Cham - Eliza Orzeszkowa (biblioteka przez internet .txt) 📖
Powieść pozytywistyczna, ukazująca zderzenie dwóch światów: zdemoralizowanej przedstawicielki społeczeństwa miejskiego i dobrego, zdolnego do ewangelicznej miłości chłopa.
Cham jest powieścią, w której objawia się niewątpliwy talent Elizy Orzeszkowej jako autorki utworów nie tylko społecznie zaangażowanych, ale również psychologicznych. Wnikliwy obraz poczciwego, wszystko wybaczającego rybaka uderza swoim realizmem i głębią. Również Franka, kobieta upadła, choć z dobrego domu, z którą Paweł związał swoje życie, nie jest opisana schematycznie, mimo że jej przywary i mitomania mogłyby skusić niejednego autora do spłycenia i banalizacji postaci.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cham - Eliza Orzeszkowa (biblioteka przez internet .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Długo jeszcze w ten sam sposób mówiła, tem, że ją był na kilka godzin w ciemnej izbie zamknął, do ostatka rozwścieczona.
Paweł nie odpowiadał nic; jak kamienny na ławie siedział, kiedy zaś wreszcie umilkła, powtórzył:
— Daj jeść!
— Niema u mnie dla ciebie żadnego jedzenia! — krzyknęła.
— Zgotuj, a zaraz! — podniesionym głosem zawołał.
Czy sama, przez cały dzień nic w ustach nie mając, głodną się czuła, lub też, czy, drżąc na całem ciele, przy ogniu ogrzać się zapragnęła, ale z sieni wiązkę drewek przyniosła i w milczeniu, ponurem warczeniem tylko przerywanem, ogień w piecu roznieciła. Wody potem do garnka nalawszy, kilka garści krup w nią wsypała.
Paweł przez chwilę wodził za nią błędnemi i niekiedy ostre błyski rzucającemi oczyma, aż przysunął się do stołu, leżącą na nim „Służbę Bożą” otworzył i w karty jej wzrok wlepił. Chciał może odpędzić od siebie myśli, które kręciły się mu po głowie — półgłosem bąkać zaczął:
— Niech o-pła-ki-wam wi-ny mo-je, niech od od-od-r-z-u-rzu odrzu-cam po-ku-sy...
Przed piecem, w którym płonął już ogień, rozległ się ostry, zjadliwy śmiech.
— Ot, czytanie! Ot, śliczne czytanie! Ot, widać zaraz, że edukowany! Ot, gnój tobie wozić, ale nie książki czytać, chamisko!
— Niech po-pra-wiam złe s-k-ł-o-n skłon-n-o-ś noś, skłonnoś c-i skłonności mo-je.
Paweł, z głową w dłoniach, półgłosem czytał dalej.
— Nu, czy przestaniesz? — krzyknęła Franka — wolałabym skrzeczenia żab słuchać, niż tego chamskiego czytania. Czytać zachciało się! pan! hrabia! rabin żydowski!
Paweł czytał, a raczej bąkał:
— Niech się sta-ram o cno-ty p-r-z-y-z przyz-wo wo przyzwo...
Wtem mała, zgrabna, drżąca ręka z pod samej twarzy jego książkę porwała. Jednocześnie zerwał się i on z ławy, prosty jak struna, z rozbłysłemi oczyma.
— Oddaj książkę! — krzyknął.
— Nie twoja książka, moja! do mojej własności prawa nie masz! Kiedy zechcę, to spalę i adje! Na tamtym świecie chyba djabli ci książki do czytania dawać nie będą!
— Franka, oddaj! słyszysz? bić będę! — przez zaciśnięte zęby przemówił i widać było, że z wysileniem nadzwyczajnem tłumił w sobie gniew straszny, gniew cichego i łagodnego, w głębi zaś namiętnego człowieka.
— Bij! — krzyknęła — a ja książkę spalę!
Ramieniem zamachnęła tak, jakby «Służbę Bożą» w ogień cisnąć miała, ale powstrzymała ją ta sama twarda, żelazna obręcz, która już raz przed kilkunastu dniami objęła była jej ramię. Książkę z ręki jej wyrwał i, ramię z uścisków palców swych uwolniwszy, na ławę ciężko upadł.
Pobladł, jak płótno, ciężko i głośno oddychał, parę razy zcicha powtórzył:
— Piekło! piekło! gorące piekło!
