Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖
Życie Henryka Brulard to powieść opublikowana w 1890 roku autorstwa Stendhala o charakterze autobiograficznym.
Henryk Brulard to jeden z licznych pseudonimów pisarza. Akcja rozpoczyna się refleksją głównego bohatera nad życiem w obliczu zbliżających się pięćdziesiątych urodzin (w rzeczywistości Stendhal miał wtedy już 52 lata). Zastanawia się nad wzorcem życia mężczyzny, nad publiczną karierą (której również sam doświadczył), a także uwikłaniem w związki z kobietami. W tym kontekście Stendhal wspomina swoją matkę, która zmarła, gdy on miał zaledwie siedem lat. Powieść przywołuje nie tylko różne wydarzenia z życia twórcy, lecz także jest jego pogłębioną refleksją nad życiem.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze – uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Żyliśmy wówczas jak młode króliki igrające w lesie i szczypiące macierzankę. Panna Wiktoryna była gosposią; częstowała mnie suszonymi winogronami na winnym liściu, które lubiłem prawie tak samo jak jej uroczą towarzyszkę. Czasami prosiłem ją o drugie grono; często odmawiała mi, mówiąc: „Mamy już tylko osiem, a trzeba dobić do końca tygodnia”.
Co tydzień, raz albo dwa razy, przybywały zapasy z Saint-Ismier. Taki jest zwyczaj w Grenobli. Pasja każdego mieszczucha to jego folwarczek; woli sałatę, która pochodzi z jego posiadłości, na przykład z Montbonnot, Saint-Ismier, Corenc, Voreppe, Saint-Vincent albo z Claix, Échirolles, Eybens, Domène etc., i która go kosztuje 4 su, od tej samej sałaty kupionej za 2 su na targu. Ten mieszczuch miał 10 000 franków ulokowanych na 5% u Pierierów (ojciec i stryj Kazimierza, ministra w 1832), lokuje je w ziemi, która mu daje 2% albo 2½, i jest zachwycony. Przypuszczam, że za resztę starczy mu próżność, przyjemność powiedzenia z ważną miną: „Muszę jechać do Montbonnot” albo: „Wracam z Montbonnot”.
Nie kochałem się w Wiktorynie, serce moje było jeszcze całe obolałe wyjazdem panny Kubly, a przyjaźń moja z Bigillionem była tak serdeczna, że zdaje mi się, iż, w zwięzły sposób, z obawy śmieszności, ośmieliłem się zwierzyć mu moje szaleństwo.
Nie spłoszyło go to, był to chłopiec najlepszy i najprostszy w świecie, a cenne te przymioty szły u niego w parze z najdelikatniejszą inteligencją, ze zdrowym rozsądkiem cechującym tę rodzinę, a wzmocnionym jeszcze u niego przez rozmowy z Rémym, jego bratem i serdecznym przyjacielem, chłopcem mało wrażliwym, ale nieubłaganie rozsądnym. Rémy spędzał czasem całe popołudnie, nie otwierając ust.
Na tym trzecim pięterku spłynęły najszczęśliwsze chwile mego życia. Rychło potem Bigillionowie opuścili ten dom, aby zamieszkać w Montée du Pont de Bois; a może, przeciwnie, z Pont de Bois przenieśli się na ulicę Chenoise, zdaje mi się, w każdym razie na tę ulicę, na którą wychodzi ulica Pont-Saint-Jaime. Pamiętam doskonale trzy okna, całe z małych szybek, i ich położenie w stosunku do ulicy Pont-Saint-Jaime. W chwili kiedy to piszę (w Rzymie w styczniu 1836), moja pamięć robi niezwykłe odkrycia. Zapomniałem przecież w trzech czwartych wszystko, o czym od dwudziestu lat nie myślę nawet kilka razy na rok.
Byłem bardzo nieśmiały z Wiktoryną, pączki jej piersi przejmowały mnie zachwytem; ale zwierzałem się jej ze wszystkiego, na przykład z prześladowań Serafii, z których zaledwie się wyzwoliłem. Przypominam sobie, że mi nie chciała wierzyć, co mi sprawiało śmiertelną przykrość. Dawała mi do zrozumienia, że ja mam zły charakter.
Surowy Rémy bardzo złym okiem patrzałby na to, gdybym się umizgał do jego siostry; Bigillion dał mi to do zrozumienia i to był jedyny punkt, co do którego nie byliśmy z sobą zupełnie szczerzy. Często o zmierzchu po przechadzce, kiedy miałem ochotę zajść do Wiktoryny, żegnali mnie spiesznie, co mi było bardzo przykre. Potrzebowałem przyjaźni i szczerego wygadania się; serce miałem obolałe od tylu dokuczliwości, których — słusznie czy nie, ale wierzyłem w to święcie — byłem przedmiotem.
