Darmowe ebooki » Powieść » Dwa bieguny - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Dwa bieguny - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 31
Idź do strony:
rzęsy były trochę wilgotne... Więc tak, więc „sto mil” aż taki ból ci sprawiają, o, moja ty droga! Już chciałem śmiałym ruchem przybliżyć do siebie dwoje rzeźbionych zwierząt, tak, aby zetknęły się twardemi łbami, już śmiałe i nigdy jeszcze pomiędzy nami nie wymówione słowa drżały mi na wargach, gdy mały szelest w sąsiednim pokoju zwrócił moją uwagę i przez drzwi, naoścież otwarte, zobaczyłem coś bardzo pociesznego, czemu, dla lepszego widzenia, przez binokle przypatrywać się zacząłem. Była to kochana niania Bohusia, która i przedtem, w ciągu wieczora, często kręciła się po pokojach bliższych i dalszych, to z kluczami, to z zapaloną lampką, to z niczem. Przechodziła, znikała, wracała znowu, może gospodarząc, może tak sobie, z upodobania w chodzeniu i spoglądaniu zdaleka na nas. Teraz, weszła do sąsiedniego pokoju i pomimo, że duża lampa dobrze go oświetlała, z zapaloną świecą wspiąwszy się na wysokie krzesło, z niezmierną powolnością i uwagą zaczęła nakręcać wiszący na ścianie staroświecki i piękny zegar. Widziałem ją z profilu i jeżeli kwadratowa jej postać w wielkiej chustce, o łokieć nad ziemię podniesiona i z wyciągniętemi w górę rękoma wyglądała komicznie, to znowu twarz, cała w świetle zblizka trzymanej świecy, w oprawie białego czepka, z wyrazem takiego natężenia wzroku i uwagi, że całe czoło zebrało się w jedną kupę zmarszczek, wydęły się zwiędłe wargi i znieruchomiały ciemne, zapadłe oczy, miała dużo charakteru i malowniczości. Ten motyw do rodzajowego obrazka staruszki, nakręcającej zegar, zajął mię i zabawił. C’était grotesque, ale była w tem także charakterystyka i poufałość starej sługi, dość sympatyczna. Oprócz tego, w kropelce wilgoci, dostrzeżonej na pewnej spuszczonej rzęsie, roztopiło mi się serce. Więc wstałem, i cichutko zbliżywszy się, gdy ciężka postać ze swego wysokiego stanowiska zstępować już miała, oba ramiona wyciągnąłem w górę. Zdziwiła się ogromnie.

— Co to jest? — zapytała.

— Pomogę z krzesła zejść...

I dłużej nie czekając, objąłem ją w pół i na ziemi postawiłem. Stuknęła jak dobra kłoda drzewa, ale twarz jej zajaśniała jak słońce.

— Dziękuję — rzekła i także nie czekając dłużej, za szyję mię objąwszy, w czoło pocałowała. Było to niespodziane, ale zabawne i wcale nie przykre.

— Czy kochana niania codzień sama wszystkie zegarki w domu nakręca?

Rozpromieniła się jeszcze słoneczniej, od nazwy, którą jej dałem.

— A jakże! zegarki w domu potrzebne... to grunt... bez tego porządku żadnego nie ma...

I rozumnemi swemi oczyma bystro na mnie patrząc, zapytała:

— A na wielkim świecie, czy zegarki zawsze dobrze idą?

— A jakże — odpowiedziałem — trzebaż wiedzieć kiedy iść na bal, kiedy z wizytą...

— Kiedy do roboty... — żartowała.

— To... to prawie nigdy się nie zdarza...

Kiedy obejrzałem się, zobaczyłem dwie szafirowe gwiazdy, patrzące na mnie tak promiennie i z taką wdzięcznością, że byłbym za sprawienie tego po raz wtóry schwycił w objęcia kochaną nianię, gdyby w tejże chwili z drugiego końca domu nie ozwało się znowu chóralne wycie, które przez czas jakiś było umilkło. Ozwało się ono z większą jeszcze niż przedtem siłą, na nutę krakowiaka, przeraźliwie... Jak wyżeł przed chłostą pana, którego kocha i którego się boi, skurczyłem się cały, zmalałem i z błagalnem na Sewerynę wejrzeniem, z dłońmi przy uszach zajęczałem zcicha:

— Oj, oj, oj!

Oczy jej tryskały ciągle radością, sprawioną życzliwem zbliżeniem się mojem do kochanej niani; śmiała się.

