Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖
Chata za wsią to powieść, która porusza tematy ludowe, a dokładniej dyskryminację społeczności cygańskiej.
Tumry i Motruna są szczęśliwym małżeństwem. Mężczyzna porzuca wędrowny tryb życia i dla ukochanej postanawia osiąść we wsi i zająć się kowalstwem. Jednak na związek Tumrego i Motruny nieprzychylnie patrzy ojciec dziewczyny i wrogo do nich nastawia całą społeczność wiejską. Małżonkowie są dyskryminowani, nikt ze wsi nie chce do nich wyciągnąć pomocnej dłoni. Sytuacja się pogarsza, gdy do wsi przyjeżdża Aza, dawna miłość Tumrego. Nędza i rozterki sercowe doprowadzają do samobójczej śmierci mężczyzny. We wsi zostają jego żona i córka, Marysia. Niebawem jednak i Motruna umiera, pozostawiając dwunastoletnią córkę. Czy młoda dziewczyna poradzi sobie w miejscu, gdzie nie jest mile widziana?
Powieść uważana jest za jedną z najlepszych książek pisarza - kilkakrotnie była adaptowana na potrzeby teatru, opery i filmu, przetłumaczono ją na języki białoruski, rosyjski, francuski, czeski, niemiecki, słoweński i ukraiński.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— A gdybym ja was za nim prosił? — zapytał.
— Lepiéj tego nie róbcie — rzekł Skorobohaty — niechaj cygan wynosi się gdzie zechce; świat dla niego szeroki, żony mu nie odbierają...
— Gdybym ja tego żądał! — powtórzył pan.
— I nie żądajcie tego od waszéj gromady — zawołał stary — nie powinniście chcieć wstydu naszego.
— Cóżto za wstyd? małoż cyganów pożeniło się i po wsiach osiadło, i pobrali gospodarskie córki.
— Tak! ale za pozwoleniem gospodarzy, a nie przeciw woli ojcowskiéj — odparł Skorobohaty potrząsając głową. — Co złe, to złe!
— Mówcie co chcecie — przebąknął pan Adam — ale nie macie słuszności... Pogniéwaliście się, podąsali, czas darować i zapomniéć.
— Lepiuk nie żyje, a on jeden mógł córce przebaczyć; ani gromada, ani bracia nie mają do tego prawa.
Adam widząc upór starego, obrócił się do brata Motruny, ktory stał na boku założywszy ręce na piersi, w postawie oznaczającéj, że myślał upiérać się przy swojém.
— To wy jesteście przyczyną wszystkiego — rzekł, wy namówiliście gromadę, wasza to sprawa stawić się przeciwko dworu;... ale pamiętajcie, że źle wyjdziecie na tém.
— Wola pańska — hardo odpowiedział Maxym — gromada ma swój rozum; niech mówi co chce, a my tu tylko ojcowski rozkaz spełniamy. Chciała Motruna cygana, dwór pożenił, wszakżeśmy nic nie powiedzieli; ale bratać się z nim nie myślimy...
Pan Adam nie miał dosyć siły, by dłużéj spiérać się z gromadą: chciał się tylko wywiązać z obietnicy, niewiele wierząc w skutek słów swoich.
— No! no! — rzekł z pańska i groźniéj — nie chcę słuchać waszych przyczyn; dość, że mi się to niepodoba, że prześladujecie biédnego. Rozkazuję żeby mi tego nie było, żeby mi tego niebyło!
Powtórzył raz jeszcze i zniknął.
Panowie gromada spojrzeli po sobie z uśmiechem niemal szyderskim: pokłonili się nic nie odpowiedziawszy, i powoli się rozeszli.
Z okna pokoju, Aza słuchała téj rozmowy, i widziała postawy ludzi i pana; a gdy pan Adam wrócił zmieszany niepowodzeniem swojéj wyprawy poczęła się śmiać na całe gardło.
— O! jakżeśto srogi! — zawołała kładnąc się na sofie — jakżeś straszny, jak cię się ludzie twoi lękają. Teraz to już pewna jestem, że tłumem pójdą do kowala? Cha! cha! cha! doskonaleś ich zgromił.
Adam się zarumienił.
