Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖
Pawlik, syn Jazdona herbu Połkoza, w roku 1241 ma 19 lat. Chłopak jest lekkoduchem, spędza czas na zabawach i pijaństwie, a jego wybryki budzą grozę wśród okolicznej ludności. Podczas najazdu Tatarów na Polskę Pawlik bierze udział w bitwie pod Legnicą, gdzie cudem uchodzi z życiem, ale te doświadczenia nie zmieniają jego zachowania.
Mija 25 lat i Pawlik wykorzystując intrygi i podstępy zostaje biskupem krakowskim. Czy to wydarzenie zmieni jego charakter oraz podejście do innych ludzi?
Józef Ignacy Kraszewski był pisarzem niezwykle płodnym. Ważne miejsce w jego dorobku stanowią powieści historyczne — jedną z nich jest właśnie Syn Jazdona, książka wydana w 1880 roku weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Lecz pan w bogatej szubie milczał zadumany a był tak zły, że mu jego gniewy i myśli niebezpiecznie przerywać było. Wszyscy więc czekali aż się wyburzy.
Psy miały powywieszane języki, jakby już biegały, a tylko co je na sznur pościągano, na odzieży łowców znać było, że już się przez lasy przedzierali, bo i śnieg na niej leżał i liście i gałęzi okruchy.
Nagle, jakby zbudzony mężczyzna co stał na przodzie, odwrócił się do oczekującego.
— Ty, psie, na cóż czekasz? Każ w ten ostęp zapuszczać, a patrz, by mi się drugi kozioł nie wyśliznął, jak ten coś mu dał z przed nosa nam pójść w las.
I pięścią mu pogroził.
Werchaniec, gdyż on to był, popatrzył ze wzgardą jakąś na mówiącego, i byłby może odpowiedział tak szorstko, jak patrzał, gdyby ludzi nie było i uszu do koła. Spojrzał na tę czeladź, wargi zagryzł krzywiąc je obrzydliwiej jeszcze i — dał znak.
Natychmiast cała gromada się ruszyła, psy niecierpliwe ze sfor się rwać i sznury napinać zaczęły tak, że je ledwie psiarze utrzymać mogli.
W prawo i w lewo szybko ruszyli ludzie, Biskup pozostał w swem miejscu jak wkuty. — Werchańcowi dał znak, aby mu dał drugi oszczepek... który miał przy siodle.
Było to narzędzie łowieckie, którego mało kto tak umiał zręcznie używać jak wprawny do obchodzenia się z niem oddawna biskup Paweł. Ciskał on niem czasem na odległość znaczną, a miał i taką siłę i taką wprawę, że rzadko celu chybił, mało kiedy pociskiem tym zwierza na wylot nie przeszył. Oszczep był w końcu zaostrzony żelezcem jak bełt od kuszy; lekki i zręczny. Gdy mu go Werchaniec podał, wziął Paweł okiem znawcy mierząc, parę razy zamachnął w powietrzu i odrzuciwszy pierwszy oszczep, za haczyk przy siedzeniu na prawo go uwiesił.
Czekali aż się łowcy, którzy po cichu wyszli w głąb — oddalą. Nie słychać było nic, tylko krótkie, urywane psów trzymanych na uwięzi jęki i chód w śniegu i spadanie kropel wody, które gdzieniegdzie słońce z gałęzi zrzucało.
Werchaniec trochę podjechał na polankę, rękę do prawego ucha przyłożył i namarszczył się gniewnie.
Coś mu tam w ucho niedobrego powiedziało powietrze.
W chwili gdy się tak sunął na polankę dalej, z prawej strony zając spłoszony z pod pniaka, stanął na tylnych skokach, spójrzał i w powolnych kilku susach szmergnął przed samym koniem Werchańca, jakby się z niego prześmiewał. Z razu pochwycił on oszczepek i chciał nań cisnąć, ale mu się sznurek zaplątał pod ręką od rogu, i nim się od niego uwolnił, już długouchy, mało co żywiej uskoczywszy, w zaroślach mu zniknął.
Łowiec zaklął okrutnie, Biskup z politowaniem uśmiechnął się kwaśno.
W tem lekkie szmery na przedzie się słyszeć dały, Werchaniec stanął, Biskup podjechał żywiej, wyprzedzając go na skraj lasu.