— Moja Bohusiu — rzekła — poproś ich, aby dziś nie śpiewali... niech sobie cokolwiek poczytają...

— Otóż to, niech sobie poczytają! — z westchnieniem ulgi potwierdziłem, a ona, jakby mi doznaną przykrość wynagrodzić chciała, natychmiast usiadła przed pianinem. Po paru minutach ohydny wrzask ucichł, a milczący, wielki dom napełnił się cały pięknym sopranem kobiecym, przepysznie śpiewającym pieśń swojską i napozór prostą, lecz kunsztowną i prześliczną.

„Rosła kalina z liściem szerokim,  
Nad modrym w gaju rosła potokiem”. 
 

W godzinę potem byłem już sam na sam ze swoim Wincentym, w pokoju dla mnie przeznaczonym, a umieszczonym na wyższem piętrze domu, w korytarzu, którego drugą stronę zamieszkiwali, jak o tem wiedziałem, starzy państwo Zdrojowscy, a w którego głębi znajdowała się kaplica. Z przerażeniem myślałem, że jest dopiero godzina jedenasta przed północą. W niemowlęctwie tylko układano mię do snu o tej porze. Czułem trochę urazy do Seweryny, że tak wcześnie mię pożegnała, bo pomimo regularności, z którą kochana niania nakręcała domowe zegary, ona o ich istnieniu zapomnieć była powinna. Przecież w raju zegarków nie ma; ale czy dla tej kobiety, pomimo wielu przeciwnych pozorów chłodnej i niektórych stron życia nie zdającej się nawet domyślać, może gdziekolwiek i kiedykolwiek istnieć raj ziemski? Zaczynałem o tem wątpić. Powiedziała poprostu, że musi mię pożegnać, bo codziennie o tej porze udaje się do kaplicy, aby przerwać zbyt długie modlitwy babki i odprowadzić ją do jej pokojów. Dowiedziałem się przytem kilku ciekawych szczegółów o legendowej parze; tego pomiędzy innemi, że pan Adam Zdrojowski, wnet po utracie wzroku, zrzekł się formalnie na syna praw własności nad Krasowcami i że od tego czasu żona stała się dla niego nierozłączną towarzyszką, piastunką, prawie sługą. W życiu odosobnionem i pełnem różnorodnych smutków, które od lat przeszło dwudziestu prowadzi, utraciła siły fizyczne, a nabyła religijności tak żarliwej, że szybko zaprowadziłaby ją do grobu, gdyby nie wpływ wnuczki, któremu jest uległą. Ona jedna posiada władzę przerywania jej nocnych modłów i czyni to codziennie. Idee i cnoty! Dom ten był pełen cnót i idei różnorodnych. To bardzo wzniosłe, ale, swoją drogą, kładzenie się spać o godzinie jedenastej w zimie, jest barbarzyństwem nigdzie niepraktykowanem. Na szczęście, panował tu widać zwyczaj dawania gościom na noc książek. Spodziewam się! bo i cóż nieszczęśni robiliby w długie, zimowe wieczory? Z pociechą zobaczyłem na stole kilkanaście większych i mniejszych tomów. Miałem nawet pomiędzy czem wybierać.

W czasie, kiedy Wincenty porządkował i ustawiał moje toaletowe drobiazgi i przybory, stanąłem u okna i patrzyłem na cudną noc księżycową, która dom ten i wszystko dokoła niego objęła ciszą wielką i światłem srebrzystem. Liczne i rozmaite klomby drzew i krzewów zgóry widziane, przybrały pozór czarodziejskiego ogrodu, którym duch północy swój pałac z lodu i śniegu otoczył. Wszystko tam stało białe, nieruchome, tu i owdzie połyskujące srebrem i przez filigranowe rzeźby przepuszczające do miejsc cienistych smugi srebrzystych świateł. Po blado-błękitnem sklepieniu płynął księżyc w pełni, zimny, czysty i tułały się gdzieniegdzie opary białe, poszarpane. Pod tem niebem i pośród tego ogrodu, ten duży dom wznosił się biały także, milczący, oknami już pozbawionemi świateł, jak nieskończenie smutnemi oczyma, zdający się spoglądać na świat nieskończenie smutny. Wyobraziłem sobie, że gdybym wzniósłszy się nad ziemię i mnóstwo już miejsc na niej zobaczywszy, à vol d’oiseau na to miejsce spojrzał, musiałbym zawołać: „ach, jak tu smutno!” i coprędzej, jak najdalej od niego odlecieć. Był w niem majestat, któremu można było przypatrywać się z rozkoszą jakiś kwadrans, w drugim już uczuwając chęć — odlecenia. Oprócz tego, odkąd stanąłem u tego okna, słuch mój niepokoiły jakieś dźwięki, dochodzące z oddali, które same jedne mąciły panującą naokół niepokalaną ciszę. Były to jakby niezmiernie przewlekłe nawoływania, jakby jęki basowe ogromnie przedłużane, z nieskończoności zda się i w nieskończoność płynące: płacz ziemi marznącej, czy uwięzionych żywiołów. Czasem słychać było głos jeden tylko, czasem wiele naraz głosów i wtedy możnaby mniemać, że gdzieś niedaleko ztąd znajduje się piekło, przynajmniej czyściec, w którym lamentują srodze dręczone duchy. Z początku, zatopiony w myślach, na ten szczególny, w oddali kędyś wydawany koncert nie zwracałem uwagi i tylko mechanicznie go czułem. Ale potem, zaczął mię bardzo niepokoić i drażnić. Zwróciłem się do Wincentego:

