Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
W chwili gdy to myślałem, uderzył mnie jeden takt sonaty. Znałem go bardzo dobrze, ale czasem uwaga inaczej oświetla rzeczy oddawna znane, ukazując nam coś, czegośmy nigdy nie widzieli. Przegrywając ów takt, mimo iż Vanteuil wyrażał w nim marzenie całkowicie obce Wagnerowi, mimowoli szepnąłem: „Tristan”, z uśmiechem jaki ma przyjaciel rodziny, odnajdując coś z dziadka w intonacji i geście wnuka, który dziadka nie znał. I tak jak się spogląda wówczas na fotografję, pozwalającą ustalić podobieństwo, tak ja na sonacie Vinteuila umieściłem na pulpicie partycję Tristana, którego fragmenty dawano właśnie tego popołudnia na koncercie Lamoureux. W podziwie dla mistrza z Bayreuth nie przeszkadzał mi żaden skrupuł owych ludzi, którym, jak Nietzschemu, obowiązek każe uciekać, tak w sztuce jak w życiu, od piękności która ich kusi. Tacy, wydzierając się Tristanowi jak zapierają się Parsivala, przez duchową ascezę, z umartwienia w umartwienie, dochodzą, krocząc najkrwawszą drogą krzyżową, do wzniesienia się do czystego poznania oraz do doskonałego ubóstwienia... Pocztyljona z Longjumeau. Zdawałem sobie sprawę ze wszystkiego co jest realnego w dziele Wagnera, przechodząc owe uparte i ulotne tematy, które nawiedzają jakiś akt, oddalają się jedynie poto aby wrócić, i czasami odległe, uśpione, prawie oderwane, stają się w innych momentach, mimo iż zamglone, tak natarczywe i bliskie, tak wewnętrzne, tak organiczne, tak wnikające do trzewi, iż możnaby rzec, że to jest nawrót nietyle motywu ile newralgji.
Muzyka, bardzo w tem różna od towarzystwa Albertyny, pomagała mi zstąpić w samego siebie, odkryć tam nową rzecz: rozmaitość, której napróżno szukałem w życiu, w podróży, a której nostalgję wzniecał we mnie ten dźwięczny nurt, zamierający dokoła mnie w słonecznych falach. Rozmaitość podwójna. Jak pryzmat uzewnętrznia nam skład światła, tak harmonja Wagnera, kolor Elstira, pozwalają nam poznać ową istotę wrażeń innego człowieka, w którą miłość dla drugiej istoty nie daje nam wniknąć. Następnie, rozmaitość w łonie samego dzieła, w jedyny sposób, który pozwala być naprawdę rozmaitym: zjednoczyć różne indywidualności. Gdzie podrzędny muzyk miałby pretensje malować giermka, rycerza, każąc im śpiewać tę samą melodję, tam przeciwnie, pod każde miano Wagner podkłada odmienną rzeczywistość; za każdym razem kiedy się zjawia giermek, jest to odrębna figura, zarazem skomplikowana i prosta, która z radosnem i feudalnem zderzeniem linij wpisuje się w bezmiar dźwięków. Stąd pełnia muzyki, nasyconej tyloma rodzajami muzyk, z których każda jest odrębną istotą. Istotą, lub wrażeniem, jakie daje nam chwilowy aspekt natury. Nawet to, co jest najmniej zależne od uczuć jakie ona w nas rodzi, zachowuje swoją zewnętrzną i doskonale określoną realność; śpiew ptaka, róg myśliwski, fujarka pasterza, znaczą się na horyzoncie dźwięczną sylwetą. Z pewnością Wagner miał ją przybliżyć, posłużyć się nią, wprowadzić ją w orkiestrę, poddać najwyższym koncepcjom muzycznym, ale szanując jej zasadniczą odrębność, jak snycerz szanuje słoje i swoisty charakter drzewa w którem rzeźbi.
