Cham - Eliza Orzeszkowa (biblioteka przez internet .txt) 📖
Powieść pozytywistyczna, ukazująca zderzenie dwóch światów: zdemoralizowanej przedstawicielki społeczeństwa miejskiego i dobrego, zdolnego do ewangelicznej miłości chłopa.
Cham jest powieścią, w której objawia się niewątpliwy talent Elizy Orzeszkowej jako autorki utworów nie tylko społecznie zaangażowanych, ale również psychologicznych. Wnikliwy obraz poczciwego, wszystko wybaczającego rybaka uderza swoim realizmem i głębią. Również Franka, kobieta upadła, choć z dobrego domu, z którą Paweł związał swoje życie, nie jest opisana schematycznie, mimo że jej przywary i mitomania mogłyby skusić niejednego autora do spłycenia i banalizacji postaci.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cham - Eliza Orzeszkowa (biblioteka przez internet .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Zdawało się, że radość, której doznała, przyjazną sobie istotę ujrzawszy, serce jej, stwardniałe i ciężkie jak kamień, zmiękczyła nagle i w łzy roztopiła.
Marcela przyciszonym głosem zawodziła:
— Bije! a co? bije i bije? Taki zdaje się dobry był, a teraz zrobił się taki zły! biedna ty, rybeńko moja, biedna! Nie do tego ty stworzona, nie do tego urodzona... Królować tobie i panować na tym świecie, a nie poniewierkę taką znosić... oj, Boże mój, Boże! a ja przyjść do ciebie lękałam się... jeszczeby mnie wybił... Moja ty złocieńka, może ty mnie wieczorkiem ze dwa kawałeczki cukru przyniesiesz... ja tu na ciebie czekać będę... okropnie cościś brzuch rozbolał, stanouniku sobie nagotowałam, ale nadto gorzki, osłodzić trzeba...
Franka nagle płakać przestała.
— Już on mnie nigdy bić nie będzie — zaszeptała.
— Czemu? — zapytała żebraczka.
— Już ja jemu tak zrobiła... że nie będzie...
— Mojaż ty mileńka, a cóż ty jemu takiego zrobiła?...
Zcicha, grubo, porywczo Franka rzuciła wyraz:
— Otrułam!
— W imię Ojca i Syna!... czy ty zwarjowała, Franka, żeby takie rzeczy gadać? — krzyknęła Marcela.
— Może i zwarjowałam, ale już on żyć na tym świecie nie będzie...
Stojącą przed nią kupę łachmanów porwało drżenie.
— Jezu najsłodszy!... Franka, nie łżesz?
Uderzyła się pięścią w pierś.
— Jak Boga kocham! — odpowiedziała.
— Ratujcie ludzie! Jezus, Marja, Józefie Święty!... Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Święty Antoni Padewski, Najświętsza Marjo Panno... W imię Ojca, i Syna, i Ducha... Kyrje... Alejson... — plączącym się w ustach językiem, drżąc, żegnając się, wtył się cofając, plotła Marcela, a siwe jej oczki, pod czerwoną, opuchłą powieką słupem stawały.
— Ach, szelmaż z ciebie! ach, djabełże ciebie skusił! Oj, głowa moja nieszczęśliwa! czegóż ja tu przyszła! na co ty mnie to powiedziała... jeszcze i na mnie bieda spadnie... ach, niegodziwa ty! czy w tobie duszy ludzkiej nie było!...
Wtem, od strony chaty Pawłowej, z podwórka, dało się słyszeć wołanie:
— Ulana! Ulana! Ulana!
Był to głos donośny, silny, ale bardzo dziwny, bólem zdjęty, na pomoc wołający.
Franka, w kierunku tego głosu cała naprzód się podała, a potem sama jak strzała pobiegła. Do bocznej ściany chaty przypadłszy, z za węgła jej na podwórko patrzeć zaczęła.
Paweł stał przed drzwiami, twarzą do podwórza Koźluków zwrócony, i coraz słabiej, ciszej Ulany wołał.
Dzieci bawiły się tuż za wrotami, ale na to wołanie uwagi żadnej nie zwracały; Ulana zaś z głębi komórki ozwała się nakoniec:
— Czego?
— Chadzi! — zawołał jeszcze Paweł — jeżeli Boga kochasz, prędzej... tutaj!...
Z dłońmi do piersi przyciśniętemi, chwiejąc się, do chaty wszedł; Ulana, słowami i brzemieniem głosu jego przelękniona, z obórki wypadła i prędko biegła. Filip ze swej chaty wychylił się i za żoną zawołał:
— A czego ty tam lecisz, Ulano?
