Nietota - Tadeusz Miciński (biblioteka złota .txt) 📖
Nietota to powieść mistyczna. Symboliczna i syntetyczna. Należy więc ze spokojem przyjąć fakt, że o podnóże Tatr uderzają tu fale morskie, a wśród fiordów gdzieś pod Krywaniem książę Hubert (tj. utajniony pod tym imieniem Witkacy) podróżuje łodzią podwodną.
Na drodze poznania — własnej jaźni czy rdzennej istoty Polski — najwznioślejsza metafizyka nierzadko i nieodzownie spotyka przewrotną trywialność.
Postacią spajającą całość tekstu jest Ariaman, wskazywany przez krytyków jako alter ego autora (razem zresztą z Magiem Litworem i królem Włastem). Głównym antagonistą samego bohatera i wzniosłych idei, które są mu bliskie, pozostaje ukazujący w kolejnych rozdziałach coraz to inne swe wcielenie — tajemniczy de Mangro. Któremu z nich dane będzie zwyciężyć?
- Autor: Tadeusz Miciński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nietota - Tadeusz Miciński (biblioteka złota .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Miciński
Natomiast zaś tysiącletnie jabłonie rozkwitają deszczem kwiecia nad twarzami Księżniczek Morza i Tatr, nad Wisznu i nad Azudem, gdyż tak Ariaman nazywa Zolimę, nie chcąc wymówić wprost Meduza! najbardziej zaś nad Mędrcem z jezior Tatrzańskich, który jak Orzeł ukryć chce ostatnią godzinę swoją...
Ty ścieżyny czynisz w górach wszystkim dalom Chrystusowym i Dionizyjskim misteriom życia!
Ty, Gromownica, strącasz głazy budowne z wielkich przeznaczeń ku Polsce!
Ty, wieszczko zakrytych bram Ornaku!
Ty, najbiedniejsza z tych, którzy rozdali swe królestwa, Ty, płomienna siostro zmartwychwstać niemogącego polskiego Łazarza — wyczekująca i biegnąca wciąż na spotkanie Pana!
Ty, niemieszcząca się już w Turowym Rogu, lecz idąca wciąż dalej!...
Wciąż potworniej opuszczona, z dziwną Apokaliptyczną literą Człowieczo-boskości na swym sercu, idziesz — aż tam, gdzie, jak Ty osamotniony, czeka Cię kurhan przy ujściu Leny468 do Lodowatego Oceanu — tam, gdzie nie był jeszcze nikt, chyba skrzydlaty duch Eloi!
—-
Na gędziołkach grał, idąc przez Krokusową łąkę, stary ślepiec Sabała — Homer tych miejsc.
Pani Mara, stojąc wśród wschodzącego brzasku, przyzywała starca ręką, lecz on nie widział — i zresztą choć od dziesiątków lat znał, nigdy jej nie widział i zawsze się dopytywał: jak wyglądacie — gdyż był niewidomy.
Raz już konał na jej ręku; a nie chciał Ksiądz szambelan odwiedzić z Panem Bogiem starego zbójnika, zły, iż starzec mówił kiedyś: „Kie bede mówił niezadługo z samym gazdo — nie trza mi pachołka!”. Ale teraz tak wyczekiwał, tak wyglądał, tak prosił Księdza Jegomości...
Ksiądz się zaciął, udawał, że się zbiera... dość niepilno! zaiste!
Wreszcie Sabała nagle porwał się ku słońcu, — i jął biec — jakby skrzydła miał, a ptakiem był... Biegł wciąż, oczy ślepe zwracając ku słońcu, w które zawsze już patrzył źrenicą nieprzymknioną.
I przesłoneczniony wszedł do Turowego Rogu, gdzie wodą życia napojony przechadzał się, nie czując brzemienia grobu, niepoddany złym urokom Wiedźmy Kostuchy.
A w ogrodach Turowego Rogu wśród jodeł drzemały przedpotopowe jednorożce, krzyczały w puszczach pawie, iguanodonty, wielkie jak kościół w Zakopanem, pożerały trawę i drzewa.
I ów straszny w mrokach morza, kryjący się nawet przed blaskiem gwiazd, potwór Kainotherium!
Wielkie cudne gaje wrzosów, jak gigantyczne kandelabry, fosforyzowały kielichami swych kwiatów...
Co by dał teraz Ariaman, żeby naraz wszystko się odmieniło — i on szedł tak z Księżniczką Azudem po tych nieobjętych myślami Górach — i mógł przemyśleć ten cięższy od łańcuchów, na których wiszą Gwiazdy — rachunek życia nowego, które rozpoczyna się z rąk Maga Litwora — polskiego Zaratustry!...