Jeszcze pohamował się, jeszcze nie wybił jej, a nawet po kilku minutach zniżonym i przez śpieszny oddech przerywanym głosem mówić zaczął:
— Franka! upamiętaj się! Na Pana Boga wspomnij, duszy swojej własnej pożałuj... toż ty mnie wtenczas na mogiłkach przed krzyżem świętym przysięgała... i drugi raz w kościele przysięgała... toż ja tobie nic złego nie zrobił... za co ty mnie męczysz? za co ty sama siebie gubisz?...
Ona, przed ogniem stojąc, milczała i drżącą ręką mieszała w garnku wodę i krupy. Po twarzy jej, czerwonym blaskiem ognia oblanej, błądziły jakieś wahające się wątpliwości i namysły.
Szarpiące nią furje uspokajać się zdawały; gdy Paweł wymawiał:
— Toż ja tobie nic złego nie zrobił, za co ty mnie męczysz? — policzki jej boleśnie zadrgały i powieki opadły na źrenice, mniej niż wprzódy rozgorzałe. Znowu tak wyglądała, jakgdyby wstyd przejmować ją zaczynał.
Wtem drzwi otworzyły się ze stukiem, ale wąsko, i przez ten wąski otwór ukazał się mały Chtawjan, w dwóch wielkich czerwonych rękach trzymany. Zarazem głos niewidzialnej za uchylonemi drzwiami Ulany, popędliwy, wzgardliwy, grubszy niż zwykle, zawołał:
— Masz swego bękarta... czemu jego sama nie pilnujesz! Żeby nie ja, jużby z niego tylko garść kosteczek została. Po drodze łaził... z pod wozu go wyrwałam... z pod samutkiego wozu! Czemu nie pilnujesz! Kiedy urodziłaś, to i pilnuj! Ale taka ty matka, jak i żonka! Szelma, nie matka! Sadoma i Hamora nie żonka!
Ze stukiem znowu drzwi zamknęła, a Chtawjan, przez próg do izby wrzucony, ręce ku głowie podniósł i płaczem wrzasnął.
Na głos Ulany, tej nienawistnej dla niej kobiety, przez którą i przez której męża obitą została i Daniłka utraciła, Franka z zaciśniętemi pięściami i groźbą w oczach porwała się ku drzwiom.
— Zabiję! — krzyknęła — dalibóg zabiję... za gardło schwycę i jak sukę zaduszę...
Łatwo było uwierzyć, że, gdyby dopędziła teraz Ulanę, spróbowałaby przynajmniej groźbę swą uskutecznić. Ale znowu uczuła na ramieniu swem tę samą, co wprzódy, obręcz i znowu z przeraźliwym krzykiem ku ziemi przypadła.
W izbie zaś, razem z jej krzykiem i chlipaniem przelęknionego dziecka, słychać było głuchy stuk zadawanych razów i śpiesznym, urywanym, zdławionym szeptem wymawiane wyrazy:
— Nie zabijesz! Nie zabijesz! Wprzód ja ciebie... Cierp! Pokutuj! upamiętaj się! Za grzechy cierp! O zabijaniu nie myśl! Pokutuj!
Nakoniec ucichło wszystko, i mężczyzna wysoki, z nieco schylonym karkiem, z twarzą bladą i potem oblaną, z gwałtownie podnoszącą się i opadającą piersią, przed chatę wyszedł. Silnym był, a jednak nogi pod nim drżały. Na progu usiadł, głowę w obie ręce wziął i całą postacią zakołysał się w obie strony.
— Jezu mój! Jezu! Jezu najmiłosierniejszy! — głośno i rozpacznie wzdychał.
Z pół godziny kołysząc się, miłosierdzia Boskiego wzywając, z głową w dłoniach siedział, aż nagle, o czemś sobie przypomniawszy, wstał i do chaty wszedł. Co się dzieje z dzieckiem? Rozejrzał się po izbie, Franki nigdzie nie zobaczył. Tak schowała się w jakimś kącie, że wcale jej widać nie było, ale Chtawjan przed piecem na ziemi siedział, z trzasek dom budować, czy płot stawiać próbował, a mrużącemi się od senności oczyma na garnek, przed dogorywającym ogniem stojący, spoglądał.
Pawła ujrzawszy, trzaski z rąk wypuścił i żałośnie zawołał:
— Tatku! jeść!
Krupnik zgotowany nie był, więc Paweł z szafki kawał chleba wyjął, cienki płatek słoniny na nim położył i dziecku dał. Potem, schyliwszy się, wziął je na ręce i, przez izbę przeniósłszy, na łóżku posadził.
— Jak zjesz, połóż się i śpij! — nauczył.