Przyznaję wszelako, że gdy chodziło o taką prostą rozmowę, wolałem o wiele rozmawiać z Wiktoryną niż z jej braćmi. Widzę dziś moje ówczesne uczucie: zdawało mi się czymś nie do wiary widzieć z tak bliska to straszliwe zwierzę, kobietę, w dodatku ze wspaniałymi włosami, z ręką cudownie utoczoną, mimo że nieco chudą, wreszcie z cudownymi piersiami, często nieco odkrytymi z powodu straszliwego gorąca. Faktem jest, że siedząc przy stole orzechowym, o dwie stopy od panny Bigillion, oddzielony od niej kantem stołu, rozmawiałem z braćmi jedynie dlatego, aby się opanować. Ale przez to nie miałem najmniejszej ochoty kochać się; byłem scottato (sparzony), jak mówią Włosi, doświadczyłem świeżo, że miłość to rzecz poważna i straszna. Nie mówiłem sobie tego, ale czułem dobrze, że w sumie miłość moja do panny Kubly dała mi prawdopodobnie więcej przykrości niż przyjemności.
W czasie tego uczucia dla Wiktoryny, tak niewinnego w słowach, a nawet w myślach, zapomniałem nienawidzić, a zwłaszcza wierzyć, że mnie nienawidzą.
Zdaje mi się, że po jakimś czasie braterska zazdrość Rémy’ego uspokoiła się; albo też udał się na kilka miesięcy do Saint-Ismier. Spostrzegł może, że w istocie nie kocham jej, albo miał jakieś swoje sprawy; byliśmy wszyscy politykami w trzynastym lub czternastym roku. Ale w tym wieku jest się już bardzo szczwanym w Delfinacie; nie mamy beztroski paryskiego urwisa, wcześnie owładają nami namiętności. Namiętności do drobiazgów, ale faktem jest, że pożądamy namiętnie.
Słowem, od zmierzchu (dziewiąta godzina na wieży Św. Andrzeja) spędzałem dobrych pięć razy w tygodniu wieczór u Bigillionów.
Nie wspominając zgoła o przyjaźni, jaka nas łączyła, byłem na tyle nieostrożny, że raz przy wieczerzy w domu wymieniłem tę rodzinę. Nieopatrzność ta poniosła dotkliwą karę. Spostrzegłem, jak pogardliwym gestem załatwiono się z rodziną i z ojcem Wiktoryny.
„Czy on ma córkę? To musi być jakaś chłopianka”.
Nie przypominam sobie dokładnie pogardliwego określenia i chłodno-wzgardliwej miny, jaka mu towarzyszyła. Pamiętam jedynie palący żal, jaki mi sprawiło to lekceważenie.
Musiała to być ściśle ta sama wzgardliwa i drwiąca mina, jaką przybierał baron des Adrets, mówiąc o mojej matce lub ciotce.
Rodzina moja, mimo zajęć adwokata i lekarza, uważała siebie za coś znajdującego się na krawędzi szlachectwa; pretensje ojca wznosiły się nawet do podupadłego szlachcica. Cała wzgarda, jaką okazano w czasie tej wieczerzy, opierała się na półwieśniaczym stanie pana Bigilliona, ojca moich przyjaciół, i na tym, że jego młodszy brat, człowiek bardzo sprytny, był dyrektorem okręgowego więzienia przy placu Św. Andrzeja.
Ta rodzina przyjmowała św. Brunona w Grande-Chartreuse w roku... Był to dowiedziony fakt: to było coś grubo więcej niż rodzina Beyle, sędzia wiejski w Sassenage pod średniowiecznymi panami. Ale poczciwy stary Bigillion, żyjący wygodnie u siebie na wsi, nie bywał na obiadach u pana de Marcieu ani u pani de Sassenage i pierwszy kłaniał się memu dziadkowi, skoro go tylko spostrzegł; co więcej, mówił o panu Gagnon z najwyższym szacunkiem.
Ten wyskok pychy stanowił rozrywkę dla rodziny, która z nawyku umierała z nudów; co do mnie, przy tej wieczerzy straciłem apetyt, słysząc, w jaki sposób traktują moich przyjaciół. Spytano mnie, co mi jest. Odpowiedziałem, że jadłem bardzo późno podwieczorek. Kłamstwo jest jedyną ucieczką słabych. Umierałem z wściekłości na samego siebie: jak to! byłem na tyle głupi, aby mówić w domu o tym, co mnie zajmuje!