Przypisek kronikarza piekielnego.
Heureka! znalazłem... wiem teraz, dlaczego muszę takie tortury przechodzić, słuchając tych niekończących się litanii uwielbień... Oto jak na palimpseście jest kilka pism — jedno na drugim — tak w Nietocie kilka osób, w różnych epokach, bez porządku chronologii ani wypadków, zapisywało swe Mementa... Kto pisze naiwne franciszkańskie opowiastki, kto suchym tonem chronografa? nie wiem. Małe uwypuklenia sytuacji, jak tam, gdzie będzie mowa o Fauście i Małgosi, będą mego skromnego pędzla. Lecz wiem, iż tam, gdzie się zjawią, jak kościół w Zakopanem wielkie iguanodonty i gdzie krzyczą w puszczach pawie — a panna Zolima staje się obiektem tropikalnego upału — tam, jeśli nie wprost pisał, to cyklonami fosforycznymi myślenia swego wywiewał wszelki zdrowy sens nie kto inny, jeno p. Ariaman. Ważniejsza, kto napisał lub choćby wymyślił hymn na cześć Wieszczki Mary? cóż to za święta in partibus infidelium? wszakże Mara w Indiach oznacza diabła... czyżby to nie był kto z naszych? tedy bym ją nazwał — Précieuse!
I ja jestem patriota polski — lecz chcę widzieć diabłów w Polsce takich, jak Stadnicki, jak sławny Samuel, jak Nietzsche469!... jak Bonaparte470, jak Stieńka Razin, jak generał Nogi471, jak Żelazny Kanclerz!
Obrzydliście mi, kiepska polska narodowości obecna!
Turów Róg nie zbawił Cię, niechby Cię choć piekło uwierzytelniło!
Ja tu za ludzi interesujących Nas uważam tylko Zolimę, księcia Huberta — no i jeśli się okaże podejrzenie me słusznym, owego Mara...
Ale, niestety, muszę zostawić rzeczy ich naturalnemu rozwojowi i dalidiasek — wytrzymać jeszcze będę musiał całą pielgrzymkę odpustową po Turowym Rogu!
Ale co później, to już moje!
Wtedy się trzymajcie!
Chór diabłów w kominie:
To!
Jedyna istność, przed którą korzyła się Wieszczka Mara, była Śmierć.
Nie zgadzała się na nią nigdy, choć była przy tylu konających.
Nienawidziła jej za tę potworną pustynię, jaką ta Królowa Przerażeń szerzyła, sama gnieżdżąc się wśród gór boleści najprzeraźliwszych, wśród otchłani łez nigdy niewymarzłych.
Jeśli władczynią Turowego Rogu żyjącego była Wieszczka Mara — rządzicielką tych nieprzeliczonych rzesz, tych co nigdy nie wracają, tych co odeszli w krainę Duchów lub Nicości —
była Śmierć.
Jak dwie siostry, walczące ze sobą — ta miłością i swastyką, tamta milczeniem lub rechotem przedzgonnym w akompaniament dzwonów...
Mówiliśmy o pójściu w krainę duchów lub Nicości.
To łatwe gramatyczne związanie powyższego zdania przez lub — jest właściwie największym kontrastem, jaki stworzyć można!
Śmierć — Muza, chłodząca skronie bohaterom wśród Pól Elizejskich; rozwierająca bramy Nieba i Piekieł Dantejskich; śmierć — Walkiria, potrząsająca włócznią piorunową przed zastępami w Walhalli; śmierć, która staje za Konradem, kiedy on bluźni przeciw Bogu; śmierć, która prowadzi wielkie legiony astralne po niezmiernych pustyniach wszechświata z pochodnią, co rozsiewa sercom mędrców blask: Scio ut credam!
— — — Śmierć, z którą umawia się Chrystus, kiedy idzie przed jaskinię z martwych wznieść Łazarza — ta śmierć nie jest straszną!
Owszem, każdemu śpieszy się przepłynąć przez taki Kocyt, wstąpić na taki wirch Anafielasu472!
Ale my wiemy już na pewno, że śmierć jest inna: Ogromne, prawie aż poczciwe, Nic!
Rozwiązanie zadania żyjącego w formie rzeczypospolitej z kilkudziesięciu milionów komórek w organizmie ludzkim...
Nie daje o tym pojęcia ani zgaszenie lampy, ani opadnięcie liścia.
