Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖
Pawlik, syn Jazdona herbu Połkoza, w roku 1241 ma 19 lat. Chłopak jest lekkoduchem, spędza czas na zabawach i pijaństwie, a jego wybryki budzą grozę wśród okolicznej ludności. Podczas najazdu Tatarów na Polskę Pawlik bierze udział w bitwie pod Legnicą, gdzie cudem uchodzi z życiem, ale te doświadczenia nie zmieniają jego zachowania.
Mija 25 lat i Pawlik wykorzystując intrygi i podstępy zostaje biskupem krakowskim. Czy to wydarzenie zmieni jego charakter oraz podejście do innych ludzi?
Józef Ignacy Kraszewski był pisarzem niezwykle płodnym. Ważne miejsce w jego dorobku stanowią powieści historyczne — jedną z nich jest właśnie Syn Jazdona, książka wydana w 1880 roku weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Werchańcowa, która się z początku piękności Biety lękała, poznawszy ją lepiej zaczęła się trwożyć gwałtownem jej usposobieniem.
Wymaganiom nie było końca.
W pierwszych dniach zaraz zażądała od swego pana, którego upoiła do szaleństwa, sama się przywiązując do niego — najdziwaczniejszych ozdób i sprzętu dla swego mieszkania.
Chciała mieć ściany zawieszone obiciami szytemi, o których od zakonnic słyszała, że niemi po książęcych dworach izby przyozdabiano, podłogę wysłaną kobiercami i skórami; napraszała się o łańcuchy, klejnoty, pierścienie, naczynia srebrne. Miedzianemi dzbanami rzucała precz, jako rąk jej i oczów niegodnemi, cynowe misy oddała czeladzi.
Całemi dniami stroiła się z nudów i przestrajała oczekując na odwiedziny pana, który zwykle zjawiał się dopiero wieczorem.
Ze sługami obchodziła się tak, jak może z nią niegdyś postępowano w klasztorze, dla przełamania jej oporu — wymagała rzeczy niemożliwych, posłuszeństwa bez granic.
Werchańcowę, która chciała z nią być na stopniu poufałości, zepchnęła zaraz na równi z inną czeladzią ją trzymając.. Zonia burzyła się od gniewu i odgrażała.
Lecz z zemstą i odwetem czekać było potrzeba, bo ks. Paweł słowa przeciwko swej Biecie mówić nie dawał.
Dworek, w którym zakonnicę umieszczono, stał tuż obok zabudowań biskupich, w ulicy, po której kręcili się prawie przez dzień cały ziemianie, rycerstwo, duchowni, mieszczanie mający tu sprawy różne. Wesołe towarzystwo ks. Pawła, jego druhowie i wierni snuli się gęsto, a że już o Biecie wiedziano, o nadzwyczajnej piękności jej głoszono, ciekawi widzieć się ją starali. Werchańcowa miała rozkaz strzeżenia tego skarbu, aby go oko obce nie dostrzegło — ale Bieta żądna nowych widoków po klasztornej ciszy, ani myślała się dać zamykać. Otwierała okiennice szeroko, wyglądała w ulicę, śmiało patrząc wszystkim w oczy i chlubiąc się pięknością swoją. Nie był to bezwstyd kobiety zepsutej, ale zuchwalstwo dziecinne, nieznajomość świata i ludzi. Zdawało się jej, że Biskup miał prawo wziąć ją, i taić się z tem nie potrzebował...
Uważała się jakby za żonę Pawła, za towarzyszkę — stojącą z nim dostojeństwem na równi. Wychowana w nieświadomości praw świata, wyobrażała sobie, że pan jej mógł je zmienić i wyzyskać uznanie tego związku. W dzieciństwie swem pamiętała przecie księży, którzy albo z dawnych czasów żony mieli, lub rodziny z nich, z któremi się nie ukrywali.
Z dumą, którą we krwi miała, Bieta miała się za równą księżnom, jak Biskup równał się z książęty. Nic też jej nie starczyło w tym ciasnym dworku i dziwiła się, dlaczegoby nie miała zamieszkać jawnie w wielkim dworcu biskupim... Chciała mieć okazałe otoczenie, urzędników, towarzyszki, wozy, woźniki, wierzchowce. Ks. Paweł, który się takich wymagań nie spodziewał, z razu śmiał się z nich, potem niechcąc jej jątrzyć, ulegając dziwactwom, z namiętnością podżyłego człowieka.. zbywał ją obietnicami i wymówkami różnemi. Obicia na ściany izb Biety wzięto tym czasem wprost z kościelnego skarbca, kobierce zdjęto może ze stopni ołtarzy, ażeby uspokoić psotnicę... Jedwabne postawy ofiarowane na ornaty, szły do skrzyń na suknie Biety, klejnoty coraz dostarczano nowe...