Wzgarda ta wstrząsnęła mną bardzo; widzę teraz czemu, chodziło o Wiktorynę. Zatem to nie z tym straszliwym zwierzęciem, tak groźnym, ale tak namiętnie ubóstwianym, kobietą przyzwoitą i piękną, miałem szczęście spędzać wieczory na rozmowie niemal poufnej?
Po kilku dniach okrutnej męki Wiktoryna zwyciężyła; uznałem, że jest milsza i światowsza niż moja rodzina, skurczona (tak to nazywałem), dzika, niewydająca nigdy przyjęć, niebywająca w żadnym salonie, gdzie by było bodaj dziesięć osób, gdy panna Bigillion bywała często u pana Faure w Saint-Ismier i u rodziców nieboszczki matki w Chapareillan na obiadach po dwadzieścia pięć osób. Była nawet lepiej urodzona z racji przyjęcia św. Brunona w 1080 roku.
W wiele lat później przejrzałem mechanizm tego, co się działo wówczas w moim sercu, i w braku lepszego słowa nazwałem to krystalizacją (termin, który tak uraził tego wielkiego literata, ministra spraw wewnętrznych w 1833, hrabiego d’Argout, zabawna scena opowiedziana przez Klarę Gazul).
To rozgrzeszenie ze wzgardy trwało jakich pięć czy sześć dni, przez które nie myślałem o niczym innym. Ta zniewaga tak chwalebnie przezwyciężona wprowadziła nowy fakt między panną Kubly a moim obecnym stanem. Mimo że naiwność moja nie domyślała się tego, był to ważny punkt: między zgryzotę a nas trzeba nam wprowadzać nowe fakty, choćby złamanie ręki.
Kupiłem sobie dobre wydanie książki Bezouta i kazałem oprawić ją starannie (może jeszcze istnieje w Grenobli u pana Aleksandra Mallein, dyrektora podatków); wyrysowałem na niej wieniec z liści, a w środku wielkie „V”. Codziennie patrzałem na ten dokument.
Po śmierci Serafii byłbym mógł przez potrzebę kochania pojednać się z rodziną; ten odruch pychy rozdzielił nas na zawsze; byłbym przebaczył pomówienie Bigillionów o zbrodnię, ale wzgarda! I to właśnie dziadek wyraził ją z największym wdziękiem, a tym samym z najpewniejszym skutkiem!
Strzegłem się pilnie mówić w domu o innych przyjaciołach, jakich miałem w owej epoce: Gall, La Bayette...
Gall był synem wdowy, która kochała go wyłącznie i szanowała, przez uczciwość, jako dziedzica majątku; ojciec musiał być jakimś starym oficerem. Widok ten, tak osobliwy dla mnie, przykuwał mnie i rozczulał. „Ach, gdyby moja biedna matka żyła — powiadałem sobie. — Gdybym bodaj miał krewnych w rodzaju pani Gall, jakżebym ich kochał!” Pani Gall szanowała mnie wielce jako wnuka pana Gagnon, dobroczyńcy ubogich, których leczył darmo, a nawet dawał im często parę funtów mięsa na rosół. Ojca mego nie znała.
Gall był chudy, blady, ospowaty, zresztą z natury bardzo zimny, umiarkowany, bardzo ostrożny. Czuł, że jest absolutnym panem małego mająteczku i że nie powinien go stracić. Był prosty, uczciwy, zgoła nie kłamca ani blagier. Zdaje mi się, że opuścił Grenoblę i Szkołę Centralną przede mną, aby się udać do Tulonu i wstąpić do marynarki.
Do marynarki również gotował się sympatyczny La Bayette, bratanek albo krewniak admirała (to znaczy kontradmirała czy wiceadmirała) Morard de Galles.
Był równie miły i szlachetny, jak Gall był godny szacunku. Przypominam sobie jeszcze urocze popołudnia, jakieśmy spędzali, gawędząc w oknie jego pokoiku. Mieszkał na trzecim piętrze w domu wychodzącym na Nowy Rynek. Tam dzieliłem jego podwieczorek: jabłka i chleb razowy. Łaknąłem wszelkiej rozmowy szczerej i bez obłudy. Z tymi dwoma zaletami, wspólnymi wszystkim moim przyjaciołom, La Bayette łączył wielką dystynkcję uczuć i wzięcia81 oraz tkliwość duszy niezdolną do głębokiego uczucia, jak u Bigilliona, ale wykwintniejszą w wyrazie.
