Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
— Dużo masz tych pierścionków, Albertyno. Na jaki palec włożysz ten, który dostaniesz odemnie? W każdym razie, ten jest bardzo ładny; nie mogę dobrze dojrzeć cyzelowań dokoła rubinu; rzekłby ktoś wykrzywiona twarz ludzka. Ale to nie na mój wzrok.
— Choćbyś miał i najlepszy, niewiele by ci pomogło. Ja także nie mogę poznać.
Niegdyś, kiedym czytał jakieś pamiętniki, powieść, gdzie mężczyzna towarzyszy wszędzie kobiecie, chodzi z nią na podwieczorki, często pragnąłem móc robić to samo. Zdawało mi się niekiedy, że to osiągam; kiedym naprzykład towarzyszył kochance Roberta, kiedym z nią chodził na obiad. Ale daremnie wzywałem na pomoc myśl, że gram w tej chwili role której zazdrościłem w powieści; ta myśl przekonywała mnie, żem powinien czuć przyjemność w towarzystwie Racheli, ale nie dawała mi jej. Bo za każdym razem kiedy chcemy naśladować coś co było naprawdę rzeczywiste, zapominamy, że owo coś zrodziło się nie z chęci naśladowania, ale z nieświadomej i również realnej siły. Otóż tego specjalnego wrażenia, którego nie mogła mi dać cała moja chęć odczuwania subtelnej rozkoszy w spacerze z Rachelą, doznawałem teraz nie szukając go zgoła, ale z przyczyn zupełnie odmiennych, szczerych, głębokich; naprzykład z tego powodu, że zazdrość moja nie pozwalała mi być daleko od Albertyny i, o ile mogłem wychodzić, puścić jej na spacer bezemnie. Odczuwałem to dopiero teraz, dlatego że świadomość tworzy się nie z obserwowanych przez nas rysów zewnętrznych, ale z bezwiednych wrażeń; dlatego że niegdyś kobieta, nawet siedząc obok mnie w powozie, nie była w rzeczywistości obok mnie, o ile nie odtwarzała jej tam w każdej chwili moja potrzeba, — taka jaką odczuwałem w stosunku do Albertyny; o ile nieustanna pieszczota mego spojrzenia nie przywracała jej wciąż barw wymagających ustawicznej odnowy, o ile zmysły, nawet ukojone ale pamiętające, nie dawały tym kolorom soczystości i konsystencji; o ile zazdrość — zespolona ze zmysłami i z podniecającą je wyobraźnią — nie utrzymywała tej kobiety przy mnie w równowadze siłą przyciągania równie potężnego jak prawo ciążenia.
Powóz jechał szybko przez bulwary, aleje, w których ciągnące się domy, różowy skrzep światła i zimna, przypominały mi wizyty u pani Swann, łagodnie oświetlonej przez złocienie w oczekiwaniu pory zapalania lamp.
Ledwie miałem czas spostrzec — oddzielony od nich szybą auta, niby oknem w swoim pokoju — młodą owocarkę, mleczarkę stojącą przed drzwiami, lśniącą w tym pogodnym dniu niby heroina, którą pragnienie moje zdolne było wciągnąć w rozkoszne perypetje u progu romansu. Tego romansu nie miałem poznać. Bo nie mogłem poprosić Albertyny abyśmy się zatrzymali; i już znikły młode kobiety. Oczy moje ledwie rozróżniły ich rysy i ledwie upieściły ich świeżość w złotawej mgle, w której były skąpane. Wzruszenie, jakie mnie ogarniało na widok córki winiarza przy kasie lub młodej praczki gwarzącej na ulicy, było wzruszeniem, jakie człowiek odczuwa poznając Boginię. Od czasu jak Olimp nie istnieje, mieszkańcy jego żyją na ziemi. Tworząc mitologiczne obrazy, malarze brali za modele do Wenus lub do Cerery dziewczęta z ludu, uprawiające najpospolitsze rzemiosła; i wówczas, dalecy od popełnienia świętokradztwa, przydali im jedynie — lub przywrócili — ich właściwości i poszczególne atrybuty, z których je wyzuto.
— Jak ci się podobało Trocadero, ty mała warjatko?
— Wściekle jestem kontenta, żem je puściła kantem, aby być z tobą. Jako budynek to dosyć plugawe, prawda? To Davioud, zdaje się?
— Ależ moja Albertynka się kształci! W istocie, to Davioud, ale zapomniałem o tem.