Ale mimo bogactwa tych dzieł, w których kontemplacja natury mieści się obok akcji, obok indywiduów nie będących jedynie imionami osób, zastanawiałem się jak bardzo jednak owe dzieła zachowują — przy całej ich cudowności — coś niekompletnego. To jest cecha wszystkich wielkich dzieł XIX wieku, owego XIX wieku, który odcisnął się na książkach największych pisarzy; ale kontrolując swoją pracę niby pracownik i sędzia zarazem, wyciągnęli z tej autokontemplacji nową piękność, będącą poza dziełem i wyższą od niego, narzucając mu — wstecz niejako — jedność i wielkość, których ono nie posiada. Nie mówiąc już o twórcy, który ujrzał ex post w swoich powieściach Komedję ludzką, ani o tych, którzy nazwali swoje różnorodne poematy lub studja Legendą wieków lub Biblją ludzkości, czyż nie można jednak powiedzieć o tym właśnie, o Michelecie, iż wciela wiek XIX tak dobrze, że największych piękności Micheleta nie tyle trzeba szukać w samem jego dziele, ile w postawie przybranej wobec dzieła; nie w Historji Francji ani w Historji Rewolucji, ale w przedmowach do własnych książek. Przedmowy, to znaczy stronice napisane ex post, gdzie rozważa te książki, a do przedmów trzeba dołączyć tu i ówdzie jakieś zdanie, zaczynające się zwykle od: „Mamż powiedzieć”, — nie zastrzeżenie uczonego lecz kadencja muzyka. Inny muzyk, ten który mnie zachwycał w danej chwili, Wagner, wydobywając z biurka rozkoszny fragment poto aby go wprowadzić jako retrospektywnie konieczny temat w dzieło, o którem nie myślał w chwili gdy ów fragment komponował; następnie, skomponowawszy pierwszą operę mitologiczną, potem drugą, potem jeszcze inne, i spostrzegając nagle że stworzył tetralogję, musiał doznawać tego samego upojenia, co Balzac, kiedy, obejmując swoje utwory obcem i ojcowskiem zarazem spojrzeniem, znajdując w jednem czystość Rafaela, w innem prostotę Ewangelji, spostrzegł nagle, w retrospektywnem oświetleniu, że będą piękniejsze zebrane w cykl, powtarzający te same osoby; jakoż w tem zagęszczeniu dał swemu dziełu ostatnie i najwspanialsze dotknięcia pendzla. Jedność wtórna, ale nie sztuczna, bo inaczej rozpadłaby się w proch, jak tyle cyklów miernych pisarzy, którzy, z wielkim nakładem tytułów i podtytułów udają że mieli jedyny i transcendentalny cel. Jedność nie urojona, może nawet realniejsza przez to że wtórna, że się urodziła z chwili entuzjazmu, w której wyłoniła się z części wymagających już tylko spojenia. Jedność, która nie znała samej siebie, zatem witalna a nie logiczna; która nie wykluczyła rozmaitości, nie ostudziła wykonania. Wyłania się ona (ale tym razem spojona z całością) jako jakiś fragment skomponowany oddzielnie, zrodzony z natchnienia, nie wymuszony sztucznem rozwinięciem jakiejś tezy, zrastający się z resztą. Przed wielkim wybuchem orkiestry poprzedzającym powrót Izoldy, dzieło samo przyciągnęło wpół zapomnianą melodię pasterza. I z pewnością, jak narastanie orkiestry za zbliżaniem się statku wchłania tony fujarki, przekształca je, wtapia w swoją ekstazę, łamie ich takt, rozjaśnia tonację, przyśpiesza rytm, bogaci instrumentację, tak z pewnością sam Wagner uczuł radość, odnajdując w pamięci melodję pasterza, wcielając ją w dzieło, dając jej pełne znaczenie. Ta radość nie opuszcza go zresztą nigdy. Jakibądź byłby u niego smutek poety, zawsze pociesza go, przewyższa — to znaczy, na nieszczęście, szybko niweczy — radość technika. Ale wówczas uderzyła mnie ta majsterska sprawność, podobnie jak zauważona przed chwilą identyczność frazy Vinteuila z frazą Wagnera. Czyżby ta sprawność dawała u wielkich artystów złudzenie oryginalności całkowitej, nieogarnionej napozór, odblask ponadludzkiej realności, a w istocie produkt przemyślnej pracy? Jeżeli sztuka jest tylko tem, nie bardziej realna jest od życia i nie miałem powodu tyle jej żałować!
