Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖
Opowieść o tym, jak Prusaka nauczyć porządku po polsku (z cyklu historii pisanych „ku pokrzepieniu serc”).
Hrabia Wentzel Croy-Dülmen ma wszystko, czego może pragnąć młody mężczyzna: ogromny majątek, powodzenie u kobiet i z high life'u, i z półświatka, dobraną kompanię przyjaciół do wspólnych zabaw oraz zdrowie i urodę. Miary szczęścia absolutnego dopełnia całkowity brak nadzoru ze strony starszych.
Jednak spotkanie z pewną tajemniczą, niewrażliwą na jego wdzięk i przymioty damą całkowicie odmieni jego życie, czyniąc mało wartościowym wszystko, co miał dotychczas, za to wyznaczając mu nowe, niełatwe do osiągnięcia cele.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— Dziękuję pani!
— Za co? Że pan mi zrobił najwyższą przyjemność, wypełnił moje marzenie? To ja panu tego nigdy nie zapomnę. Brata mego kochałam nade wszystko. Był mi pierwowzorem, mistrzem, zastępował nam ojca. Człowieka takiego hartu i nieskalanych zasad trudno znaleźć. Gdy go wzięto do wojska, płakaliśmy jak skazańcy, a on, biedny, żegnał nas, prosząc o modły. Nie dla niego była ta służba. Po manifeście wojennym nie miał już czasu odwiedzić nas, ruszyły pierwsze pułki polskie, wszędzie pierwsze. Parę listów odebraliśmy smutnych. W dzienniku w liście zabitych znaleźliśmy biedaka... Wielbiono odwagę i zapał. Po trupie jego szli Niemcy do zwycięstwa, a jemu grali, grali, jak na urągowisko... Biedny rozbitek!
Zamilkła. Głos jej się łamał w rzewności, której Wentzel nie znał w jej hardej duszy.
— Pan ma w duszy rzadką delikatność i snadź297 pan poznał nas dobrze, gdy odgadł to, co nam najciężej dolegało: ten dół wspólny na obczyźnie. Nie wyrażę, jakeśmy panu wdzięczni. Po weselu Jasia zabierzemy zwłoki do Braniszcza na nasz cmentarz. Będzie to dla mnie szczęśliwy dzień i wielkie zadowolenie. Dziękuję raz jeszcze panu.
Wyciągnęła doń rączkę i po raz pierwszy uścisnęła jego prawicę.
— Niesłusznie przyjmuję podziękowania — odparł, wpatrując się w nią, jakby się tym widokiem nie mógł nacieszyć. — Jakim mnie pani zrobiła, takim jest298. Muszę wiele napędzić299 i wiele znieść, i wiele przepracować jeszcze; ledwie zacząłem żyć.
— Kto tak zaczyna, ten nie ustanie. Pracę znać na panu i myśl głębszą. Zmiana ogromna.
— Nie praca mnie zmęczyła — rzekł z cicha. — Wolałbym być parobkiem w Strudze lub Mariampolu, jak panować w Niemczech. Nieprędko skażę siebie po raz drugi na podobne wygnanie. Na wyjezdnym opadli mnie wyborcy w Dülmen, żądając, bym im posłował w sejmie jesienią. Uciekłem.
— Dlaczego? Jest to dowód wielkiego zaufania i uznania pana charakteru, którego nie można lekceważyć. Przed rokiem nie wybrano by pana.
— Uchowaj Boże! Z moją reputacją! Filistry woleliby diabła samego. Nazywali mnie: der tolle Graf300!
— Odmawiać nie wypada — dodała.
— Nie mam dość swobodnej myśli teraz — westchnął. — Żeby nawet Bismarck był w mojej skórze, nie dałby sobie rady, a tym mniej poselskim obowiązkom.
— Do jesieni daleko. Może pan uporządkuje swoje sprawy. Zresztą na troski najlepsza praca.
— Na troski najlepsza pociecha — poprawił z uśmiechem — a tej się nie spodziewam.
Jadzia obejrzała się poza siebie — w oddali majaczyły sylwetki Jasia i Cesi, Stefan zginął. Wyjeżdżali już z brzeźniaka, o staje301 czerniał Mariampol.
— Tych dwojga nie doczekamy się nigdy — rzekła. — Teraz, gdy już mają drużbę, może nie odłożą ślubu.
— Pani daruje niedyskrecję zapytania. A pani ślub kiedy? Zapewne rychło.
— To zależy od mego przyszłego męża — uśmiechnęła się.
Spuścił głowę i kręcąc wąsy, jechał w milczeniu. Jan miał słuszność. Jadzia wymusztrowała go doskonale. Ani prosił, ani żądał, ani wspomniał nawet o uczuciu, co przepełniało jego istotę.