— Kiedy ty śpisz, ja czytam twoje książki, leniuchu.
— Słuchaj, mała, doprawdy, ty się zmieniasz tak prędko i stajesz się taka inteligentna (to była prawda, ale pozatem chciałem, aby, w braku innych satysfakcyj, Albertyna mogła sobie powiedzieć, iż czas spędzony u mnie nie jest dla niej tak całkiem stracony), że zwierzyłbym ci w potrzebie rzeczy, powszechnie uznane za fałsz, a odpowiadające prawdzie której szukam. Czy wiesz, co to jest impresjonizm?
— Doskonale.
— A więc oto co chcę powiedzieć. Przypominasz sobie kościół w Marcouville l’Orgueilleuse, którego Elstir nie lubił, bo był nowy. Czy Elstir nie sprzeniewierza się własnemu impresjonizmowi, wyjmując te budowle z ogólnego wrażenia w którem są zawarte, aby je wydobyć poza światło w którem są roztopione i badać nakształt archeologa ich swoistą wartość? Kiedy maluje, czyż szpital, szkoła, afisz na murze, nie mają w całości obrazu tej samej wartości co bezcenna katedra obok? Przypominasz sobie, jak fasada była wypalona słońcem, jak płaskorzeźba ze świętymi w Marcouville pływała w świetle? Cóż szkodzi, że budowla jest nowa, jeżeli się wydaje stara, a nawet jeśli się nie wydaje? Wyciśnięto do ostatniej kropli zawartość poezji ukrytą w starych dzielnicach, ale pewne domy, świeżo wzniesione dla bogatych mieszczuchów, w nowych dzielnicach, z nazbyt białego i świeżo obrobionego kamienia, czyż nie rozdzierają skwarnego lipcowego południa, w porze gdy ludek wraca na śniadanie, krzykiem równie ostrym jak zapach wiśni, zanim podadzą śniadanie w jakiej mrocznej jadalni, gdzie szklane pryzmaty służące za podstawkę na noże rzucają różnokolorowe ognie równie piękne jak witraże w Chartres?
— Jakiś ty kochany! Jeżeli się zrobię inteligentna, to dzięki tobie.
— Czemu w piękny dzień odwracać oczy od Trocadero, którego wieże w kształcie szyi żyrafy przywodzą na myśl pustelnię w Pawii?
— To Trocadero sterczące na wzgórzu przypomniało mi także reprodukcję Mantegny, która jest u ciebie; zdaje się, że to Saint-Sébastien, gdzie w głębi jest amfiteatralnie wnoszące się miasto i gdzie możnaby przysiąc, że znajduje się Trocadero.
— Widzisz! Ale jakim cudem ty znalazłaś reprodukcję Mantegny? Jesteś niesłychana!
Przybyliśmy w dzielnice bardziej ludowe, gdzie obecność Wenus służebnej za każdą ladą czyniło z lady niby podmiejski ołtarz, u którego stóp rad byłbym spędzić życie.
Tak jak się czyni w wilję przedwczesnej śmierci, sporządzałem bilans przyjemności, których mnie pozbawia granica, jaką Albertyna kładzie mojej wolności. W Passy, młode dziewczęta obejmujące się w pół na środku ulicy zapchanej ludźmi, oczarowały mnie swoim uśmiechem. Nie zdążyłem dokładnie rozróżnić tego uśmiechu, ale mało prawdopodobne było abym go podchwycił, w każdym bowiem tłumie, w każdym młodym tłumie nie rzadko spotka się medalion o szlachetnym profilu. Tak iż te tłumy ludu w święto są dla amatora rozkoszy równie cenne jak dla archeologa rozkopana ziemia, z której motyka dobywa starożytne medale.