Postępowanie dziewczyny, którą Biskup sobie cale inną wyobrażał, jej charakter gwałtowny i niepohamowany, wymagania nieustanne i codzienne wymówki — zwiększały rozdrażnienie i zniecierpliwienie ks. Pawła. Teraz dopiero widział, jak drogo mu rozpustę opłacić przyjdzie. Sądził, że dopuściwszy się świętokradztwa, ślady jego wkrótce zatrzeć potrafi; albo zwracając zakonnicę klasztorowi innemu, lub gdzieś ją za mąż wydając jak Zonię. W pierwszych dniach zaraz otwarły mu się oczy, Bieta powtarzała co chwila, iż póki żywa go nie opuści, że żadna siła jej od niego oderwać nie potrafi!
Ks. Paweł śmiechem niepokój pokrywał. —
— A gdybym ja — pytał — był zmuszonym cię rzucić?
— Ty? — odparła śmiało Bieta. — Myślisz, że mnie się zbyć będzie tak łatwo, jak wziąć? Chyba otruć trzeba lub zabić. Pókim ja żywa, nie dam się odepchnąć! Z drugiego końca świata przyjdę w ślad chodzić za tobą. Wziąłeś mnie — musisz trzymać! Pan Bóg nazad mnie nie przyjmie, bom świętego Oblubieńca zdradziła dla ciebie. Nie zechcesz mnie mieć miłośnicą, będę ci kamieniem u szyi.
Groźby te Paweł starał się próżno w śmiech obracać, chociaż oczy, postawa, głos mówiły mu, że niewiasta ta dotrzymać potrafi, co powiedziała. Wprędce owe rozkosze, które sobie niecny człek obiecywał, obróciły się w męczeństwo.
Wymagania dziwaczne były nieskończone i niepohamowane, a gwałtowne wybuchy gniewu Biskupa, nie tylko nie pomagały, ale ją do wściekłości przyprowadzały. Uciekać musiał w końcu Biskup, a potem przebłagiwać i łagodzić.
Skarżył się na te utrapienie swe przed zaufaną Werchańcową, która mu się w oczy śmiała.
— Nie mówiłam że ja, — odpowiadała na żale — że sobie kupisz srom, nędzę i biedę. Oto masz czego chciałeś. Mało ci było tego coś miał! To szatan nie dziewka, to bies wcielony!
Zonia też, której mąż dostał las od Bukowej i cysterskie pola, choć sowicie wynagrodzona, miała troskę nieustanną, ciągle zmuszona stać na straży, niemogąc odetchnąć na chwilę.
Raz, gdy Bieta, mimo zakazu stała w oknie otwartem od ulicy, Toporczycy, którzy na widzenie jej czatowali, znaleźli się w porę. Stanęli przypatrując się jej, i przedrwiewając — ale Bieta wcale się niezasromała i uciekać nie myślała. Strojna była w łańcuchy i klejnoty, piękna jak szatan przed upadkiem, zła jak on po wyroku potępienia. Otto i Żegota głośno się z niej poczęli wyśmiewać, na co im łajaniem i dwoma wyciągnionemi pięściami odpowiedziała. Już ludzie się przed dworkiem gromadzić zaczynali i byłoby zbiegowisko powstało, gdyby nadbiegająca Werchańcowa gwałtem nie zaparła okiennicy i precz nie odciągnęła Biety.
Nieprzyjaciele Biskupa płatali psoty boleśne jego kochance. Na okiennicach dworku mało nie codzień namazywał ktoś infułę i pastorał, z czego się przechodzący naśmiewali. Pisano wielkiemi głoskami — Abizail... na drzwiach, i wschodach...
Musiano stawić stróżów, ale i ci nie wiele pomagali.
We dnie zakazanem jej było wyjeżdżać i wychodzić, o mroku tylko czasami wyprowadzała ją Werchańcowa tylną furtą na przechadzkę, ale i tam czatowano na nie, poznawano łatwo, ludzie w ślad szli i bezecne pieśni do uszu im rzucali.
Dwór Biskupi coraz bardziej pustoszał, gdyż najprzyjaźniejsi nawet ks. Pawłowi, powszechne widząc oburzenie, obronić niemogąc, usuwali się powoli i najlichsza tylko gawiedź dotrzymywała z nim jeszcze.