Wedle wszelkiego podobieństwa, tędy musiał zwierz wypaść na łowców.
Zachmurzona twarz Biskupia, którą nie łowieckie troski poorały, w chwili gdy podjeżdżał ku lasowi zmieniła się. Stał się już tylko namiętnym myśliwcem, wszystko inne precz poszło z głowy. Z oczyma wgłąb lasu wlepionemi, z szyją wyciągniętą, z ręką na oszczepku, pochylony na koniu czatował dech wstrzymując. Tuż stał Werchaniec obojętniejszy trochę, ale także głosem psów zagrzany, który go zdala dochodził. Można było dosłyszeć, że gonią wprost na stojących, a z głosów ich Biskup poznawał zwierza i oblicze zapalało mu się krwiożerczo, chciwą namiętnością dzikiego człowieka, który życie swe zdobywać musi łukiem i pociskiem.
Odezwał się w nim prastary instynkt tych ludzi co mordercami byli dla głodu, a myśliwemi dla życia.
Któżby był w nim poznał kościelnego dostojnika i zgadł, że te usta półotwarte namiętnie, modlić się i błogosławić były powinny.
Zupełnie przeistoczony był on łowcem dawnych wieków, dla którego walka ze zwierzem była rozkoszą i dumą.
Zaczynało szeleścieć w gęstwinie. Werchaniec stał w prawo przy Biskupie, jakby mu się gotował pomagać, ale w nim namiętności łowieckiej nie było, zimna krew i tem już znużonego sługi.
Ksiądz Paweł począł drżeć cały, oszczep ujął w dłoń, która mu się trzęsła ze wzruszenia. W gąszczy coraz wyraźniej, bliżej coraz bieg słychać było i rozszarpywane nim gałęzie.
Wśród drzew mignął już kozioł ogromny, tuż za nim psy coraz bliżej zawodziły. Biegł oszalały ze strachu, tak, że się zdawał czatujących nań nie widzieć.
Werchaniec coś zmiarkowawszy po zwrocie oczów czy głowy, wysunął się dalej na prawo i stanął.
Biskup w miejscu stał wryty. Kozioł przeskoczywszy kłodę z podniesioną w górę głową, pyszny, silny, straszny swemi rogami rozłożystemi, wprost rzucił się na Werchańca. Podsunął się pod stojącego u drzewa tak blizko, że niemal otarł się o niego. Stary rzucił nań oszczepem — i chybił.
Pocisk świsnął w powietrzu i daleko zarył się w ziemię.
W mgnieniu oka, czwałem, jak oszalały Biskup najechał na stojącego Werchańca i w dzikiem roznamiętnieniu oszczep, który w ręku trzymał, do piersi mu cisnął.
Rozgniewaną dłonią rzucony pocisk — przeszył na wylot nieszczęśliwego, który ręką ku niemu zrobił ruch gwałtowny, jakby wyrwać go chciał, pochylił się w tył, zsunął z konia przelęknionego, i upadł na ziemię. Pocisk tkwił w nim, krew buchała z piersi i lała się ustami...
Krzyk jeden tylko, krótki, urwany dał się słyszeć, potem coraz cichsze chrapanie, kilka razy drgnął Werchaniec i wyciągnął się konając.
Biskup, który natarł nań blizko z koniem, stał osłupiały.
Namiętność, która go zbójcą uczyniła, dopiero teraz na widok krwi ostygła — powracała mu przytomność. Twarz bladła i mieniła się.
Nie wiedział co miał począć jeszcze, gdy już ludzie i psy gromadnie nadbiegli na polanę.
Na widok leżącego Werchańca krzyczeć zaczęli, psy stanęły i ostrożnie do krwi płynącej zaczęły wyciągać języki...
Nęciła ich, odpędzać nikt nie myślał.
Myśliwi stali przerażeni jak gromem. Biskup też drżący jeszcze, z głową spuszczoną, długo nad trupem pozostał milczący.
Zwrócił się nareszcie do starszego łowczego swego Dudara.
— Przypadek się stał — zawarczał posępnie. — Oszczep puściłem na kozła, a ten niezdara się nawinął. Trupa wziąć na konia, uwinąwszy w płachtę jaką.
Rozkazu tego ludzie jeszcze wykonać nie pośpieszyli, gdy Biskup się rozmyślił.