Wjechaliśmy do Lasku. Myślałem, że gdyby Albertyna nie wybrała się ze mną, mógłbym w tej chwili w Cirque des Champs-Elysées posłyszeć wagnerowską burzę jęczącą wszystkiemi linami orkiestry, gdy przyciąga do siebie, niby lekką pianę, melodję pastuszą, którą przegrywałem sobie świeżo, gdy ją wzbija w powietrze, ugniata, zniekształca, dzieli, porywa w rosnącym wirze. W każdym razie pragnąłem skrócić naszą przejażdżkę i wrócić wcześnie, bo, nie wspominając o tem Albertynie, postanowiłem iść wieczorem do Verdurinów. Przesłali mi zaproszenie, które wraz z innemi rzuciłem do kosza. Ale zmieniłem zamiar na ten wieczór, bo chciałem sprawdzić, kogo Albertyna spodziewała się spotkać u nich popołudniu. Prawdę mówiąc, doszedłem z Albertyną do tego punktu, kiedy, o ile wszystko idzie prawidłowo, w normalnym trybie, kobieta służy nam już tylko za przejście do innej kobiety. Trzyma nas jeszcze za serce, ale mało; pilno nam spieszyć co wieczora aby spotkać nieznajome, a zwłaszcza nieznajome które ona zna, zdolne opowiedzieć nam jej życie. Co do niej samej, posiedliśmy ją już, wyczerpaliśmy wszystko co zechciała nam oddać z siebie. Jej życie, to jeszcze ona sama, ale właśnie ta część której nie znamy, rzeczy o które próżnośmy ją pytali i które zdołamy zebrać na nowych ustach.
Jeżeli moje życie z Albertyną miało mnie pozbawić Wenecji, podróży, mógłbym choć teraz, gdybym był sam, poznać młode midinetki rozsypane w blasku słonecznym tej pięknej niedzieli, istoty, których piękność tkwiła dla mnie w znacznej mierze w ożywiającem je nieznanem życiu. Czyż oczy, które widzimy, nie są przeniknione spojrzeniem, którego obrazów, wspomnień, nadziei, wzgard, zawartych w tem spojrzeniu i od niego nieodłącznych — nie znamy? Owa egzystencja, będąca życiem przechodzącej istoty, czyż nie zmienia — zależnie od tego czem jest — wartości zmarszczenia tych brwi, rozdęcia nozdrzy? Obecność Albertyny pozbawiała mnie możności podejścia do nich i może uwolnienia się w ten sposób od pokusy. Ten, kto chce podtrzymać w sobie żądzę życia oraz wiarę w coś rozkoszniejszego niż rzeczy zwyczajne, powinien chodzić na spacer; ulice bowiem, aleje pełne są Bogiń. Ale Boginie nie pozwalają zbliżyć się do siebie. Tu i ówdzie, wśród drzew, u wejścia do kawiarni, służąca czuwała jak nimfa u wstępu do świętego gaju, podczas gdy w głębi trzy młode dziewczyny siedziały obok olbrzymiego łuku swoich bicyklów stojących koło nich, niby trzy Nieśmiertelne, wsparte łokciem o chmurę lub o bajecznego bieguna, na których spełniają swoje mitologiczne podróże. Zauważyłem, że za każdym razem kiedy Albertyna przez chwilę popatrzyła na te dziewczęta, oczy ich z głęboką uwagą natychmiast zwracały się ku mnie. Ale ani nasilenie tej kontemplacji, ani jej krótkość wyrównana nasileniem nie dręczyły mnie zbytnio; w istocie, zdarzało się często, że Albertyna, czy pod wpływem zmęczenia czy że ten sposób patrzenia właściwy jest istocie z natury uważnej, przyglądała się tak, jakby w zadumie, bądź mojemu ojcu bądź Franciszce; co zaś do szybkości z jaką zwracała się ku mnie, mogła wynikać z faktu, że Albertyna, znając moje podejrzenia chciała (nawet gdyby nie były uzasadnione) uniknąć dania im pozoru. Z tą samą zresztą uwagą, która wydałaby mi się występna u Albertyny (również gdyby jej przedmiotem byli młodzi ludzie) ja sam spoglądałem na wszystkie midinetki, nie czując się ani przez chwilę winny, niemal mając pretensję do Albertyny, że swoją obecnością przeszkadza mi zatrzymać się i podejść do nich. Uważamy za niewinne to że my pożądamy, a za okrutne że ktoś inny pożąda. I ten kontrast między tem co się tyczy nas a tem co się tyczy ukochanej istoty, odnosi się nie tylko do pożądania, ale i do kłamstwa. Cóż zwyklejszego niż kłamstwo, czy chodzi naprzykład o zamaskowanie codziennych niedomagań gdy chcielibyśmy uchodzić za zdrowych, o ukrycie jakiejś przywary lub o pójście za swoją ochotą bez urażenia drugiej osoby? Kłamstwo jest najpotrzebniejszem i najpowszechniejszem narzędziem instynktu samozachowawczego. I oto właśnie kłamstwo chcielibyśmy wygnać z życia istoty którą kochamy, to kłamstwo szpiegujemy, węszymy, tępimy wszędzie! Oburza nas ono, wystarcza aby spowodować zerwanie, zdaje się nam kryć największe winy, o ile ich nie kryje tak dobrze, że ich nie podejrzewamy. Szczególny to stan, ta nasza przesadna wrażliwość na czynnik chorobowy, dzięki swojej wszechobecności nieszkodliwy dla drugich a tak groźny dla nieszczęśnika pozbawionego odporności przeciw niemu.