— Cóżbo chcesz? — rzekł — Zrobiłem co tylko można, ale to lud uparty! Zresztą możnaż mu miéć za złe, że w takich rzeczach chce miéć wolę swoją?
Wzgardliwe spojrzenie całą było odpowiedzią cyganki, która wstała obwinęła się rąbkiem, i nie żegnając pana Adama, wyszła ze dworu.
Według zwyczaju skierowała się ku chacie Tumrego i zbliżywszy do niéj, zwolniła nieco kroku. Wzrok jéj padł na drzwi lepianki, i wstrzymał się na nich długą chwilę; oczy zaiskrzyły jakimś gniewem, wyrzutem, pragnieniem. Podeszła i stanęła, zdawała się wahać, wnijść czy nie; a w tém blady, wynędzniały wyszedł cygan z sieni; i nie widząc jéj wstrzymał się w progu.
Znać było z jego ruchów, z twarzy i postaci, że nie myślał co robił; wyszedł, bo mu może zabrakło powietrza w izbie, i nie miał czém odetchnąć; stał, bo iść daléj nie czuł potrzeby, i wszystko mu jedno było być tu, lub gdzieindziéj? Ręce opuszczone bezwładnie, obwisła na piersi głowa, rozczochrany włos na niéj, usta wpół otwarte, policzki wybladłe, wzrok zgasły; czyniły go podobnym do chorego, który powstaje z łóżka po ciężkiéj i długiéj boleści.
Aza niespostrzeżona wlepiła w niego oczy ciekawe, i coś jakby radość i litość razem z nich strzeliło. Podeszła jeszcze kroków kilka, a on nie widział jéj jeszcze; wreszcie cień padł na cygana, poczuł że ktoś się zbliża, i powoli, obojętnie, podniósł głowę.
— Tumry! co ci to? — spytała Aza — czyś chory?
— Chory! — odparł cygan.
— Jaga nic mi nie mówiła o twojéj chorobie.
— Nie było co mówić o niéj — rzekł cygan krótko.
— A możebyśmy co poradzili?
— O! nie — uśmiechając się gorzko, odpowiedział Tumry.
— Nie? dlaczego?
— Dlatego, że to choroba i niechoroba; bo i choroba, i nędza, i głód, i rozpacz, i więcéj a więcéj jeszcze, niż słowo wypowiedziéć może.
Cyganka rozpoczynając z Tumrym rozmowę, szła powoli ku obozowisku, a on nie wiedząc co począć, machinalnie z głową spuszczoną, odpowiadał jéj, i wlókł się za nią. Szli tak jedno przy drugiém milcząc, to urywanemi słowami przerywając milczenie; i cygan ani się opatrzył, jak chatę daleko za sobą zostawił.
— A żona twoja, a dziecko? — zapytała Aza.
— Jak ja! — rzekł Tumry.
— Cóż z sobą myślicie?
— Co mamy myśléć? myślimy umrzéć.
— Głupstwo — przerwała cyganka żywo — umrzéć na rozkaz nie potraficie, a rady szukać potrzeba. Mutes-oro, (śmierć) nie przychodzi na zawołanie!
— Nie ma dla nas rady!
— A gdybym ja ci jaką dała?
I spojrzała mu w oczy z zapytaniem.
— Ty!? — uśmiechając się niedowierzliwie odezwał się cygan — o! nie oddawaj czego i sama potrzebujesz; zda się tobie!
— Mnie, rada? na co?
— Boś i ty także jak ja z gadziami się związała, i jak ja wyjdziesz na tém.
— Ja? ja? — zaśmiała się cyganka — cóż ty myślisz Tumry?
— Myślę co widzę, i co widzą wszyscy: żeś także przepadła!
Aza nie przestawała śmiać się, poruszając ramionami!
— O! wam się zdaje — odezwała się po chwili nieméj niecierpliwości — że Aza tak miękka, tak dobrowolna, tak posłuszna jak wy wszyscy, którym Mroden-oro nie dał woli ani ducha; że dość na nią skinąć, dość jéj cacko lub łowy (pieniądze) pokazać, by poszła za kimkolwiek! Cóż z tego, że chodzę do dworu. Dwór mię dlatego nie spęta; ja jemu, nie on mnie rozkazuje.