— Po co się wozić z tem ścierwem, — zawołał, — tu mu jamę wykopać i pogrześć.
Spojrzał groźno na Dudara.
— Słyszysz, ty!
Potem na czeladź się obejrzał i głos podnosząc, dodał:
— Zginął w lesie! Język za zębami! Kto mi piśnie, dostanie mu się to co jemu!
Ręką wskazał.
— Czego stoicie? dół mu kopać żywo. Ani rogu ani nic mu nie zdejmować, nie tknąć! pogrześć go jak padł!
Łowcy, dziki lud już byli ochłonęli z przerażenia. Dudar pierwszy do trupa przystąpił, za nim inni. — Straszny był ze krwią już się ścinającą na ustach, z oczyma na wierzch wysadzonemi, z gębą poczwarniej jeszcze bólem wykrzywioną. Dudar tyłem stojący do Biskupa pożałował pięknego oszczepu tkwiącego w piersi, nogą na trupa nastąpił i oburącz go wyciągać zaczął. Ks. Paweł nie rzekł nic.
Oszczep zbroczony był, więc Dudar począł go śniegiem ocierać ze krwi, a psy cisnąc się krew ze śniegiem lizały.
Biskup stał na koniu, z większą grozą na twarzy niż żalem. Zbrodnia popełniona nie budziła w nim skruchy, ale dzikszą jeszcze namiętność. Patrzał obojętnie na ludzi spełniających jego rozkazy.
Jamę wykopać nie było łatwo w zamarzłej ziemi. Szczęściem, ludzie toporki mieli, którym niegłęboko pod śniegiem umarzły piasek porąbali. Dalej już zamrozu nie było, dobywano rękami, wynoszono w połach ziemię, a ludzie zwijali się żywo, bo pan sam stał nad niemi. Co który spojrzał nań, ciarki po nim przechodziły.
Zaledwie dół za krótki, na łokci parę w głąb dobyto, gdy Dudar dał znak, aby weń trupa kłaść, a że się nie mieścił wyciągnięty, posadzono go w jamie i na znak dany przez łowca posypała się ziemia na głowę, która zwisła na ramię, jeszcze szklannemi patrzyła oczyma. Psy stały nad grobem z wywieszonymi ozorami...
Szybko już potem poszło zasypywanie mogiły i ubijanie ziemi, którą nogami deptano, dopóki się z powierzchnią nie zrównała.
Nasypano na wierzch i śniegu, aby miejsce poruszone nie bardzo znacznem było. Dudar kazał jeszcze zgniłą kłodę przytoczyć, którą czeladź oparłszy się o nią, na grób zepchnęła.
Spoczął tak Werchaniec, w grobie, którego nazajutrz trudno by się domyślić było tym, co o nim nie wiedzieli. Tylko stratowana polana i kraj lasu, zdeptany śnieg, porozrzucane liście, świadczyły o bytności ludzi...
Wszystko się już dokonało, a Biskup jeszcze się z miejsca nie ruszył. Coś go tu przykuwało, upojenie jakieś krwią, szał zbrodni. Pies ulubiony jego podsunął mu się łaszcząc pod konia, Paweł w gniewie cisnął nań obuszkiem i ubił.
Była to dla czeladzi przestroga. — Wszyscy z głowami pospuszczanemi stali jak niewolnicy, którym myśleć ani czuć się nie godzi.
Nagle ksiądz Paweł konia targnął gniewnie, szarpnął uzdą, ubodł ostrogą i nazad z lasu ku miastu się skierował. Dudar siadł na konia z obojętnością człowieka, co nieraz śmierci w oczy zaglądał, skinął na czeladź i jechał za panem.
Łowcy i psiarze nie śmieli ani szepnąć w drodze, mierzyli się oczyma.
Jeden z nich, choć pod okiem pana, gdy Werchańca do mogiły ciasnej wkładali, odczepił mu róg zręcznie i ukrył spiesznie za pazuchą, drugi nóż wysunął i w but go schował. Ci idąc mieli niewiniątek twarze i wydawali się najpokorniejszemi.
Było dobrze południe, gdy z lasów się na pole wybrali, a choć po drodze ze zwierzem się spotykali, Biskup ani nań spojrzał, ani ścigać kazał. Jechał tak pogrążony w sobie, iż na konia nawet baczności nie dawał. Parę razy mu się potknął mocno, skarcony został do krwi ostrogą.