Życie tych ładnych dziewcząt (wskutek mego długiego zamknięcia spotykanych tak rzadko) wydawało się — zarówno jak wszystkim tym, w których łatwość realizacji nie stępiła wyobraźni — czemś równie odmiennem od tego co znałem, równie upragnionem co najcudowniejsze miasta marzonej podróży.
Zawód doznany przy kobietach które poznałem, w miastach które zwiedziłem, nie przeszkadzał mi brać się na urok nowych kobiet i wierzyć w ich realność; toteż tak samo jak ujrzeć Wenecję — Wenecję, której nostalgję budziła we mnie wiosna a której nie pozwoliłoby mi poznać małżeństwo z Albertyną — ujrzeć Wenecję w panoramie, którą Ski uznałby może za piękniejszą w tonie od prawdziwej, nie zastąpiłoby mi w niczem podróży, której czas, określony bez mojego udziału, zdawał mi się nieodzowny do przebycia, tak samo midinetka, bodaj najpiękniejsza ale sztucznie dostarczona przez stręczycielkę, nie mogłaby się wcielić dla mnie w tę, która kołysząc się niedbale, przechodziła w tej chwili pod drzewami śmiejąc się z przyjaciółką. Choćby inna, spotkana w domu schadzek, była ładniejsza, to by nie było to samo, bo na oczy nieznajomej dziewczyny nie patrzymy tak, jakbyśmy patrzyli na opalową lub agatową płytkę. Wiemy, że promyk który ją iryzuje, lub błyszczące ziarnka które w nich migocą, są wszystkiem co możemy ujrzeć z myśli, z woli, z pamięci przechowującej dom rodzinny którego nie znamy, przyjaciół którym zazdrościmy. Chęć owładnięcia tem wszystkiem, tak trudnem, tak opornem, oto co daje wartość spojrzeniu, o wiele bardziej niż sama jego materjalna piękność (czem by się może tłumaczyło, że jakiś młody człowiek rozpali wyobraźnię kobiety, która usłyszała ze to jest książę Walji, a ta sama kobieta nie zwróci już nań uwagi, dowiedziawszy się że się pomyliła). Spotkać midinetkę w domu schadzek, znaczy znaleźć ją wyzutą z owego nieznanego życia które ją przenika i które pragniemy przez nią posiąść; znaczy zbliżyć się do oczu zmienionych w istocie w zwykłe drogie kamienie; do nosa, którego fałdka jest równie bez znaczenia jak fałdka kwiatu. Nie, o ilebym chciał nadal wierzyć w realność tej nieznanej i przechodzącej opodal midinetki, uważałem za nieodzowne wypróbować jej opór, mierząc z nim moje intencje, narażając się na afronty, wracając do ataku, uzyskując schadzkę, wyczekując pod magazynem, poznając szczegół po szczególe to co składało życie tej dziewczyny, przenikając to w co spowija się dla niej przyjemność której szukam i dystans jaki jej rozmaite nawyki i jej swoiste życie pomieściłyby między mną a przywilejem, który chciałbym uchwycić i zdobyć; to było równie nieodzowne co odbyć długą podróż koleją, o ile chciałem wierzyć w realność Wenecji, ujrzanej naprawdę i nie będącej jedynie panoramą z Wystawy.
Ale właśnie te podobieństwa między pożądaniem a podróżą sprawiły, żem sobie przyrzekł zgłębić kiedyś naturę tej siły niewidzialnej ale równie potężnej jak wiara, lub jak, w świecie fizycznym, ciśnienie atmosferyczne; siły, która wznosiła tak wysoko miasta, kobiety, dopóki ich nie znałem, a ulatniała się skoro tylko zbliżyłem się do nich, dając im natychmiast opaść w płaską i pospolitą rzeczywistość.
Nieco dalej, inna dziewczyna klęcząc poprawiała coś koło bicyklu. Dokończywszy reparacji, młoda cyklistka siadała na rower,
Uwagi (0)