Starsi duchowni z kapituły, nawet na zawołanie Biskupa się nie stawili, przestali całkiem go widywać.
Gdy po raz pierwszy po rozgłoszeniu zgorszenia ks. Paweł musiał iść na Wawel do księcia — Bolesław przyjął go z tak widocznym wstrętem i obawą jakąś, niechcąc prawie zawiązać rozmowy, iż Biskup, niepokłoniwszy się nawet księżnie, która się wcale nie ukazała — precz odjechać musiał...
Wyszedłszy z zamku wściekły odgrażał się na sykofantów — łajał głośno, lecz oprócz Toporczyków, którzy z drwinami przeprowadzali, nikt nie słyszał go nawet.
Po całych dniach sam teraz siedzieć musiał z jednym ks. Szczepanem, który go nie opuszczał, lub Werchańcem i domownikami. Jawnem się stało, że wszyscy go unikali. To potępienie zamiast nawrócić, rozjątrzyło go tylko.
Wpadł w rodzaj szału, na przekór wszystkim cynicznym się stając i zuchwałym. Odgrażał się jawnie przeciwko kapitule, przeciw wszystkim — nic to jednak nie pomagało... Niezłamany karą, jaka go dotknęła, Paweł zdawał się wyzywać świat cały... i chcieć obalić, co mu stawało na drodze.
Stały lasy w śronu klejnotach jak w brylanty ubrane, jak oblubienica do ołtarza iść mająca w śnieżnej powłoczystej szacie, z koroną diamentów u czoła.
Słońce zimne wyjrzało z za obłoków, tylko aby poigrać z temi tysiącami błyskotek, w których się odbijało iskrząco. I ziemia — choć niby całunem odziana, śliczną była. Z pod tego snu śmierci, czuć się dawał powrót do życia, wesoły ten trup miał do wesela zmartwych powstać. Można rzec było o niej — nieumarła, tylko śpi.
Spała! i śniła cudnie królowa... Błękit wybladły jak baldakin spłowiały nad głową jej się rozpościerał, obłoki się złociły, wiatr nawet ucichł szanując tę uroczą chwilę zimy — to rozkwitnięcie pozornej śmierci...
Na polach jak zawsze, tyle wdzięku nie rozesłało się co po lasach. W nich śmiało się wszystko łagodnym uśmiechem skostniałego żywota. Gałęzie uginały się pod ciężarem swych klejnotów, a było ich tyle, że najmniejszej trawce na brylancie nie zbywało. Szczodrą dłonią sypała matka natura swe dary...
Na tem tle bieli i świecideł, wszelka barwa co w lecie i wiosną wydawałaby się zgasłą i spłowiałą — występowała jaskrawą prawie a świetną. Mchy pyszniły się jak axamity, zielono, majowo, oliwkowo, szkarłatem i pomarańczą. Gdzie pozostały z jesieni liście żółte i te, które zima jeszcze w szacie ich letniej pochwyciła — wychodziły jak malowane. Jagódki na ziemi stały jak perły krwi nanizane na szary sznurek gałązek, wychylając się ze śniegu...
Na szacie tej zimowej jak na białej karcie pergaminowej widać było popisane hieroglify i dzieje stworzeń, które jej dotknęły stopami. Pismo to było czytelne, wyraziste, jasne. Mówiło kto je namalował, zkąd szedł, kto był i dokąd a nawet po co się udał.
Cały świat tych istot, których łowcy szukają tak chciwie, ślady tu po sobie zostawił... Lekkie dotknięcie pierzchliwego zwierzęcia, ciężkie stopy dzikich, olbrzymich mieszkańców lasu, przeskoki chyżych biegunów, zdradliwe plątaniny chytrych złodziei — wszystko to na śnieżystej powłoce rysowało się — niby historja dnia wczorajszego, dzieje puszczy i tych co w niej żyli... Biegłe łowca oko odczytywało to pismo łacno, a psi mu się radowali naszczekując wesoło.
Był ranek zimowy jakich mało, przecudny, cichy, spokojny, do marzenia dla starców stworzony.
Co żyło ptactwa w lesie ruszało się zwiedzione słońcem i pogodą, a powietrzem łagodnem, jak gdyby już skowronek na wiosnę zadzwonił.
Wiewiórki ze spiżarni swych w dziuplach powyłaziły umywać się i nakryte ogonami stały z nastawionemi uszkami, dowiadując się czy kto nie czatuje na nie. Dość było ledwie dosłyszanego szelestu, grudki gdzieś spadającego śniegu, aby się wnet jednym schowały skokiem. Ryś na rosochatem drzewie kociemi rozglądał się oczyma, pod siebie i do koła; ranek był tak piękny, iż mógł mu pastwę wyprowadzić na przechadzkę. Z kotlin pod lasem wyglądały długie słuchy zajęcze, których właściciele podniósłszy się na tylnych skokach rozglądali się i rozsłuchiwali także, ażali bezpiecznie było na śniadanie wyruszyć.
Nawet zbudzony zabłąkanym słońca promieniem, dobrze pod kłodą w liście zgniłe zaszyty niedźwiedź zaspany jeszcze, oczy ociężałe otwierał dziwując się, że mu już wstawać kazano. Wiedział on, że nie dospał, i gniewał się na słońce bałamutne mrucząc, odwrócił łeb kosmaty, łapy skrzyżował pod siebie i dalej ciągnął marzenie o jagodach dojrzałych w lesie, może o barciach na sośnie.
Żubry i łosie wychodziły na przechadzkę stadami, w pewnym porządku i szyku, nie bez przedniej straży. Kozły wietrzyły także, czy się z ostępu wyruszyć godziło, i dać znać jejmościom, że się wyskakać mogą swobodnie.
Wilcy śmielsi wychodzili na polowanie i na miłosne, mięsopustne schadzki, zuchwali jak nigdy, bo dla nich była już wiosna, czas łowów, a zwłaszcza pora zalotów krwawych. Wychudzone, zmęczone, najeżonem futrem okryte zbóje leśne, mniej teraz dbające o bezpieczeństwo, zuchwalsi rozstawali głodne paszczeki, oczy buro-żółte wysyłając na zwiady. Czasami górą przeciągnął ptak szerokoskrzydły, pan w obłokach zadumany, patrząc od niechcenia na ziemię, czy na niej co nie czernieje, nie ruszy się.
Rozbudziło tak słońce, co tylko żyć mogło, ludzi, co nawet najmniej na nie patrzą i o nie dbają. Po lasach, w puszczach, słychać było szelepiące kroki pieszych, samotnych łowców i trąbki myśliwych, ujadanie psów, wesołe szczeki i koni tentent śniegiem stłumiony, to znowu na odmiecionej, skostniałej ziemi głośniejszy — a nawoływania dalekie.
Z ukosa przedzierające się przez obnażone gałęzie promienie padały teraz tam, gdzie czasu lata nigdy nie zaglądały, wciskały się w tajemnicze głębie, szpiegowały po zakątach, odżywiały co było w mrokach zamarłe. Na śniegu złociste pasy plotły się z siwemi półcieniami, a gdzie śnieg nastrzępił się i powyszczerbiał, tam kryształy jak na tkaninie wełnianej perły pobłyskiwały... W zacisznych miejscach, od wiatru osłonionych, blade promienie zmieniały brylanty w łzy ciche... które padając na ziemię, głęboko w miękkie zakopywały się puchy.
Nad oparzeliskami trochę zieleni śmiało się temu słońcu, bez którego nawykło się obchodzić. Zieleń to była prawdziwie zimowa, wymokła jakaś, zszarzana, zmęczona, a przecież świadcząca o życiu.
W puszczy za Wisłą, rozlegał się głos trąbek i hasła jakiegoś polowania pańskiego, które szło szumno nie dbając, że je wrzawa zdradzi.
Na polanie stał na koniu mężczyzna w sile wieku, dosyć jeszcze pięknej twarzy, ale zmęczonej, gniewnej, namarszczonej, groźnej. Pańsko a zuchwałe się rozglądał.
Jedną ręką się w bok trzymał, drugą na szyi konia sparłszy — siedział na wierzchowcu silnym, krępym, jak wmurowany, jak jeździec co nawykł więcej się koniem niż nogami posługiwać. Odziany był w futro kosztowne, okryte fiołkowym aksamitem, pospinane na węzły złociste.
Na nogach skórznie też były futrem okładane i nabijane złotem. Trąbka z kości słoniowej w kosztownej oprawie, obuszek misternej roboty, miecz w pochwach kamieniami sadzonych, składały uzbrojenie.
Oszczepek myśliwski do ciskania miał pod ręką.
Obok niego na koniach stało kilkunastu łowczych, a kilku
Uwagi (0)