Dalej grałem Tristana. Oddzielony dźwięczną ścianką od Wagnera, słyszałem jak się raduje, jak mnie zaprasza abym dzielił jego radość, słyszałem jak się powtarza nieśmiertelnie młody śmiech i ciosy zygfrydowego młota, w których zresztą, im cudowniej wykute były te frazy, techniczna zręczność służyła już tylko poto aby im pozwolić swobodniej opuścić ziemię, niby ptakom podobnym nie do lohengrinowego łabędzia, ale do owego samolotu, który w moich oczach w Balbec zmieniał swoją energję we wzlot, szybował ponad fale i gubił się w niebie. Może jak ptaki latające najwyżej i najszybciej mają potężniejsze skrzydła, tak trzeba by owych naprawdę materjalnych aparatów aby zgłębić nieskończoność: owych studwudziestokonnych maszyn marki Tajemnica, w których jednak, choćby się najwyżej szybowało, w kosztowaniu ciszy bezkresów przeszkadza nam potężne warczenie motoru!
Nie wiem, czemu bieg moich rojeń, dotąd idący za wspomnieniem muzyki, odwrócił się ku jej najlepszym współczesnym wykonawcom, między którymi, przeceniając go nieco, mieściłem Morela. Myśl moja skręciła nagle; zacząłem myśleć o charakterze Morela, o pewnych właściwościach tego charakteru. Zresztą — mogło się to łączyć (ale nie mieszać) z neurastenją, która go toczyła — Morel miał zwyczaj mówić o swojem życiu, ale tak mglisto, że trudno było coś rozpoznać. Oddawał się naprzykład całkowicie do rozporządzenia panu de Charlus, zastrzegając sobie wolne wieczory, bo chciał po obiedzie uczęszczać na kurs algebry. P. de Charlus zgadzał się, ale chciał widywać Morela potem.
— Niemożliwe, to stary obraz włoski (powtórzony w ten sposób, żarcik ten nie ma żadnego sensu; ale ponieważ p. de Charlus dał Morelowi do czytania Education sentimentale Flaubera, gdzie w przedostatnim rozdziale Fryderyk Moreau mówi te słowa, przez żart Morel nigdy nie użył słowa „niemożliwe”, aby nie dodać: „to stary obraz włoski”); kurs trwa do późna, i to już jest wielki kłopot dla profesora, który byłby oczywiście bardzo dotknięty.
— Ależ nie ma potrzeby przechodzić kursu; algebra to nie jest pływanie ani nawet angielszczyzna, tego się można nauczyć równie dobrze z książki — odpowiadał p. de Charlus, w kursie algebry odgadując natychmiast jeden z owych obrazów, w których nie można było zgoła nic rozpoznać. Może były to noce z kobietą, albo — w razie jeżeli Morel starał się zdobywać pieniądze mętnemi środkami i przystał do tajnej policji — wyprawa z tajnymi agentami, lub kto wie, gorzej jeszcze, schadzka z żygolakiem, którego udział może był potrzebny w domu schadzek.
— Nawet o wiele łatwiej z książki — odpowiadał Morel — z kursu algebry nic się nie rozumie.
— Zatem czemu nie studjujesz jej raczej u mnie, gdzieby ci było o tyle wygodniej — mógłby odrzec p. de Charlus, ale nie uczynił tego, wiedząc że natychmiast, zachowując jedynie tę samą despotyczną nieodzowność, urojona algebra zmieniłaby się w lekcję tańca lub rysunku. W czem p. de Charlus mógł się przekonać że się myli, bodaj o tyle, że Morel nieraz bawił się u barona rozwiązywaniem równań. P. de Charlus bąknął coprawda, że algebra nie na wiele zda się skrzypkowi. Morel odpowiedział, że to jest dobra rozrywka i lekarstwo na neurastenję. Bezwątpienia, p. de Charlus mógłby się postarać o informację, dowiedzieć się co to były w istocie te tajemnicze i nieuchronne kursy algebry, udzielane tylko w nocy. Ale nato aby odcyfrowywać zajęcia Morela, pana de Charlus nazbyt pochłaniały obowiązki światowe. Składanie i przyjmowanie wizyt, klub, obiady, teatr, przeszkadzały mu myśleć o tem, zarówno jak o tej gwałtownej i podstępnej złości, którą Morel (jak opowiadano) objawiał i skrywał zarazem w różnych środowiskach, w miastach gdzie gościł kolejno i gdzie mówiono o nim ze drżeniem, zcicha, nie śmiejąc nic opowiedzieć.
