjon jest człowiekiem bardzo oświeconym i miłym...
— Jest to najantypatyczniejszy człowiek jakiego znam, z energją wyrzekła Olimpja.
Gaczycki utkwił w niej przez chwilę wzrok nic nie mówiący wprawdzie, ale wytrwały. Olimpja wzrok ten wytrzymała bez drgnięcia powieki; owszem oczy jej mówiły wyraźnie „a ten kto się w tej chwili przy mnie znajduje, jest mi przeciwnie bardzo... bardzo sympatycznym”!
— Wszakże, zaczął po chwili Gaczycki, nie pojmuję dla czego pani nielubiąc towarzystwa pana Asa, zadajesz sobie przymus tak często przyjmując go u siebie.
Lubo powiedział to zwykłym sobie obojętnym głosem, zadrgał w nim pewien dźwięk, którego pokryć nie mógł czy nie chciał — bo po czole Olimpji znowu przebiegła chmura z myślą: „on wie wszystko! to straszny człowiek”.
Zaśmiała się wpół kapryśnie, wpółzalotnie, i odpowiedziała:
— Znoszę częstą bytność pana Asa w moim domu jedynie przez wzgląd na mego męża, który ma dla niego szczególniejszy afekt oddawna.
— Jesteś pani zatem wymagającą w wyborze towarzystwa, ozwał się Gaczycki.
— O, tak, odparła Olimpja. Może się to komu wyda zarozumiałością, albo pychą, niemniej jednak tak jest, że cenię siebie i swoje towarzystwo wysoko, a zatem mało jest ludzi z którymi rada jestem zawierać bliższe stosunki.
Oczy jej mówiły: „z tobą pragnęłabym je zawrzeć”!
Gaczycki wybornie znać rozumiał tę podwójną rozmowę, jaką piękna kobieta prowadziła z nim za pomocą ust i oczu — a w tak kunsztowny prowadziła ją sposób, że oczy grały główną rolę, i były na podobieństwo ostrożnego złoczyńcy, sięgającego po cóś ręką ukradkiem, tak aby w potrzebie módz się ukryć i powiedzieć: nie możesz uczynić mi zarzutu! niemasz na to dowodów!
Uśmiechnął się dwuznacznym uśmiechem, którego istotnego znaczenia nie dostrzegła pani Olimpja, spuszczająca w tej chwili oczy z wyrazem lekkiego wzruszenia.
— Panie jesteście Sfinksami — odpowiedział; któż odgadnie czego panie żądacie, a co pragniecie odrzucić od siebie? Czy głąb myśli waszych i uczuć zgadza się z tem o czem zdają się mówić oczy? Jesteście i zostaniecie panie zagadkami dla większej części śmiertelnych!
Olimpja słuchała słów tych z uwagą. Nagle oczy jej strzeliły tryumfem. Wyraźnie pomyślała: „Zalicza mię do Sfinksów i nieprzeniknionych tajemnic, a więc zaczyna wątpić o prawdzie tego co odgadł i przeniknął we mnie”!
Błysk tryumfu niezmiernie szybko zniknął z oczów Olimpji, za to zamgliły się one wzruszeniem i smętkiem. Pochyliła nieco białe czoło, śliczną rękę oparła o stół tak aby najkorzystniej ukazać ją gościowi, i zaczęła mówić nieco przytłumionym głosem:
— Nie panie, my nie jesteśmy Sfinksami, i nie kryjemy w sobie nieprzeniknionych tajemnic. Wydajemy się często takiemi dla tego, że ludzie przed którymi radebyśmy otworzyć serca nasze, oddalają się od nas najczęściej, a napastują nas ci, dla których serca te zamknięte na zawsze. Ileż razy kobieta na pozór szczęśliwa i pogodna, w gruncie cierpiąca i pełna smutku, widzi przed sobą człowieka, do którego pociąga ją tajemne i nieprzeparte uczucie; a widzi go tak obojętnym i nieprzenikającym, że nie spostrzega nawet walk jej i cierpień. Naturalnie że duma i uczucie godności własnej nie pozwala jej wtedy przemówić językiem szczerości; ale gdyby oczy jego spoczęły na niej z sympatją i współczuciem, powiedziałaby mu: jesteś tym dla którego nie chcę być Sfinksem ani zagadką! jesteś tym dla którego poświęciłabym dumę moję, i zasady któremi się przez życie całe rządzę; dla którego zstąpiłabym nawet z czystej i wysokiej pozycji, w jakiej mię los umieścił! Powiedziałaby mu słowem: jesteś pierwszym, który posiadł serce moje! I oto nie miałaby już przed nim tajemnic.
Całą tę tyradę Olimpja wygłosiła z mocnem wzruszeniem. Pierś jej falowała, a oczy z wyrazem skromności i onieśmielenia, spuszczały się na kwiaty kobierca zaściełającego posadzkę. Urwała mowę nagle niby powściągając się, i płomieniste spojrzenie podniosła na gościa.