— Chadzi chutko! — odkrzyknęła i do chaty braterskiej wbiegła.
Przez dobrą godzinę potem przytłumione jęki cierpiącego człowieka, z płaczliwem zawodzeniem kobiet zmieszane, rozlegały się w tej chacie, i panowała w niej zawierucha krzątających się około chorego osób.
Paweł, bez obuwia i siermięgi, w płóciennem odzieniu na posłaniu leżał, czasem jęcząc i wijąc się od doświadczanych wewnątrz bólów i mdłości, czasem uspokajając się na chwilę, i tylko nieustannie osłabłym głosem o wodę prosząc. Zamiast wody podawano mu ziółka, które Awdocia przed ogniem gotowała, przelewała, studziła, chlipiąc i za głowę chwytając się, gdy Paweł więcej cierpiał i głośniej jęczał, gdy zaś ulgi doświadczał i przycichał, z zapałem rękoma rozmachując i gadając.
— Ot, co zgryzota może! Wszystko ze zgryzoty! Zamęczyła szelma ta biednieńkiego, przed czasem do mogiłki go wtrąciła! Może jeszcze Pan Bóg da, że odejdzie... Może ziółka pomogą!...
Gorący popiół z pieca wygarniała, w worki go wsypywała i Ulanę uczyła, jak ma niemi brata okładać. Ulanie gęste łzy po czerwonych policzkach ciekły, gorliwie spełniała wszystkie zlecenia lekarki i czasem tylko przed chatę wybiegała, aby na dzieci najrzeć.
Filip na ławie siedział nieruchomy, zmartwiony, nic do roboty nie mając, tylko gdy raz Awdocia do chorego, który gwałtownie zajęczał, przyskoczyła i przeraźliwie krzyknęła: „umiera, ot, już i umiera! hromnicę, ludzie, zmiłujcie się, prędzej hromnicę dawajcie!” — poskoczył i z chaty swojej kawał grubej woskowej świecy przyniósł.
Obce kobiety śpiesznie i z głośnym płaczem gromnicę tę zapaliły i w rękę chorego włożyły.
Odtąd zaczęło się ciągłe gaszenie i zapalanie, podawanie choremu i odbieranie mu gromnicy. Ile razy cierpienia jego zwiększały się, zapalały ją i podawały; ile razy zdawały się zmniejszać, z rąk mu ją wyjmowały i gasiły. Wtedy też do izby wsunęła się Franka i, jak widmo cicha, przesunąwszy się pod ścianą, w kącie na ziemi usiadła. Nikt na nią żadnej uwagi nie zwrócił.
Raz tylko Ulana, wody z wiadra zaczerpnąć potrzebując, bo Awdocia nowe jakieś zioła gotować zamierzała — kobietę, przy wiadrze siedzącą, popędliwie z drogi usunęła.
Franka głębiej jeszcze w kąt zasunęła się i, łokcie na kolanach oparłszy, twarz w dłoniach zanurzyła. Nie podniosła jej ani wtedy, kiedy Paweł głośniej jęczeć zaczynał, a kobiety z wielkiem szamotaniem się i szlochaniem zapaloną gromnicę mu z bratem podawały, ani wtedy, gdy Daniłko do izby wszedł i, półgłosem porozmawiawszy, zmieszany, z pochyloną twarzą wyszedł.
Była to już druga i straszniejsza od pierwszej godzina tej zawieruchy, w chacie Pawła panującej. W połowie trzeciej, chory rzadziej jęczeć zaczął, uspokajał się; ciężkie jego ciało, na posianiu wyciągnięte, coraz większej nieruchomości nabierało; twarz, która ze zmroku, słabo oświetlonego palącą się na stole lampką, wynurzała się, jak sino blada, kurczami bólu ściągnięta maska, do zwykłych zarysów swych powracała.
— Lżej tobie? — pochylając się nad nim, zapytała Awdocia.
— Lżej — słabym głosem odpowiedział.
Wtedy Ulana znowu sobie o dzieciach przypomniała.
— Pilip! — śpiesznie zwróciła się do męża — idź zobaczyć, czy dzieci w chacie... ogień zgaś, bo jeszcze sobie co złego zrobią... może Łukasz płacze, to przynieś go tutaj.
Filip wstał i z chaty wyszedł; wieczór był już zupełny; chłodnawy, pogodny, gwieździsty.