Za lasem czekała przy chacie leśniczego część biskupiego orszaku.
Chata była nędzna, choć leśnik bogaty, bo naówczas z zamożnością się przed wszystkiemi kryć musiano, aby nie obdzierali.
Ludzie Biskupa stojący tu postrzegli zaraz, że Werchańca brakło, ale ten się często w las zagnawszy obłąkał, nie było w tem nic tak dziwnego.
Poznali tylko po obliczu pana, że łowy źle pójść musiały, bo i zwierza nie wieziono i on jechał zasępiony, a służba szła w strasznem milczeniu.
Biskup zsiadł tu z konia, i do izby wszedłszy w której go do nóg mu padając powitał Leśnik stary — popchnął go precz od siebie i kazał grzać wino.
Dudar natychmiast się wziął do tego, bo nigdy bez beczułki nie wyjeżdżano. Jadło odepchnąwszy Paweł siedział i pił długo.
Na dworze pozostała służba przyparła się do płotów i woza, a na pytania zadawane przez resztę dworu nie odpowiadała.
— Gdzież Werchaniec?
— Licho go wie...
— Zły pan?
Głowami okazywali, że się doń zbliżać nie było bezpiecznie.
Pijąc, sparty na ręku Biskup, wyjrzał razy kilka ku oknu, jakby się słońca i dnia pytał ile ich było do wieczora.
Piękny dzień zmienił się pod wieczór w pochmurny, szara opona śniegiem grożąca wisiała nad ziemią. Wiatr czasami przeciągał z wyciem. Rachował pewnie ksiądz Paweł, ażeby zbyt zawczasu nie powrócić do Krakowa. Już zmierzchało, gdy znak dał by mu konia podawano. Służba ruszyła się żwawo, milcząca, strwożona — Dudar nią dowodził.
— No, to się gdzieś zbłąkał Werchaniec — mruczeli niektórzy.
Drudzy patrząc po sobie, uśmiechali się skrycie.
Jak pogrzebowy orszak, ponuro, milczący, smutnie pociągnął ów biskupi poczet ku miastu.
Ci, co byli na polanie, bali się ust otworzyć — reszta przestała pytać. Oglądano się tylko czy Werchaniec nie napędzi. Wiatr coraz wiał silniejszy i gniły.
W tem milczeniu grobowem wjechali już nocą prawie w ulicę Wiślną, w podwórze i Biskup wprost poszedł do swej izby sypialnej. Służba rozpierzchła się po stajniach i psiarni. Dudar wdumany w siebie, myśląc pewnie czy mu Werchańca zastępować nie każą i czy go kiedy ten sam los nie spotka, stał jeszcze na podworcu, gdy ze drzwi wybiegła w boki się ująwszy Zonia.
— Słuchaj, ty! — zakrzyczała do Dudara, — a mój gdzie?
— Albo ja wiem! Zabłąkał się!
— Coście to, nie trąbili nań?
Dudar ramionami dźwignął.
— No, słyszysz? Gdzież go to licho poniosło? nie wiesz?
— Pewno w puszczy nocuje, — z trochą szyderstwa odparł Dudar, spiesznie precz odchodząc.
Zonia połajawszy go, wróciła do izby, w której ten sam młody klecha siedział u stoła. Poczęła łajać, że jej męża zagubili.
— A co mu się w lesie ma stać, który on zna jak własną komorę? — odezwał się klecha. — Wilcyć go nie zjedzą.
— Nie ukąsiliby, tak stary i twardy, — odparła Zonia śmiejąc się i siadając na ławie.
Siedzieli tak na rozmowie z klechą dobry czas, aż się pożegnał i wyszedł. Werchańcowa kręciła się po izbie, ogarniał ją niepokój jakiś.
— Ten zbój to mi zawsze takiego strachu napędza, — rzekła do siebie. — Niebardzo mi się na co zdał, a wszelako oczy do niego nawykły...
Przeżegnała się pobożnie, pocałowała krzyż, narzuciła chustę na siebie, i pobiegła do dworca. Tu popytawszy czeladzi, do komory wpadła, w której Biskup siedział nogę na nogę założywszy, sam jeden
Uwagi (0)