W wysadzie puścili cugle koniom. Zmrok zapadał zupełny, ale pomimo cienia poznała, kto to jechał, pani Tekla wracająca z obory od udoju.
— Wacio! Wacio! — rozległo się serdecznie, radośnie, z wybuchem długo tajonej czułości.
Hrabia zeskoczył z konia i pobiegł do niej jak syn, dziecko. Szalone wesele ogarnęło go — nikt go tak nie witał. Porwał staruszkę z ziemi, podniósł i ściskał, i całował, witając najczulszymi wyrazy. A ona rękami objęła go za głowę, zapominając, że ją ten wariat trzyma w powietrzu jak małą dziewczynkę.
Opamiętała się po chwili i zaczęła krzyczeć:
— Co ty wyrabiasz! Ależ puść mnie! Zadusisz starą... do czego to podobne! Ajej, co ten koń wyprawia! Moje róże sztamowe302! Mój gazon! Moje narcyzy!
„Bohater” istotnie gospodarzył po tatarsku między klombami róż: grzebał ziemię, skakał, obrywał, swawoląc, kwiaty, łamał gałęzie. Pani Tekla załamała ręce. Hrabia podskoczył na ratunek.
— „Held”, komm her, gleich303 — zawołał.
— Co ty mi tu zaprowadzasz szwabską komendę!
— Ratując babci róże. Inaczej on nie rozumie.
— Fe! Szkaradne konisko! No, no, już wołaj, jak chcesz, byle mi do reszty wszystkiego nie potratował. A, że to i szkapa pruska nie ma żadnej delikatności! Psuć, niszczyć, łamać! Walenty, pomóż panu hrabiemu!
— „Held”! — powtórzył głośniej Wentzel.
Koń się obejrzał, zarżał i poszedł do ręki pana. Gdy go jednak wziąć chcieli stajenni, zaczął ich włóczyć po ziemi, podnosić w górę — nie dali mu rady.
— Jezus, Mario! Pozabija mi ludzi! — krzyczała staruszka. — Waciu, Waciu!
Ale szalony Wacio nie patrzył w tę stronę. Pomagał zsiąść pannie Jadwidze u ganku. Podał jej rękę: chwilę oparła się na nim, że aż czuł bicie jej serca. Patrzyli na siebie przejmująco. Jedną ręką trzymając cugle, drugą podniósł jej rączki do ust.
— Ukochana! — wyszeptał zdławionym głosem.
Wysunęła mu rękę, uchyliła się i nie patrzyła już w oczy.
— Waciu, Waciu! — powtarzała coraz gniewniej pani Tekla.
— Wołają pana — szepnęła Jadzia, zeskakując na ziemię.
Wzdychając, ruszył, prowadząc klacz panienki.
— „Held”! Ruhig304! — zakomenderował i gwizdnął.
Arab wyrwał się z rąk masztalerzy i poszedł za panem spokojny jak dziecko, a pani Tekla, uspokojona, dysponowała dla gościa posiłek, pędziła służbę, szukała reszty towarzystwa.
— Gdzież zostawiłaś Jasia z Cesią? — pytała roztargnionej Jadzi.
— Na drodze, zaraz przyjadą.
— Aha, zaraz! Znam to zaraz! Będą się błąkać do północy. A gdzież złapałaś Wacława?
— Także na drodze.
— To jakaś szczególna droga! Co ty robisz! Kluczyki wrzuciła do imbryczka... Skończenie świata dzisiaj z tą młodzieżą! Idź no, przebierz się i odpocznij! Może ci się Żdżarski oświadczył, żeś taka osowiała?
— Pana Żdżarskiego koń gdzieś nosi. Nie miał czasu na oświadczyny, bo na drodze nam zginął.
— A wszystko na drodze! Cóż Wacław ci mówił?
— Mówił, że koń schudł w Strudze.
— Nie wiedzieć co! Chudy! A róże to z głodu połamał może? Taki zwierz! A nie mówił ci, czy długo zabawi? Może się zaręczył? Czemu nie pisał?
— Chorował podobno.
— Chorował! A co! Mój sen! A na co był chory?
— Tego nie byłam ciekawa. Powie sam babci, bo oto idzie.
Rzeczywiście hrabia ukazał się we drzwiach.
— Chorowałeś? Co ci było? Pewnie hulałeś ze Szwabami. Pokaż się na światło! Phi, phi! Jaki opalony! Aleś naprawdę zmizemiał! Pewnie cię nikt nie doglądał.