— Co to? — wskazując na okno, zapytałem.

Z takiem wykrzywieniem wargi, że zaostrzony koniec jednej połowy wąsów znalazł mu się prawie pod okiem, odpowiedział:

— Wilki, jaśnie panie!

I pomagając mi rozbierać się, sam już mówił dalej:

— Tutejsi ludzie opowiadają, że czasem, obudziwszy się zrana, widują wilka siedzącego pod samemi oknami domu, pośrodku którego z klombów...

Teraz już wykrzywił się tak potężnie, że byłem w obawie, aby sobie wąsem nie wykłuł oka. Ale i ja dotknąłem swojego, aby przekonać się, czy znajduje się na przyrodzonem swojem miejscu. Po chwili milczenia, zapytałem:

— Cóż, wesoło ci tu, Wincenty?

Znowu rudy wąs dosięgnął na policzku wysokości zupełnie nienormalnej.

— Dom aktualnie pański... ale... — z pełną uszanowania ostrożnością wyszeptał.

— Jakież tam: ale?

— Ludzie tutejsi, jaśnie panie, jacyś tacy...

Zawahał się nad ścisłem określeniem tutejszych ludzi, ale po chwili dokończył:

— Jacyś... dzicy!

Brawo! oto co znaczy nosić na sercu obraz cywilizacji, chociażby na ścierce do wycierania talerzy wyryty! Niezmiernie pochlebiła mi ta zgodność zdań moich ze zdaniami mojego lokaja! Jednak, kiedy przed odejściem, w postawie pełnej uszanowania, ale z dziwnie błagającem mruganiem oczu zapytał, czy odjedziemy ztąd jutro, odpowiedziałem przecząco i popędliwie, jakby mię myśl odjechania ztąd jutro przeraziła. Jutro? już jutro rozstać się z nią, może na zawsze? Za nic! I z czemżebym odjechał? Jednego nawet dobrego słowa jeszczem od niej nie otrzymał. Odjechać już jutro! A ją może na zawsze pozostawić w puszczy, na usypianie przy wyciu wilków i otwieranie ze snu oczów na wilki pośrodku klombów siedzące! Za nic! Trochę czasu, trochę przecież czasu potrzeba, aby królewicz zbudzić mógł ze snu zaklętego królewnę, z takim zwłaszcza uporkiem w ślicznej główce!

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
VI

Nazajutrz, o dość wczesnej godzinie — bo nerwy do najwyższego stopnia rozdrażnione, prawie zupełnie spać mi nie pozwoliły — stojąc znowu u okna swego pokoju, zobaczyłem ją zbiegającą z wielkich schodów ganku i dążącą w stronę jednego z domków, pomiędzy klombami i alejami rozrzuconych. Po śniegu szła jak po posadzce, równo i prędko. Była tak zgrabną, że nawet watowany kaftan dość okropny, który na sobie miała, nie zdołał zepsuć linji jej kształtów i ruchów. Twarzy jej nie widziałem; w zamian miałem przyjemność oglądania z góry grubego, długiego warkocza, który, nie zwinięty, jak zwykle bywało, u wierzchu głowy, na plecy jej opadał. Nie miała na głowie nic, oprócz tego ciemnego, gdzieniegdzie złotem pobłyskującego warkocza. Chciałbym aby tu był Leon ze swoim sceptycyzmem, co do prawdziwości pięknych włosów kobiecych! Tę pyszną ozdobę głowy i płeć liljowej białości bez żadnej ochrony wystawiała na powiewy zimowego ranka. Pod wpływem wyjątkowego u mnie rozmarzenia, z pełnej piersi zaśpiewałem: „Wiatr codzień czesał jej długie włosy!” I umilkłem natychmiast, przerażony nieprzyzwoitością głośnego śpiewania w czyimś domu, ale myślałem: szczęśliwy wiatr! i do dnia, który miał nastąpić, mocno uderzyło mi serce.