— A pan Adam? — spytał wpatrując się w nią Tumry — przecieżto twój kochanek!
— Tyle co ty! — odparła dziewczyna.
— Co ja? — ożywiając się rzekł cygan — co ja? A jaż kiedy nim byłem?
— I on nim nie był nigdy!
— Dlaczegóż przesiadujesz u niego, na co go bałamucisz!
— Siedzę, bo mi tam dobrze, wygodnie, ciepło, spokojnie, nie głodno! — śmiejąc się poczęła Aza. — I dzień i godzinę jednę ukraść cyganowi od nędzy i biédy swojéj — tyle zysku! i to dobre! Możesz-że i ty myśléć, żeby cyganka jak ja Raklora (dziewczyna) pokochała takie stworzenie jak wasz pan, wymęczone, ledwie żywe, więcéj doktora i lekarstwa niż kochanki potrzebujące. Oj! Tumry, nie znasz mnie jeszcze!
— Kiedyś cię znałem — pocichu odezwał się cygan wzdychając — ale któż za was zaręczy i powié co jutro będzie?
— Jabym ci przecie powiedziała co będzie jutro, co zawsze być musi! — przerwała Aza zastanawiając się.
A byli już daleko, wpośród pola, za wioską, sami jedni; i Tumry tu dopiéro się opatrzył, gdy dla niéj zastanowić się musiał, że nie wiedząc co czyni, zaszedł za dziewczęciem od chaty, opuszczając samą jednę Motrunę! Obejrzał się zdziwiony.
— Cóż ma być jutro? rzekł z przymuszonym uśmiechem — to co i dzisiaj: głód i nędza! Wy pójdziecie wędrować po szerokim pfufie (ziemi), a ja przykuty umrzéć tu muszę.
— Co za mus? — spytała dziewczyna — możesz pójść z nami.
— Ja z wami? — powtórzył Tumry — a żona?
— Z żoną i dzieckiem — kończyła cyganka. — Alboż mało nas tak chodzi? Czegóż to dłużéj czekać będziesz; żeby cię osądzili i powiesili? Z nas jeszcze nikt nie umarł głodną śmiercią, i ty znajdziesz chleba kawałek.
— Ale ona, ona nie zechce!
— Cóż to u was egaszi rządzi, nie dados? — szydząc zawołała Aza — będzieszże słuchał głupiéj żony? Poszła za cygana, niech idzie za cyganem: przecież i jéj tu nie chcą.
— Nie! — po krótkim namyśle odparł Tumry — ja tego nie zrobię!
I widać było, że skrytego coś utaił w sobie, bo mu się usta zacięły nagle, gdy już, już słowo z nich chciało ulecieć.
— Dlaczego? — napiérając spytała cyganka.
— Dlaczego? — chmurne wejrzenie coraz śmieléj ku niéj podnosząc, odezwał się Tumry, który ją za rękę pochwycił — dlatego może, że i tybyś szła z nami; słyszysz Aza!
— Ja? to i ja ci już wrogiem jestem? — z wymówką zawołała dziewczyna.
— Nie, ale czas ci tu powiedziéć, tybyś mnie jak Raja (pana) tego spaliła na węgiel oczyma; ty nie masz serca!
— O! a na cóż ci serce moje?
— Pytasz się, Azo?
— Pytam się, boś pokochał bladą egaszi.
Tumry spuścił oczy.
— Tyś w ówczas szalała z gadziem także.
— Tak jak dzisiaj — odparła cyganka. — Ale cóż tobie do mnie i mojego serca? Nie chciałeś mnie wprzódy, nie czas już teraz...
— Nie czas! nie czas! — puszczając jéj rękę gwałtownie rzekł cygan — O! ja to wiem. No! ale ja dziś dopiéro za tobą szaleję!
— Oh! oh! doprawdy Tumry? — spytała nieco jednak pomieszana dziewczyna.
— Podła! szydzisz ze mnie jeszcze!
— Nie! mam litość i pytam się tylko.
Cygan spojrzał na nią z pod brwi nawisłéj i umilkł.
Szli tak w milczeniu długą chwilę, ale wśród niego zmieniły się twarze i myśli obojga.