Jest to zniknięcie tego, który dzień temu, chwilę temu był Absolutem:
dzięki któremu Ocean był Oceanem, Bóg Bogiem, Miłość Miłością, rozwarcie kolan kobiety ukochanej — szczęściem!...
Bez niego nie istniał Byt.
W nim wiązało się, jakby w zworniku, gotyckie sklepienie świata. Śmierć uczyniła zaś z tego cudownego rachunku — zupełny absurd.
Turów Róg takiej śmierci nie uznawał.
Śmierć w Turowym Rogu miała swój zakon i swoją świątynię o trzech kondygnacjach.
Wchodziło się do niej, jak do kościoła w Asyżu: najpierw ciemne nawy z niskimi sklepieniami, tysiące witrażowych lśnień promieniowało na freskach Syna Cieniów, symbole starego Zakonu przed zjawieniem się Mickiewicza — i On — On widzący kres tych katorg sybirskich...
W tym kościele zawsze musiała zwyciężać Moc duszy, prawda polskiego serca i umysłu. Tu był duch Archanioła, kreślący Polsce: In hoc signo — vinces!
W kościele górnym były jasne zielonawe barwy życia tatrzańskiego, na freskach cuda świętego Zmierzchoświta, jego życie wniebowzięte; i księżniczka Wisznu i jej brat, dalej oddzielna kaplica dla przekornego i z różkami, lecz niemniej najukochańszego fetysza — Zolimy!
W kościele podziemnym trzecim — w krypcie ponurej odprawiała się Wieczna Msza, u wejścia stał tam posąg świętych Franciszka i Klary.
Wieczna Msza mówiła wśród bezmiarów głosem tych, dla których wszystkie gwiazdy zmieniły się w dwa płomieniejące serca... oddzielone otchłanią.
I był tam jakiś tak bezbrzeżny czarny ból, jak w grobie Chrystusa, kiedy nad nim legł Rozpaczny, Tryumfujący Mrok.
Tak, w Turowym Rogu były katakumby, były krypty, od których wiał zimny, przerażający chłód.
Wieszczka Mara w dni pewne przeżywała swe Zaduszki, w których nie widział jej nikt — po których postrzegano tylko jej bladą twarz, jakby krew ze serca wyssał jej Wampir. — — —
Ariaman jednak pod wpływem wieczności Tatr i w kontraście do smutku Wieszczki Mary, odzyskiwał swój dawny, inny pogląd na śmierć.
Była dla niego tajemnicą, za tymi zaś potwornymi mrokami wierzył, że jest Najwyższy Sens.
Ten Lohengrin473 i Faust474 w jednej osobie, wypijając życie całą mocą swej wyobraźni, najwyższe światło chował sobie za ten wirch, którym się kończył życia padół.
Nawet spotkanie z Mędrcem Zmierzchoświtem zmusiło Ariamana tylko do zrozumienia najwyższej wagi tego, co jest, albowiem w tej formie za chwilę będzie już niepowrotne.
To, co umarło — umarło na milion wieczności i nie wróci tak, jak nie wrócą wielkie ptaki Moa w Nowej Zelandii!
Przeminęło — oto co stanowi tajemny logarytm duszy Zmierzchoświta.
Istnieje stokroć wyżej, w formie nieujętej dla pięciu zmysłów — wyrastało Ariamanowi z każdego źdźbła.
Gdyż spotkanie z Magiem Litworem, niewątpliwa rzeczywistość mocy proroczej i potęg telepatycznych zmusiła Ariamana do niezadowalania się już tym mrocznym pesymizmem, dla którego jedyną przyprawą była dobroć ludzka.
Ariaman szedł znowu wśród zamieci padających gwiazd. Miewał chwile jasnowidzenia, kiedy widział Jaźń swą jako równą wszechbytowi.
Wprawdzie w metafizyce jego był jeden niewymierny wulkan — serce kobiety.
Spotkawszy mądrą, bezdennie mądrą trzeźwość, miewał chwile zwątpienia w siebie, gdy mgliła się mu pewność, iż jest droga dalsza niż ziemia — gdy chciał jak Jahwe zebrać wszystkie swe światła i oddać mrokom: Fiat Hewa!
I tak z lodowatej bryły mroku narodzić swe ostateczne szczęście.
Ale przychodziła chwila olbrzymich rozświetleń —
i wtedy chciał tylko już Zolimę widzieć wracającą z tamtej strony świateł i tu ogarniającą wielką straż Tatr i utajonych świątyń w podziemiach.
Ariaman zajęty problemami świata nie objawiał tej prostoty uczuć, jakich wymagała Wieszczka Mara.