W zmroku, przez światło gwiazd rozświeconym, Filip, ku wrotom idący, zobaczył stojącą za niemi grubą kwadratową postać ludzką, a do uszu jego doszło półgłośne ochrypłe mruczenie:
— Jezu Nazareński! zmiłuj sia nad nami! Jezu przedziwny, zmiłuj sia nad nami! Jezu, ucieczko nasza, zmiłuj sia nad nami!
Nie było to zwyczajne modlitewne mruczenie żebraczki; odzywały się w niem: przestrach, groza, gwałtowne wołanie do Boga o ratunek. Filip jednak nie zwrócił na nie uwagi, tem bardziej, że, przy zbliżaniu się jego, ciężka, mrucząca postać odstąpiła i w inną stronę poszła. Zaledwie jednak Filip, ku podwórku swemu zmierzając, zwrócił się ku niej plecami, wróciła także i kilka śpiesznych kroków za nim uczyniła. W ten sposób chodziła ona od trzech już blisko godzin, idąc, wracając, na jednem miejscu drepcząc, przysiadając na ziemi, gdy stare nogi posłuszeństwa jej odmawiały, i znowu podnosząc się, aby iść, wracać, dreptać...
Modliła się żarliwie, walczyła. I powiedzieć lękała się o tem, co wiedziała, i zamilczenie zgrozą ją przejmowało. W pierwszym wypadku lękała się podejrzeń, na nią także spaść mogących, kłopotów, sądów; w drugim przerażał ją straszny sąd Boży. Litość przytem czuła nad tym człowiekiem, którego jęki aż po podwórku rozlegały się czasem i uszu jej dochodziły, i ohyda ją zdejmowała dla tej kobiety, która chyba duszy ludzkiej w sobie nie miała, gdy to robiła...
— Pilip! — odezwała się nakoniec — a! Pilip!
Filipowi wydało się, że tuż za jego plecami piła jakaś imię jego wyzgrzytała. Już do chaty swojej miał wchodzić, obejrzał się.
— Czego? — zapytał.
Ze stojącej przed nim na dwu wielkich stopach kupy łachmanów wynurzyła się ku niemu wzniesiona, sfałdowana, wyrazem zgrozy wykrzywiona twarz Marceli.
— Wiedajesz, Pilip — zaczęła — wiedajesz szto?... on... znaczy Pauluk... twój dziewier... otruty!
— Co! — wykrzyknął Filip.
— Dalibóg! — zaszeptała znowu żebraczka — nie mów tylko nikomu, mój mileńki, nie mów, że to ja tobie mówiłam; bo jeszcze i mnie bieda będzie... Trucizny do jedzenia jemu wsypała... nie mów tylko nikomu, że ode mnie dowiedziałeś się, jeżeli Boga boisz się, nie mów...
Filipa nagle światło w oczy uderzyło. Dawno już myślał, że ona kiedykolwiek jaką okropną rzecz zrobi, że wszystko zrobić gotowa. A toż! Skądże Pawłowi ta nagła choroba przyszła? Marcela prawdę mówi, jak Bóg na niebie, prawdę!
Za głowę się schwycił.
I zgroza go przejęła, i uczucie triumfu: zgrozę w nim budziła dokonana zbrodnia, triumf uczuwał na myśl, że Paweł przekona się sam nakoniec, jaką biedę i jakie niebezpieczeństwo na siebie i na nich sprowadził. Przez głowę, jak błyskawica, przemknęły mu: turma, sąd, Sybir! Do turmy ją zabiorą, na Sybir wyślą i wszystkich ich od niej na zawsze wybawią.
Z miejsca porwał się, Marcelę odepchnął, krótszą drogą przez płoty i ogród ku chacie Pawła pędem biegł i do izby, w której zapanowała była chwilowa cisza, z krzykiem wpadł:
— Ot, co! ot, jak! Wiedajesz, Pauluk! ty otruty... żonka tobie trucizny zadała! słyszysz?
Tak dobrze usłyszał, że, jak sprężyną podjęty, całą górną połowę ciała z posłania dźwignął, wyprostowany usiadł i z ust jeden tylko, przeciągły, pytaniem nabrzmiały, dźwięk wydał:
— Ha?
— Otruła — powtarzał Filip — do jedzenia trucizny wsypała...
Awdocia i Ulana ręce załamały, a potem schwyciły się za głowy.
Pierwsza do chorego przyskoczyła:
— Jadł ty dziś co?
Paweł, jak był nagle i sztywnie podniósł się, tak nagle i sztywnie na posłanie opadł.
— Jadłem — zcicha odpowiedział.
— A co ty jadł?
— Krupnik — wyszeptał.
— A gdzie ten krupnik? — zaszamotała się po izbie Awdocia.