Zdaje mi się, że dawał mi dobre rady w epoce mojej miłości do panny Kubly, o której ważyłem się z nim mówić, tak był szczery i dobry. Skupiliśmy razem całe nasze szczupłe znawstwo kobiet lub raczej całą naszą szczupłą wiedzę czerpaną w przeczytanych powieściach. Musiało to być zabawne, gdyby ktoś słyszał.
Rychło po śmierci ciotki Serafii przeczytałem z zachwytem Sekretne pamiętniki Duclosa, które czytał mój dziadek.
Zdaje mi się, że to na kursie matematyki poznałem Galla i La Bayette; tam z pewnością zapałałem przyjaźnią do Ludwika de Barral (obecnie najdawniejszego i najlepszego z moich przyjaciół; jest to człowiek, który najbardziej mnie kocha, nie ma też, zdaje mi się, poświęcenia, którego bym dla niego nie uczynił).
Był wówczas bardzo drobny, chudy, nikły; mówiono, że przechodzi miarę w brzydkim nałogu, który mieliśmy wszyscy; faktem jest, że wyglądał na to. Ale wygląd jego podnosił wspaniały mundur oficera inżynierii (nazywano to „przydzielony do inżynierii”); był to dobry sposób przywiązania do rewolucji bogatych rodzin lub przynajmniej złagodzenia ich nienawiści.
Anglès (później hrabia Anglès, prefekt policji, wzbogacony przez Burbonów) był także przydzielony do inżynierii, tak samo jak inny osobnik, pośledni pod każdym względem, o rudych włosach, nazwiskiem Giroud, różny od innego Giroud w czerwonym ubraniu, z którym bijałem się często. Żartowałem sobie mocno z Girouda, przystrojonego w złote epolety i o wiele większego ode mnie: był to mężczyzna osiemnastoletni, gdy ja byłem dopiero wyrostkiem trzynasto- lub czternastoletnim. Ta różnica trzech czy czterech lat jest w szkole ogromna, mniej więcej taka jak między szlachcicem a plebejuszem w Piemoncie.
Co mnie podbiło w Barralu za pierwszym razem, kiedy mówiliśmy z sobą (jego opiekunem był wtedy, zdaje mi się, Piotr Wincenty Chalvet, profesor historii, poważnie chory na sekretną chorobę), co mnie podbiło w Barralu, to 1° piękność jego uniformu, którego błękit wydał mi się czarujący; 2° jego sposób mówienia tych wierszy Woltera, które przypominam sobie jeszcze:
Jego matka, na wskroś wielka dama, „z domu Grolée”, jak mówił z szacunkiem dziadek, była ostatnią z osób, które zachowały dawny strój swego stanu. Widzę ją jeszcze koło posągu Herkulesa w parku, w białej atłasowej w kwiaty sukni z robronami, jak u mojej babki (Joanny Dupéron, wdowy B.), z ogromnym pudrowanym kokiem i może małym pieskiem na ręku. Małe uliczniki szły za nią w oddaleniu z podziwem; co do mnie, prowadził mnie (albo niósł) wierny Lambert; mogłem mieć trzy albo cztery lata w czasie tej wizji. Ta wielka dama miała obyczaje swego stanu; margrabia de Barral, jej mąż, były prezes czy nawet pierwszy prezes Parlamentu, nie chciał emigrować, dlatego rodzina moja gardziła nim, tak jakby otrzymał dwadzieścia policzków.
Roztropny pan Destutt de Tracy miał ten sam pomysł w Paryżu i musiał wziąć posadę, jak pan de Barral, który przed rewolucją nazywał się de Montferrat, to znaczy margrabia de Montferrat; pan de Tracy zmuszony był żyć z płacy urzędniczka w Ministerium Oświaty, zdaje mi się; pan de Barral ocalił 20 000 albo 25 000 franków renty, z czego w 1793 oddał połowę albo dwie trzecie nie ojczyźnie, ale strachowi przed gilotyną. Może zatrzymała go we Francji miłość do pani Brémond, którą później zaślubił. Spotkałem młodego Brémond w wojsku, gdzie był majorem, zdaje mi się, potem podinspektorem rewii, a zawsze hulaką.
Nie mogę powiedzieć, żeby jego ojczym, prezes de Barral (bo Napoleon, tworząc trybunały cesarskie zrobił go prezesem), był orłem, ale dla mnie był on tak zupełnym przeciwieństwem mojego ojca, tak dalece nie znosił pedantyzmu i bał się urazić miłość własną syna, że kiedy szli na spacer w stronę dawnego koryta Drac,
ojciec mówił:................... Dzień dobry,
syn odpowiadał:............... Dwa robry,
ojciec:..................... Kaczka,
syn:........................ Spluwaczka,
i cała przechadzka była
Uwagi (0)