Z najciemniejszego kąta izby, tego, w którym wśród rybackich i gospodarskich narzędzi najczęściej i najgłośniej zwykłe były łomotać myszy, ozwało się gniewne, z jękami zmieszane warczenie:
— Nie rusz mego dziecka! słyszysz? to moje dziecko... Pańskie... a ty rozbójnik, krwiożerca... cham! cham podły! Słyszysz?
Paweł nie odpowiedział nic. Lampkę zgasił, z chaty znów wyszedł i przez całą noc nie powracał.
Ale niebawem, bo może w trzy dni po tym wieczorze, przyszedł dzień, dla wszystkich mieszkańców obu chat najstraszniejszy, w którym Franka całkiem już prawie od przytomności zdawała się odchodzić. Tem większem zaś przerażeniem i obrzydzeniem przejmowało to Koźluków, że o przyczynie tego najsroższego napadu jej szaleństwa dobrze już wiedzieli. Dowiedzieli się zaś o niej od Daniłka, który wczoraj o zmroku do izby wpadł z takim impetem, jakby kto go był z procy wyrzucił, i prawie z płaczem zawołał:
— To cóż ja zrobię? Potem znów cała bieda na mnie spadnie! Czepia się, jak ta smoła... I teraz do gumna przyleciała... obejmuje... kusi... prosi...
— A ty, co zrobił? — głowę z nad brony, którą naprawiał, podnosząc, srogo zapytał Filip.
— W kark dał i uciekł... — cienkim głosem odpowiedział Daniłko.
— Nie łżesz?
— Jak Boga kocham, prawda! — zaprzysiągł chłopiec.
— Nu, patrzaj, bo jeżeli co... kijem skórę z pleców zedrę!
Ulana nad dzieżą, w której chleb miesiła, kilka przekleństw wymruczała i z wykrzywionemi ustami na stronę splunęła.
Daniłko mówił prawdę. Myśl o widzeniu się z nim samnasam gwoździem w mózgu siedziała i warem toczyła się w żyłach Franki.
Nie tyle już instynkt miłosny ku niemu ją pociągał, ile żądza postawienia na swojem, pomimo wszystko i wszystkich, dziki bunt przeciw więzom, które nałożono na nią; i przeciw tej nienawistnej pięści, która ją karciła. Im większą nienawiść uczuwała względem Pawła i jego krewnych, tem szaleniej pragnęła jakimkolwiek kosztem swoją wolę im pokazać, z ładnym chłopcem choć na chwilę o tem, co ją wewnątrz bolało, paliło, targało, zapomnieć. Była zresztą najpewniejszą, że Daniłko przepada za nią, że gotówby nawet ożenić się z nią, gdyby wolną była, że tylko ze strachu przed gniewem Filipa i Pawła jej unika.
Unikał jej istotnie. Choć zrazu, olśniony i upojony pierwszą w życiu miłosną przygodą, z łatwością dał się szeptom Marceli i Franki zalotom pociągnąć, teraz zląkł się, nietylko gniewu brata, ale także grzechu, więcej jeszcze zawstydził się, ochłonął i, ręką machnąwszy stanowczo sobie powiedział:
— I znać jej nie chcę!
To też, gdy, upatrzywszy nakoniec stosowną chwilę, do gumna za nim wbiegła i do rąk, do szyi jego, szepcząc coś, mizdrząc się, czepiać zaczęła, odepchnął ją z gniewnemi słowy:
— Odczep się! czego przylepiła się, jak ta smoła? Czego chcesz?
A gdy natarczywiej jeszcze ku niemu wróciła, pięścią nieco powyżej pleców ją uderzył i sam uciekł.
To przechodziło już wszystko, co znieść mogła.
Jakto! więc poto urodziła się, aby każde chamisko śmiało na jej plecy pięści swe opuszczać! A któż to ona jest, aby w takiej poniewierce móc zostawać? Pokaże im, poznają oni, kto ona taka! Dobrze ją popamiętają!
Wszystko to, nazajutrz po niefortunnem widzeniu się swojem z Daniłkiem, wypowiadała i wykrzykiwała, pomiędzy płotkami, podwórko otaczającemi, chodząc i pięściami ku sąsiedniemu podwórzu wygrażając.
Ranek był jeszcze wczesny, ale Paweł o świcie już nad rzekę poszedł, a Filip i Ulana przed drzwiami swojej chaty stali, co mówić i poczynać już nie wiedząc. Na twarzach ich, nieco pobladłych, malowała się trwoga. Gromadka ludzi, krzykami i ciekawością tu przywiedziona, we wrotach stała, temu, co działo się na przeciwległem podwórku, przypatrując się z otwartemi ustami. Była tam i Awdocia, która ze wsi pobliskiej, od chorej kobiety powracając, tędy przechodziła i także u wrót stanęła.