Toteż z wyrzutem mówiła mu nieraz, iż ma w sobie duszę Cyda Hiszpana, że i chatę w jej ludzkiej realności będzie naprawdę rozumiał, gdy legnie Wieszczka na marach, gdy cały Turów Róg przeprowadzi się na Ornak; wtedy Ariaman zagra na tysiącu organowych trąb ze spiżu i złota, wtedy będzie mógł wyprometeizować tragedię nad tym, co utracił.
I nie przeczył temu Ariaman.
Wiedział w głębi serca, że cały Turów Róg jest dla niego tylko szmerem padających liści, przy których on wsłuchiwał się w głos Mocy Ostatecznej.
— — — —
Od wielu miesięcy nie widział już Ariaman Maga Litwora.
Ten bowiem zniknął tajemniczo, może brał udział w walkach na Wschodzie, może przemawiał do robotników w Zagłębiu?
Lecz tam wszędzie był też Ariaman, nie spotykając Maga, tylko po twarzach wznioślejszych, po uczuciach głębokich znać było, że tam i działał, i zasiewał Mag.
Jakimże dziwem było dla Ariamana, gdy pewnej nocy zastał kartkę na swym rowkowanym ołtarzu dawnych ludzkich ofiar w jaskini —
i kartka ta wieściła ręką Maga Litwora, aby jak najśpieszniej wracał do swego domu w bliskości wysokich fiordów Murza Sichla położonego.
Miał Ariaman iść natychmiast, ale stało się inaczej.
Wieszczka Mara prosiła, aby wstrzymał swe odejście na dni parę, bo ma pewne dane do widzenia wielkiego niebezpieczeństwa grożącego Zolimie.
Ariaman wahał się, komu ulec.
W niewyćwiczonym aż do końca uczniu Maga Litwora pod różnymi formami objawiało się uczucie dla Zolimy.
I teraz na myśl, że Turów Róg tego żąda i że Zolima może wpaść w ręce jakiego życiowego zbira —
wszystko w nim przemawiało, aby zostać.
Nazajutrz miała się odbyć wieczorynka dla młodzieży w Turowym Rogu i Wieszczka Mara miała mieć w ręku wszystkie nici jakiegoś niezwykłego sprzysiężenia.
Reszta towarzystwa młodego rozrzuciła się nad szumiącym potokiem wśród wysokopiennego, ciemnego lasu jodeł.
Był tam i uczony pan Kserkses Jakszma, który w 22 roku życia odkrył pierwiastki składnicze plam na Słońcu, w 23 napisał świetną rozprawę o zwyrodnieniu seksualnym Hrabiny Wawilońskiej, a teraz w 24 wracał pełen sławy z odkryć w siamskich grobowcach.
Ten pan zimny i mądry, wytworniejszy niż lordowie Wyższej Izby, był nierozłącznym Księcia Huberta, podobnego doń, lecz zanurzonego już w zbrodniach niezwykłych, o których dopiero marzył Jakszma.
Był i kwadratowy muzyk wspaniale grający, tudzież jego druh — wielki kompozytor, który grał miernie; z twarzą rycerza Merlina, fetysz salonowych dam. To wszystko wielkości uznane w kraju i za granicą. Inni — ludzie dziwni, np. Ellenaj Mironowicz, który dowodził, iż świata nie ma — i że trzeba przejść poza tamtą stronę liny. Cichy asceta i niezwykłej szlachetności, niezwykłego polotu marzyciel. Pisał poezje nieokiełznanej zmysłowości, wobec których rosyjski Sołłohub był tylko beczącym barankiem.
Lecz tych poezji nie wydawał, czytał tylko jednemu słuchaczowi w Wielki Piątek w domu publicznym i palił.
Oznaczało to symboliczną mszę pokory i zrównania wszystkich już po tamtej stronie liny.
Działo się to oczywiście w największej tajemnicy.
Średniowiecznym iście duchem był Lew Mironowicz.
Twórczość jego — to katedry, zapełnione rozumowaniami z Orygenesa i Duns Scotta, z Eckartshauzena i hiszpańskich mistyków, jak Leon de Granada lub Huan de la Cruz. Miał on matkę obłąkaną i brata młodszego, dążącego znaleźć się już po tamtej stronie liny.
Ze swoją twarzą Calderona — z oczyma wielkimi, nalanymi mrokiem — był Lew iście jeźdźcem pędzącym na koniu, którego podkowy są nabijane szmaragdami.
W jego komnacie wielkiej, niemal pustej, stało tylko biuro, książki i czarny krzyż. Nie mówił z nikim. Kochał go
Uwagi (0)