Ulana, głośno dysząc, z przerażeniem na twarzy garnek z utopioną w nim łyżką z ziemi podjęła.
— Ot, ja tu postawiłam, bo ogień rozpalać przeszkadzał...
Zdawało się, że kasztanowate jej włosy, dwoma pasmami ukazujące się z pod chustki, od zgrozy powstały nad czołem, tak stała się nagle rozczochraną. Filip, ze wzburzonemi także na głowie włosami, z latającą źrenicą u otwartych drzwi stał; za otwartemi drzwiami widać było w ciemnej sieni pobladłą twarz Daniłka i czworo drobnych dzieci, w ścisłą gromadkę zbitych, krzykami i niezwykłym ruchem zadziwionych...
Awdocia garnek z krupnikiem pod samą prawie twarz chorego podsuwała:
— Ten krupnik jadł?
Ale on już nie odpowiadał; osłupiałym, błędnym, strasznym wzrokiem po izbie wodził. Na skrzynkę Franki w kącie otwartą i na leżącą obok niej spódnicę spojrzał; papierek zmięty, nieduży, stopami krzątających się po izbie osób na środek jej wyciągnięty, zobaczył; coś sobie przypomniał i powieki zamknął. Pierś jego podnosiła się wysoko, ciężko, ale ze ściśniętych ust nie wydobył się dźwięk najlżejszy. Daremnie Awdocia i Ulana zapytania swe i badania w same ucho mu wykrzykiwały, daremnie go za koszulę i ręce targały; z czołem spotniałem, z zaciśniętemi usty, ze szczelnie zamkniętemi powiekami, leżał jak martwa i ciężka kłoda, zdając się nie czuć i nie słyszeć nic. Tylko szybki i ciężki oddech upewniał o tem, że żyje, ale kobietom znowu przez głowy przemknęła myśl, że już kona, a ponieważ tym razem, nie od zwykłej choroby, lecz od trucizny w mniemaniu ich konał, więc zgrozą zdjęte wyprostowały się, przeżegnały i pacierze ciche mówić zaczęły.
W tej ciszy, przerażonym szeptem kobiet i trzaskiem ognia przerywanej, zdala, z przeciwległego brzegu rzeki doszło basowe, przeciągłe, w jednostajnych odstępach czasu po wiele razy rozlegające się wołanie:
— Po-rooom! Po-o-o-rom! Po-ooo-rom!
Filip, po raz pierwszy może odkąd prom posiadał, na wołanie to żadnej uwagi nie zwracał, ale Daniłko natychmiast z sieni wyskoczył, a po minucie wrócił i, głowę do izby wsuwając, głośnym szeptem zawołał:
— Pilip! chodź prędzej! Uradnik!
Zdala znane mu dobrze konie policyjnego urzędnika, i głos woźnicy jego poznał.
Filipa jakby coś w górę podrzuciło, tak podskoczył i w mgnieniu oka z izby wypadł, a potem, szost z pod ściany chaty swojej porwawszy, bez czapki, cały naprzód podany, z góry zbiegał.
— Ot, chwała Bogu — wołał — ot, Pan Bóg miłosierny jego tu zesłał! Ot, w czas przyjechał!
Nic w tem dziwnego nie było, że teraz przyjechał, bo w tem miejscu przez Niemen przeprawiał się bardzo często, robotę urzędową po obu stronach rzeki do spełnienia mając. Ale Filip zrządzenie samego Boga w tem upatrywał i z szostem, wysoko nad głową mu sterczącym, ku rzece pędził; Daniłko z takiem samem narzędziem za nim biegł. Wkrótce też na rzece stalowej, w zmroku, od światła gwiazd przezroczystym, czarny prom z dwiema czarnemi postaciami ludzkiemi, to pochylającemi się, to prostującemi, i suche, czarne linje ukośne w wodzie zanurzającemi, cicho, szybko, widmowo wszerz rzeki pomykał.
Izba Pawła zaś na krótką chwilę opustoszała. Ulana do chaty swojej pobiegła, aby starsze dzieci do snu ułożyć, a najmłodsze choćby zobaczyć i ogień zgasić; Awdocia w przeciwną stronę, po ziółko od zadanego, najprędzej jak mogła, podreptała. Miała jedno, tak wyborne i doświadczone, że gdyby niewiedzieć co komu zadanem było, zadane z ciała wyprowadzało. Gdyby była wprzódy wiedziała, od czego Pauluk chory, byłaby je już dawno zgotowała; teraz zato po nie biegła.
Gdy w izbie
Uwagi (0)