Ale twarz Gaczyckiego, posągowo prawie zimna i obojętna, nic nie wyrażała. Gdyby Olimpja parę sekund pierwej spojrzała na niego, widziałaby jak z bladych oczów obojętnego pana, piorunna i przygniatająca strzeliła... pogarda.
Olimpja nie dojrzała pogardy, ale wielką, nie przełamaną obojętność. Czoło jej zaszło chmurami, wkoło ust zbiegło się znowu kilka fałdzików, a ze źrenic wyśliznęły się skośne promyki gniewu, nienawiści i... trwogi.
W tej samej chwili wszedł do salonu nie anonsując się pan Spirydjon.
Gospodyni domu powitała nowego gościa zimno i z wysoka, wyraźnie chcąc na to powitanie zwrócić uwagę Gaczyckiego. Nie widać jednak było aby ten chłód uczynił jakiekolwiek przykre wrażenie na panu Asie, który wydawał się tylko bardziej znudzonym niż zwykle. Rozmowa potoczyła się o obojętnych przedmiotach; i trwała już z kwadrans, gdy w przyległym pokoju, którego drzwi były zamknięte, dał się słyszeć głos męzki.
— Nie oddam taniej jak po rublu! Bój się Boga Szloma; kartofle nie urodziły w zeszłym roku, a ztąd wiesz dobrze, że i cena okowity podnieść się musi!
— Ja wielmożnemu panu daję po pięć złotych, odpowiedział inny głos z izraelskim akcentem.
— Po rublu i pieniądze z góry wszystkie!
— Pieniądze z góry! kto to słyszał? na co wielmożnemu panu tyle pieniędzy z góry!
— Na co? na co? a interesa! no zaczekaj! idę teraz do miasta, za godzinę wrócę! Oj, te interesa!
Przy tych słowach otworzyły się drzwi, i do salonu wbiegł raczej niż wszedł p. Rostowiecki w paltocie, z kapeluszem w ręku, ubrany jak do wyjścia.
— A, masz gości Olimpko! zawołał, i kochanych miłych gości, dodał ze zwykłą sobie dobrodusznością. Jak się masz Spirydjonku! Rad jestem, że widzę pana panie Gaczycki! Przebaczcie panowie, że muszę was opuścić, bo przyjechałem przed godziną na jedną tylko dobę do miasta, i mam mnóstwo interesów. Sprzedaję okowitę, trzeba jesienne podatki płacić... omłót żyta pokazał się mniejszym niźli się można było spodziewać...
— Jean, przerwała pani Olimpja, niczem się więcej nie zajmujesz jak temi nieznośnemi interesami i gospodarstwem...
Pan Jan pocałował ją trzy razy w rękę.
— Ciężkie widzisz bo czasy, moja duszo! interesów mnóstwo, gospodarstwo trudno prowadzić, a przytem pragnąłbym, aby ci na niczem nie zbywało... A! rzekł po chwili rozglądając się po salonie — masz nowe meble Olimpko! Proszę! skądżeś je wzięła? bo o ile przypominam sobie, gdym był tu ostatni raz, nie mogłem w żaden sposób dać ci na nie pieniędzy... musiałaś je zamienić na dawniejsze, z małym przydatkiem pewnie.
Zwrócił się ku gościom.
— Bo to moi panowie, niema pod słońcem mędrszej kobiety jak moja Olimpka. Tanim kosztem zdobywa zawsze piękne rzeczy. Znowu ucięła handelek, i ma nowe błękitne meble, których chciała oddawna...
Na te słowa pana Jana, błyskawiczny szkarłatny rumieniec oblał twarz Olimpji i wnet zniknął; ale odblask jego pozostał na czole pana Spirydjona, zarumienionem nieco i pochylonem nad jakiemś pismem illustrowanem.
Gaczycki przenosił wrok z gospodyni domu na jej gościa, i kolejne ich rumieńce zdawał się nizać jak paciorki na promienie swych bladych, zlekka ironicznych oczu.
— No, żegnam, żegnam państwa, zawołał pan Jan, który nawet nie usiadł; bardzo mi przykro że muszę rozstać się z tak miłem towarzystwem, ale interesa... Oj, te przeklęte interesa... Do widzenia, Olimpko.
Znowu trzy razy pocałował żonę w rękę, uścisnął gości i wybiegł.
W pół godziny potem oświetlone rzęsiście salony pani Olimpji, napełnione były towarzystwem złożonem z osób dwudziestu kilku lub trzydziestu. W towarzystwie tem znajdowały się znowu jak wprzódy trzy damy sukniami swemi składające połowę tęczy. Amarantowa dama plecami okrytemi białą mantylą, osłaniała jak zwykle przed wzrokiem profanów dwie wątpliwych wdzięków swe córy. Zielona wiodła oczami za siostrzenicą Ludwiką, przechadzającą się po salonie z młodzieńcem wyglądającym na jej konkurenta. Fjoletowa wzdychała nieznacznie spoglądając na syna, rumianego i barczystego Ignasia, który znowu siedział między piecem a fortepjanem, zdając się świadczyć przez stałe
Uwagi (0)