O sto kroków od domu spotkała się z panem Bohurskim; stanęli oboje i zaczęli z sobą rozmawiać. Z gestów wnieść mogłem, że czemuś, co mówiła, zaprzeczał, ona go przekonywała i nawet prosiła. Szło zapewne o jakiś szczegół jakiejś kultury, bo przecież oboje mieli głowy pełne kultur rozmaitego rodzaju. Nie widziałem końca tej małej sceny, bo ktoś do drzwi zapukał i odwróciwszy się twarzą do pokoju, zobaczyłem kochaną nianię, która przez drzwi szeroko otwarte wnosiła na tacy kawę i inne ingredjencje śniadaniowe. Tę staruszkę z czarnemi oczyma przy siwych włosach i z dobrodusznym uśmiechem przy rozumnem czole, lubić zaczynałem. Na powitanie kiwnęła mi głową tak poufale, jakbyśmy się znali od lat wielu.

— Dzień dobry kochanej niani? Jakże się spało?...

— Niebardzo dobrze — odpowiedziała — różne myśli przeszkadzały. A panu?

— Zupełnie źle!

— Jezus Marja, a to dlaczego?

— Wilki nie dawały — skarżącym się głosem objaśniłem.

— Wilki! prawda! dzisiejszej nocy bardzo wyły. To często się zdarza... wiadomo, takie lasy i taka wielka puszcza. Ale my czasem tego wycia wcale nawet nie słyszymy. Przyzwyczajenie!

Z zamyśleniem powtórzyłem:

— Przyzwyczajenie!...

Ona bystro na mnie spojrzała, zamyśliła się także i z policzkiem na dłoni stojąc nad umieszczonem na stole śniadaniem, mówiła:

— A jakże! przyzwyczajenie to bardzo ważna rzecz... ajej, jaka ważna! Czasem to i wszystko zależy od przyzwyczajenia...

Mówiąc to, patrzyła na mnie oczyma znowu trochę chmurnemi, a tak uporczywie i przenikliwie, jakby mię do dna przejrzeć chciała. Mądra baba! Ręczę, że odgadywała w tej chwili moje myśli. Do śniadania zasiadając, żartobliwie zacząłem:

— A jakże! przyzwyczajenie może nawet czasem z człowieka wcale dobrego zrobić miłego nicponia.

Aż wzdrygnęła się, tak ją ostatni wyraz przestraszył.

— Jezus Marja! nicponia! Niech Pan Bóg broni... ale ot, czasem to i robi takiego, który żyje nie tak jak Pan Bóg rozkazał i jak innym ludziom potrzeba...

O, mądra baba! Myślałem dotąd, że sztukę mówienia półsłówkami tylko szczupła elita pań naszych posiadać może! Usłyszałem szybkie męzkie kroki na korytarzu i po lekkiem zapukaniu do drzwi wbiegł pan Bohurski. W przechodzie przez pokój pocałował matkę w rękę i powiedział jej krótkie: dzień dobry! poczem przywitał się ze mną bez zbytecznej poufałości, ale bardzo grzecznie. Miał na sobie ten sam co wczoraj surdut z barankami i te same wysokie buty, ale w nieobecności dam strój ten nie był rażącym, owszem, silnej jego postawie dodawał pewnej dziarskości, dla takiego jak on człowieka bardzo właściwej.

— Panna Zdrojowska — zaczął — w tej chwili bardzo zajęta, prosiła mię, abym panu przez jakąś godzinę towarzystwa dotrzymał, co z największą przyjemnością spełnić jestem gotów. Jeżeli pan wolisz przepędzić ten czas samotnie, odchodzę natychmiast, ale jeżeli na cokolwiek przydać się mogę, służę najchętniej.

Było to zupełnie poprawnie powiedziane. Miał grube rysy i duże, opalone ręce, ale mowę i znalezienie się zupełnie poprawne.

Odpowiedziałem kilku grzecznemi słowy i zapytałem, czem właściwie kuzynka moja jest w tej chwili tak bardzo zajętą?

1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 31
Idź do strony:

Darmowe książki «Dwa bieguny - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz