Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖
Chata za wsią to powieść, która porusza tematy ludowe, a dokładniej dyskryminację społeczności cygańskiej.
Tumry i Motruna są szczęśliwym małżeństwem. Mężczyzna porzuca wędrowny tryb życia i dla ukochanej postanawia osiąść we wsi i zająć się kowalstwem. Jednak na związek Tumrego i Motruny nieprzychylnie patrzy ojciec dziewczyny i wrogo do nich nastawia całą społeczność wiejską. Małżonkowie są dyskryminowani, nikt ze wsi nie chce do nich wyciągnąć pomocnej dłoni. Sytuacja się pogarsza, gdy do wsi przyjeżdża Aza, dawna miłość Tumrego. Nędza i rozterki sercowe doprowadzają do samobójczej śmierci mężczyzny. We wsi zostają jego żona i córka, Marysia. Niebawem jednak i Motruna umiera, pozostawiając dwunastoletnią córkę. Czy młoda dziewczyna poradzi sobie w miejscu, gdzie nie jest mile widziana?
Powieść uważana jest za jedną z najlepszych książek pisarza - kilkakrotnie była adaptowana na potrzeby teatru, opery i filmu, przetłumaczono ją na języki białoruski, rosyjski, francuski, czeski, niemiecki, słoweński i ukraiński.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Co ona myśli? — mówił gdy go odbiegła i porzuciła sam na sam — zwodzić mnie tak i dręczyć do końca i znów potém odbiédz! Ludzie już nawet śmieją się ze mnie, ja sam niepoznaję siebie; potrzeba to raz skończyć, i albo zatrzymać ją tutaj, lub precz zwodnicę, osmagawszy wypędzić! Dosyć to już tego, dosyć!
I dodając sobie postanowienia, którego nie miał pan Adam, wciąż powtarzał, jakby się chciał przejąć słowami swemi dosyć już tego! dość tego!
Ale gdy śliczna dziewczyna, trochę smutniejsza, niż zwykle, wbiegła do pokoju i zabłysła w téj czarnéj pustce twarzą pełną życia i ognia, oczyma palącemi jak zwierzęcia dzikiego ślépie; pan Adam zapomniawszy na najuroczystsze dane sobie słowo, cały się rozpłynął w rozpamiętywaniu jéj wdzięków.
Aza nie rzekłszy słowa do niego, rzuciła się na miękkie posłanie, podkurczyła nóżki pod siebie, jak by siedziała na ziemi, głowę wsparła na poduszkach i wlepiwszy oczy w sufit, pozostała tak długi czas zamyślona.
To dozwoliło panu Adamowi nieco się znów podsilić i przypomniéć sobie pierwsze postanowienie.
— Azo! — rzekł surowiéj podchodząc ku niéj — no! cóż będzie z nami; raz to potrzeba skończyć.
Ale cyganka głowy nawet nie odwróciwszy, wciąż zapatrzona w górę, pewna swéj siły, odpowiedziała obojętnie:
— No! mówże, rada posłyszę, jak się to skończyć powinno?
— Jak chcesz, byleby się skończyło — odparł, udając stanowczą wolę pan Adam. — Mam już dosyć twoich zwodnictw i twego szyderstwa; cyganie niech daléj idą, a ty zostań się ze mną, lub i ty i cyganie precz!
Ostatnie słowa wymówił tak cicho, tak drżąco i niewyraźnie, jakby się lękał sam ich usłyszéć, i urwał niedokończywszy.
— Cha! cha! cha! — rozśmiała się szalona dziewczyna, wciąż w sufit patrząc do góry — a gdy cyganie pójdą i ja z cyganami, co ty tu lepszego poczniesz? O! powiedz mi proszę! Będziesz ziewał, nudził się, przebierał w brudnych wieśniaczkach, kupował sobie blade mieszczanki; może w ostatku ożenisz się raz drugi, i drugi raz cię zwiodą...
Wspomnienie to zawsze przykre dla pana Adama i niecierpliwiące nadewszystko, było jedynym może sposobem rozdrażnienia go. Chwycił się z krzesła strasznie błyskając oczyma.
— Cicho żmijo! — krzyknął, wpadając w uniesienie gwałtowne.
— A! a! — patrzajcie! zebrał się na gniéw! — zimno poczęła cyganka.
Ta obojętna odpowiedź jeszcze bardziéj podżegnęła bezsilnego.
— Jeszcze słowo, — rzekł, — a...
— A co? — zapytała Aza.
Pan Adam zatrząsł się od gniewu i chwycił się aż za włosy; nie mógł już nic wymówić, taka nim miotała zajadłość chorobliwa. Potajemnym rzutem oka zmierzyła dziewczyna jego passyę i niebezpieczeństwo na jakie się narażała, jeźli jéj niepohamuje, bo wiedziała już jakim był pan Adam, gdy nagle z apatyi codziennéj wpadł w szał niecierpliwości; powstała więc powoli z uśmiechem, i nic już nie mówiąc, wlepiła weń dwoje oczu czarnych, w które z siebie sączyła jady i uroki.
Nie mógł się im oprzéć pan Adam, bo go ścigały wszędzie i pociągały jakąś niepojęta siłą; chciał wytrwać w gniewie pérzył się i nasrażał, a czuł jak się to rozpryskiwało i uchodziło; nareszcie zwyciężony, rzucił się na krzesło w posępném milczeniu. Cyganka nie mogła pozwolić, by ją tak rychło wygnano ze Stawiska.
— O! nie — powiedziała sobie w duchu — nie czas mi odejść jeszcze: wprzódy Tumrego opętać i pociągnąć za sobą muszę. Pójdę kiedy zechcę, nie wypędzona sromotnie, ale odwoływana ze łzami. Czekaj Raju! zapłacisz mi to we troje, zapłacisz za dzisiejsze!
Twarz jéj tymczasem rozjaśniała się smętnie.
— A! niewdzięczny! — zawołała — za to, żem do niego powróciła, on mnie jeszcze łaje i męczy!
I uśmiéch tak łagodny wykwitł na jéj usteczkach, stała się tak zadumaną, powolną, tak jakoś nieszczęśliwą i strapioną; że pan Adam rozstrojony zupełnie przypadł do niéj na klęczkach.
— A! daruj mi, przebacz, nie gniewaj się i nie płacz! Ja tyle ucierpiałem od ciebie, głowa mi się zawraca! Powiedz przecie raz co myślisz? Kochasz mnie, czy nie? będziesz, czy nie chcesz być moją?
Aza potrząsła głową.
— Czyją ja będę, to na całe życie; a kiedy się kto ma zaprzedać sam w niewolę, musi dobrze pomyśléć i serca zapytać. Nie! nie! ja ci tak prędko przyrzec nie mogę. A! widzisz, żem tu wróciła!
— Więc kochasz mnie? — spytał przechodząc nagle do rozczulenia pan Adam, i biorąc rękę, którą mu opuściła cyganka.
— Alboż ja wiém? — odpowiedziała, kogo kocham, i czy kocham, i czy kiedy kochać będę? Moje serce spi jeszcze, a kto je rozbudzi, ten posiędzie. Probujcie!!
— Ale moje? — rzekł pan Adam.
— Twoje niech cierpi i niech czeka!
— To dziw, doprawdy — zrywając się i poczynając przechadzać, mówił sam do siebie pan Adam — zkąd się to proste dziéwczę mogło tego wszystkiego nauczyć: i słów tych, i myśli i téj sztuki zalotnéj, którą lepiéj od naszych pań umie? Wyraźnie robi sobie ze mnie zabawkę!
Zapobiegając przewidzianemu buntowi, Aza, któréj się przechadzka pana Adama po pokoju niepodobała, pragnąc go silniéj znów ku sobie przyciągnąć i wybić mu z głowy niewczesne zamiary, z któremi się wymówił zrazu; skinęła nań i chwyciła. Wiedziała czém go ukołysać, czém ująć i przynęcić; uczyniła się piękną, ponętną, zamyśloną, i posadziła niewolnika u boku swego, dając mu oko, ręce, a głowę niedbale skłaniając na jego ramie.
I czarodziejka zawładła nim znowu z łatwością, a pan Adam zapomniał, że przed chwilą srożył się na nią i wypędzał.
Tak mu było rozkosznie z tą główką zbliżoną do ust jego i spoczywającą przy piersi, w atmosferze jéj oddechu i wejrzenia... Zamilkli oboje.
A w téj chwili, dwoje strasznych oczu czarnych przez gałęzie bzu i szyby okna wkradły się do przyciemnionego pokoju, i poczęły w nim zapalczywie szukać, na kimby spoczęły.
Dziewczyna jakby ich ukłucie poczuła nad sobą, wstrzęsła się i poruszyła, nie wiedząc sama co ją zbudziło śród gnuśnego jakiegoś marzenia; zerwała się, ale już było zapóźno!
Tumry, który śledząc jéj kroki przybiegł za nią do dworu, szpiegując ją i Adama, zobaczył ich oboje w niemym spoczywających uścisku, i ściskając pięście odskoczył od okna zajadły.
— A! — zawołał — zabiję ich oboje! zabiję, podpalę dwór, puszczę w popiół wioskę całą... niech giną! Ta nędznica zwodzi mnie, zwodzi jego, radaby męczyć świat wszystek! Za co ten człowiek ma ją sobie przywłaszczać? za co on tak szczęśliwy? ja tak nędzny, za co ci gadziowie miéć mają nawet z naszego dobra najlepszy kąsek! Przeklęci!
Mówił a patrzał, choć obraz który miał przed oczyma, palił go zemstą i boleścią: i nasycał się nim, oderwać niemogąc od widoku burzącego mu piersi. Aza tymczasem podniosłszy głowę, spuściła ją znowu na ramie obłąkanego Adama.
Dumali tak we dwoje, i z ust cyganki naprzód ledwie dosłyszana, cicha, wyrwała się piosenka lat jéj młodych, dobrze znajoma Tumremu, budząca w nim wspomnień tysiące. Powoli wysnuta z ust i piersi: ożywiać się poczęła, stawała coraz głośniejszą, coraz weselszą, nową męczarnią karmiąc cygana. Bolał a oderwać się nie mógł; niewyraźne słowa, które sam tylko rozumiał, pełne ognia i namiętności rozpasanéj, chwytał uchem, połykał z oddechem, bojąc się stracić jednego.
Czegoż-bo tam nie było w téj dziko-tęsknéj a miłosnéj do szału pieśni cygańskiéj!!
Tumry przypomniał sobie wszystkie miejsca, gdzie kiedy w życiu ją słyszał; całą swoją dolę od kolebki, i cierpienia młodości, i losy swoje i Azy, która pod okiem jego rosła z dziecięcia w dziéweczkę, dziewicę, w czarodziejkę!
I zapomniawszy gniewu na jednę chwilę przelotną! zadumał się, zkąd mu przyszła ta niespodziana miłość, któréj wprzódy nie czuł w sobie ani zarodka; z czego się urodziły tęsknice za żywotem niedawno dlań przeklętym i nienawistnym, i jak się mógł zmienić tak bardzo, by tak strasznie nieszczęśliwym zostać???
— A! to są chyba czary — rzekł wzdychając — to urok rzucony na nieszczęście i zgubę moją, to zemsta romów. Wleli w jéj oczy jad, żeby z nich spłynął w serce moje! Chcą zatracić mnie, i żonę, i dziécię moje, nasyłając na nas obłędy, tęsknice i głupie pragnienie! Aza powoli zabije mnie jak wąż wzrokiem; nie żyłaby prawdziwa krew cygańska, gdyby czegokolwiek od kogo nie kradła!
— Powrócę do chaty! — zawołał odwracając oczy. — Ale w tém nowa zwrotka pieśni przedłużającéj się jeszcze, doszła do jego ucha, i zastanowił się Tumry.
Jak we śnie ciągnęły przed nim mary poczepiane do słów piosenki, i głębiéj coraz a głębiéj cofał się, za niemi do dni dzieciństwa, spieczoną głowę w dygoczących ściskając dłoniach...
— O! przeklęta! przeklęta! — wołał — ona czuć musi i wiedziéć, że ja tu jestem, że jéj słucham, i pieśnią przykuwa mnie do siebie, trzyma, a serce wydziera! Pójdę! — I począł uciekać, ale drżały pod nim nogi, i na siłę przemagając urok, który go trzymał u okna, powlókł się do swojéj chaty.
Tu pusto było i smutno jak zawsze, ale stara Jaga wróciła była do obozu, i Motruna ściągnęła się z łóżka z dzieckiem u piersi, rozpoczynając drugą część życia, którego piérwszéj chciała zapomniéć. Stała się już matką tylko i żyła dla téj dziéweczki, która w snach powicia nie wiedziała jeszcze, na jaką przyszła w świat nędzę.
Zaledwie wstawszy na nogi, potrzeba było Motrunie znowu począć myśléć o chacie, o dziecku, o mężu który codzień bezczynniejszy, bezwładniejszy, mniéj jéj dopomagał, całe dni trawiąc przyrosły do ławy i jakby napół senny.
Jeszcze chora, poniosła naprzód dziecinę do chrztu, a nie było jéj komu za kumów posłużyć i dwoje dziadów musiał ksiądz wezwać prawie siłą do tego obrządku, bo nikt z dobréj woli kumać się nie chciał z cyganichą.
Z niemowlęciem u piersi, biédna Motruna powlokła się potém pod drzwi ojcowskiéj stodoły, spodziéwając się tam znaleźć może młodszego brata. Szczęściem dla niéj, wychodził właśnie z kulem słomy na plecach; gdy mu zastąpiła drogę.
— O! Filipie braciszku — zawołała, chwytając go za świtę — zaczekaj chwilę, niech choć twój głos usłyszę.
Filip się uląkł siostry, ale zatrzymał.
— Czego ty chcesz? — spytał.
Motruna poczęła od płaczu, za którym ledwie przemówić mogła.
— Patrz — rzekła nakoniec — miejcie litość, kiedy nie nademną, to nad moją dzieciną. Nie mamy już co jeść w chacie. Tumry opuścił ręce, jakby go na śmierć prowadzili, do niczego się nie bierze. Jeszcze na biédę cyganie przyszli i głowę mu zawracają; pełna ich chata! Ja się tak boję, a on ani zważa.
— A cóż ja ci na to poradzę? — spytał Filip.
— Dajcie co choć dla dziecka! Ja głodna, i ono się nie pożywi odemnie; gdyby choć mléka kropelkę, gdyby choć co dzień kawałek chleba!
Filipowi łzy zakręciły się pod powieką, jakoś mu serce zastukało w piersi, i zawołał nienamyślając się długo:
— No! chodź za mną!
Skwapliwie rzuciła się za nim Motruna, z trochą słabéj nadziei. Filip dźwigając słomę, wprost zmierzał ku chacie, a posłyszawszy siekierę Maxyma, ładującego wóz pod klecią, zrzucił kul z ramion, i skinął na siostrę, by szła z nim razem.
Zdawało mu się, że dość było biédną Motrunę pokazać bratu, żeby w nim litość obudzić. W istocie nie byłoto już owe śliczne, hoże, rumiane dziéwczę, o które wszyscy parobcy we wsi rozbijać się myśleli; zwiędła, blada, schorowana i zamęczona, starą się stała przedwcześnie, a ślady wdzięku i młodości starły cierpienia do szczętu, wyniosło z sobą znużenie.
Gdy Maxym podniósł głowę na głos Filipa i zobaczył siostrę, nie poznał jéj zrazu, tak straszliwie ujrzał ją inną. Ona przybliżyła się do niego, ukazując dziecinę zapłakaną, i słowa powiedziéć nie mogąc do nóg mu padła. Maksym odstąpił kilka kroków.
— Po co ty tu? — zapytał, dodając sobie gniewu, którego nie miał, bo go złamał widok téj nędzy.
— Żebyś zobaczył, coście z nas zrobili — odparła Motruna.
— My? — rzekł jąkając się Maxym — nie my, ale wy sami? A pocóż się było sprzeciwiać woli ojca? Pan Bóg cię skarał Motruno!
— A! czyż już kary nie dosyć?
Maksym cały był pomieszany; widać było, że sam nie wiedział jak sobie poradzić i szukał sposobu, by się z tego przykrego położenia wywikłać.
— Ratujcież mnie choć teraz — odezwała się Motruna — jeźli nie czém inném, to chleba kawałkiem, bo i tego nie mam...
— Chleba już nie nadawać — odpowiedział Maksym, a i u nas go nie ma nadto: rok był nieomłotny, a u nas semia duża; ledwie do nowego wystarczy. Na co się wam upiérać i tu koniecznie siedziéć, kiedy gdzieindziéj zapracować możecie?
— A chata? a sadyba? — spytała siostra — a tyle naszego harowania koło niéj? Zresztą mój bracie, jak mnie tam pójść w świat za nim?
Nie chciała powiedziéć biédna, że go się codzień więcéj lękała: tak się jéj zmienił, tak zdziczał, tak zcyganiał.
— Filipie — rzekł Maxym — dajcie jéj miarkę żyta; tylko żeby żonka nie widziała, bo i u nas niewiele, a gęb dosyć... Idźże już Motruno!
— I tak mnie odprawiasz, bracie?
Uwagi (0)