Właśnie, niestety, jeden z owych wybuchów neurastenicznej furji dane mi było słyszeć tego dnia, kiedy, wstawszy od fortepianu, zeszedłem na dziedziniec, wybierając się naprzeciw Albertyny. Mijając sklep Jupiena, gdzie Morel i ta, która, jak sądziłem, miała zostać niedługo jego żoną, byli sami, usłyszałem Morela, który krzyczał na cały głos, z akcentem którego u niego nie znałem. Ten chłopski, zazwyczaj powściągany akcent był bardzo dziwny. Słowa były nie mniej dziwne, błędne z punktu widzenia francuzczyzny, ale Morel wszystko znał niedokładnie. „Wyjdziesz ty stąd, ździro zatracena, ździro zatracona, ździro zatracena”, powtarzał biednej dziewczynie, która z pewnością z początku nie rozumiała co on mówi, a potem, drżąca i dumna, stała przed nim bez ruchu. „Mówiłem ci żebyś szła stąd, ździro zatracena, ździro zatracena! sprowadź tu wuja, żebym mu powiedział, kto ty jesteś, k... o jedna”. Właśnie w tej chwili rozległ się w dziedzińcu głos Jupiena, który wracał, rozmawiając z jednym z przyjaciół; że zaś wiedziałem iż Morel jest wielki tchórz, uważałem za zbyteczne łączyć swoje siły z siłami Jupiena i jego przyjaciela, którzy za chwilę mieli się znaleźć w sklepie. Wróciłem, aby uniknąć spotkania się z Morelem, który mimo iż rzekomo tak pragnął aby sprowadzono Jupiena (prawdopodobnie chcąc nastraszyć i opanować młodą dziewczynę szantażem, nie opartym może na niczem), czem prędzej wyszedł, skoro go usłyszał w dziedzińcu. Takie powtórzone słowa nie oddają niczego, nie wytłumaczyłyby bicia serca, z jakiem wracałem. Owe sceny, których jesteśmy świadkami w życiu, znajdują nieobliczalny element siły w tem, co wojskowi nazywają w ofensywie „korzyściami zaskoczenia”. Mimo iż odczuwałem taki spokój na myśl że Albertyna, zamiast zostać w Trocadero, znajdzie się za chwilę przy mnie, brzmiał mi w uszach akcent tych słów, powtarzających dziesięć razy: „ździro zatracena, ździro zatracena” — słów które mną wstrząsnęły.
Stopniowo, wzburzenie moje uspokoiło się. Albertyna miała wrócić. Za chwilę usłyszę jej dzwonek. Uczułem, że moje życie nie jest już takie, jakiem mogłoby być. Takie posiadanie kobiety, z którą całkiem naturalnie, skoro powróci, miałem wyjść; na której upiększenie miały się coraz bardziej obracać moje siły i moja energja, czyniło ze mnie niby łodygę rozrosłą ale obciążoną bujnym owocem wysysającym wszystkie jej soki. Tworzyło to kontrast z niepokojem odczuwanym jeszcze przed godziną: spokój, przyniesiony powrotem Albertyny rozleglejszy był od tego, który czułem rano przed jej wyjściem. Wyprzedzający przyszłość, której uległość mojej przyjaciółki czyniła mnie niemal panem, odporniejszy, wypełniony niejako i ustabilizowany zbliżającą się, niewczesną, nieuniknioną i słodką obecnością, spokój ten (zwalniający nas od szukania szczęścia w sobie samym) był spokojem rodzącym się z uczuć rodzinnych i ze szczęścia domowego. Rodzinne i domowe: oto było uczucie, które dawało mi tyle spokoju podczas gdym oczekiwał Albertyny; i takiego też uczucia doznawałem później, jadąc z nią na spacer.
Zdjęła na chwilę rękawiczkę, czy aby dotknąć mojej ręki, czy aby mnie olśnić, ukazując na małym palcu, obok pierścionka danego jej przez panią Bontemps, pierścionek, na którym rozpościerała się szeroka i płynna powierzchnia jasnego liścia rubinu.
— Jeszcze nowy pierścionek, Albertyno. Doprawdy, hojność twojej ciotki jest niewyczerpana!
— Nie, to nie od ciotki — rzekła śmiejąc się. — To ja sama kupiłam; dzięki tobie, mogę robić grube oszczędności. Nie wiem nawet, do kogo należał. Podróżny, któremu zabrakło pieniędzy, zostawił go właścicielowi hotelu, gdzie stanęłam w Le Mans. Nie wiedział, co z nim robić i byłby go sprzedał o wiele poniżej
Uwagi (0)