Aza z szyderstwa przeszła w niezwykłe jakieś zadumanie; znać było, że siła ją odstępowała, że uczucie któremu dotąd panowała, brało górę nad postanowieniem: oko się zasłoniło rzęsami i usta zadrżały...
Tumry z obojętności i odrętwienia przeszedł w rozmarzenie, niemal w szał znowu, z jakim biegł niegdyś nocą do obozowiska... Nie tento już był cygan, który wyszedł z chaty nie swój, zmęczony i zesłabły; pierś mu buchała, a oko gorzéć poczynało. Kiedy dwa ich wzroki znowu się po chwili spotkały niespodzianie z sobą, Aza aż się zlękła tak uczuła się słabą, tak go postrzegła silnym i cofnęła się aż krokiem.
— Idź do chaty — odezwała się głosem drżącym — idź Tumry do chaty; zobaczymy się jeszcze.
— Gdzie? kiedy?
— Nie wiém... nie wiém — spiesznie pragnąc a nie mogąc odejść, poczęła Aza — może dziś, może jutro...
— A ty znów polecisz do dworu...
— Nie! do obozu idę...
— Ale będziesz we dworze? — zagadł Tumry, z pytania robiąc wymówkę.
— Wstydź się — dodał nie dozwalając jéj odpowiedziéć — na co ci ten trup na wpół zgniły! Wiesz, że nie stworzony dla ciebie, a ciągniesz go i zabijasz...
Dziewczyna ruszyła ramionami, oko jéj rozjaśniło się poczynając pałać znowu, usta tchnęły dumą i pogardą.
— A na cóżeśmy stworzeni? — spytała jakby natchniona — na samąż nędzę tylko i tułactwo, na ból i cierpienie. Nie! nie! wiedział wielki Mroden-oro, na co nas na świat przysłał! On nas przeznaczył na zgubę, na klęskę, na niszczycieli gadziów; i kazał im szkodzić, kazał nam ich zabijać! Każdy z nas robi co umié, spełniając wielki rozkaz Mroden-oro, o którym matki mówią nam od dzieciństwa, przypominając co nas czeka. Stare wróżą i straszą wróżbami, chwytają im dzieci, zabijają młode matki a my dziewczęta, musim ich męczyć inaczéj! Ja go zamęczę! zamorzę! ja go wzrokiem zatruję!
Jakiś instynkt zniszczenia i zajadłość tak zawzięta mówiła przez usta dziewczyny, że Tumry aż się jéj przestraszył prawie.
— Mieliżby oni posiąść wszystko, a my nic nie miéć prócz nędzy naszéj? Za co świat podzielili między siebie, i bogactwo, i ziemię, i wodę, i powietrze? Nam też dostać się coś musiało, i myśmy robakiem, co się w ten owoc wpija, co ziarno z niego wyjada! Niech zginie! niech zginie! — dorzuciła z zapałem.
— Niech ginie! — poszepnął Tumry zamyślony — a jednak wiesz Aza — dodał wahając się — mnieby go żal było!
— O! boś ty już nie syn erumanselów — przerwała dziewczyna popędliwie — tyś gadzio jak oni krwią i sercem, tyś także nasz nieprzyjaciel, kiedy nad niemi masz litość!
— Szalejesz! — rzekł Tumry.
Aza uśmiechnęła się, a z pod warg jéj różowych, białe zęby ścięte, jakby kąsać chciała, błysły dwoma rzędami pereł.
— No! dość tego! dość tego! do chaty niewolniku, do budy przykuty szukela (psie), do żony gadziu; a ja do swoich!
Tumry chciał się jéj jeszcze spytać, kiedy ją zobaczy, gdzie się z nią spotka znowu; ale dziéwczę odzyskawszy przytomność i władzę nad sobą, poniosło się jak wiatr, i z oczu mu znikło.
Wieczorem Aza znów przeleciała pod chatą Tumrego, i pobiegła do dworu. Co ją tam ciągnęło? czy chciwość, czy ciekawość, czy w istocie ten instynkt zemsty i prześladowania, który chwilami tak silnie się w jéj sercu odzywał? Któż powié...
Pan Adam zawsze ją witał jednakowo słaby, rozdrażniony jednakowo pragnieniem; ale
Uwagi (0)