— Ja wam, chamy, pokażę, kto ja taka! — krzyczała Franka — ja was nauczę wyższych szanować! Ja pani z panów! Ojciec mój w kancelarji służył, dziadunio swoje domy miał, matka na fortepjanie grała... Słyszycie? Ot, kto ja taka! Do Kluczkiewicza napiszę! A wiecie wy, kto on taki? Adwokat, wszystko jemu opiszę, a on was wszystkich za moje krzywdy na Sybir powysyła! On pan, z panią żonaty, bogaty, wszyscy panowie przed nim czapkę zdejmują, i wszystkie sądy w garści trzyma, i wszystko może! On brat, on za mną ujmie się... wszystkich was na Sybir ześle... wszystkich... wszystkich... do katorgi... na całe życie... żeby tu i nogi waszej nie było...
Tak wykrzykiwała, przechwałki i pogróżki grubemi wyrazami łajań i przekleństw przeplatając, pięściami wygrażała, a potem przyciszała się na chwilę i z głuchem tylko warczeniem, po zżółkłej trawie podwórka, pomiędzy niskiemi płotkami chodziła wkółko, wkółko, nieustannie. I wtedy właśnie najstraszniejszy miała pozór.
W brudnej koszuli, na plecach tylko przykrytej dziurawą chustką, w różowym fartuchu, z nagiemi nogami, a stopami w płytkie trzewiki obutemi, z czołem oblepionem mokrą płachtą, skurczona, naprzód podana, gdy tak wkółko pod płotem chodziła i głucho warczała, podobną była do dzikiego zwierzęcia, które, wściekłym gniewem i żądzą wolności opanowane, krąży dokoła prętów swojej klatki. Wyraźnie przytem rozróżnić było można wymawiane przez nią słowa:
— Kara boska! Kara boska! Kara boska na mnie spadła za to, że sama siebie szanować nie umiałam i między chamów wlazłam! Ojciec i matka przewracają się w trumnach na moją hańbę patrząc! Kara boska! Kara boska! Kara boska na mnie za to, że sama siebie szanować nie umiałam!
A potem znowu, prostując się i do płota, z podwórkiem Koźluków graniczącego, przyskakując, ściśnięte pięści wyciągała i krzyczała:
— Chatę podpalę, dzieci poduszę, prom porąbię! Do Kluczkiewicza napiszę, do jednego mego pana napiszę, żeby na was krzywdy mojej poszukiwali, do turmy posadzili, na Sybir pozsyłali... Ja pani z panów, z panami znam się, wszystko mogę... i chatę wam z dymem puszczę... moja matka na fortepjanie grała... ja ją z grobu wyciągnę... ja na was policję i sędziów posprowadzam... ja pani z panów... Wszystkich was chamów zgubię...
Teraz znowu, gdy suchą kibić swą prostowała, ramiona swe ze ściśniętemi pięśćmi w górę wyprężyła, a piękne jej włosy, jak czarne, połyskujące węże, wiły się po jej plecach i piersiach, oczy zaś wielkie, zapadłe, z pod oblepiającej czoło mokrej szmaty płomienie i błyskawice ciskały, wydawać się mogła bezprzytomną i rozszalałą warjatką. Ale ludziom, którzy patrzyli na nią, wydawała się piekielnem, nadprzyrodzonem zjawiskiem. To też coraz większe osłupienie ich ogarniało, i coraz większy lęk występował na ich twarze, szczególniej na twarze Ulany i Filipa, do których bezpośrednio zwracały się groźby jej i przekleństwa. A może sprawdzi się którekolwiek? A może ten jej Kluczkiewicz doprawdy wielkim jakim adwokatem jest i biedę na nich sprowadzi? Może cokolwiek z tego, co wygaduje, w zły moment wygada? Że sama zdolną była do podpalenia chaty, albo zaduszenia dziecka, o tem Koźlukowie w najmniejszej mierze nie wątpili. Stali tedy przerażeni, ogłupieli, niemi, a w gromadce kobiet i mężczyzn, u wrót stojących, rozlegały się czasem stłumione chichoty, lecz daleko częściej zadziwione i przerażone szepty.
— Komedja!
— Wiedźma!
— Chfiksatka!
— Kab ją do miasta zawieźć i do szpitala chwarjatów posadzić!
— Czy
Uwagi (0)