— Ale babcia zdrowa i dobrze wygląda. Ach, przecież wróciłem jakoś do Mariampola. Lżej tu oddychać. Umierałem z tęsknoty za wami!
Staruszka popatrzała na niego z uśmiechem. Odgarnęła mu włosy i pocałowała go w czoło. Z twarzy wnuka patrzyły na nią ciemnoszafirowe, głębokie oczy jedynaczki. Teraz, gdy ogolił brodę, podobieństwo było jeszcze więcej305 uderzające.
— I ciebie mi brakło — wyznała nareszcie. — Może już zostaniesz dłużej teraz. Cóż tam w twoich dobrach słychać?
— Trochę porządniej, z łaski nauk babci. Zmieniłem cały zarząd: tonąłem w rachunkach i sprawozdaniach, ledwiem wybrnął. Ciężko próżniakowi pojąć pracę. Tylko w Strudze porządnie. No, ale teraz, jeśli babcia zechce urządzić egzamin, wiem, ile obrotu, obszaru, dochodu i kosztu mam w swym posiadaniu. Powiem nawet, na ile mnie okradano corocznie.
— Zuch z ciebie! Może się ustatkujesz kiedy. Możeś się zakochał306, broń Boże?
— Zakochany byłem, jestem i będę! — odparł, patrząc na wchodzącą Jadzię. — To mój stan normalny, chroniczna choroba.
— A to dopiero bieda z tą miłością! Popatrz na Jasia, to się wyleczysz. Idiota zrobił się z chłopca. Ani do tańca, ani do różańca. Nos mu trzeba ucierać. A Jadzia! Myślałby kto, że lepsza! — machnęła ręką.
Wentzel podniósł głowę. Panienka niecierpliwie zmarszczyła brwi, ale się nie broniła. Słuchała swej krytyki w milczeniu, wyglądając przez otwarte okno na dziedziniec.
— Ta zima dała mi się we znaki — opowiadała staruszka, krzątając się koło herbaty. — Oboje moi pomocnicy pofiksowali i basta. Jasia trzeba było karmić gwałtem, bo i o tym by zapomniał; a Jadzia, jakem kazała307 zerwać z tym wariatem, uderzyła w płacz i spazmy. Było kogo żałować! Ledwiem na niej wymogła zwrócenie słowa. Od tej pory osowiała i ona. I czego? Ledwie Głębocki wyjechał, zjawiło się trzech konkurentów. To dopiero upodobanie do furiata!
Hrabia słuchał oszołomiony tą niespodzianą wieścią. Zdawało mu się, że to nie babka, ale chór aniołów śpiewa mu hymn zbawienia. Obejrzał się i podszedł do okna.
— Jasia długo nie widać — zauważył, opierając się o uszak naprzeciw panienki.
Tego tylko trzeba było pani Tekli. Zaczęła wyliczać usterki zakochanego, upajając się melodią własnego gderania. W przerwach dawała rozkazy przygłuchemu Walentemu.
We framudze okna nikt jej nie słuchał. Kłębami wdzierała się upajająca woń bzów i śpiew słowików.
Mówili z cicha, niewiele co.
— I pani mi tego nie powiedziała! — skarżył się Wentzel z wyrzutem. — A jam ten wyrok na siebie nosił tyle miesięcy i tak rozpaczał308! I pani płakała po tym człowieku! Płakała!
— Babka ma bardzo bujną wyobraźnię — odparła ruszając brwiami. — Co prawda, podobne przejścia nie należą do najprzyjemniejszych, szczególnie z takim człowiekiem. Czy wie pan, co on teraz robi? Po całych dniach strzela z pistoletu. Podobno, że niklowe pieniążki rozbija kulą w powietrzu.
— Więc cóż?
— Nic. Tylko w serce ludzkie łatwiej trafić niż w rzucony pieniądz.
Wymówiła to chłodno, na pozór zupełnie obojętnie, i dalej wyglądała w cienie wieczoru, jakby ją tylko zajmował powrót Jasia.
— A jakby i zabił kogo w pojedynku, to co? — zaczął po przerwie Wentzel ponuro, sądząc, że ona się lituje nad Głębockim. — Odsiedzi pół roku w fortecy i wróci.
— Ale zabity nie wróci — zamruczała.
— Zabity może będzie szczęśliwy.
— Jeśli nikogo po sobie nie zostawi, pewnie! — odparła.
— Pocieszą się! — zaśmiał się ironicznie.
— Nie zgadzamy się w tym zupełnie, panie hrabio. Zazdroszczę panu łatwej pociechy i spokoju.
Oparła łokcie na uszaku i ukryła główkę w rękach. Brylanciki na jej palcu migotały tysiącem iskier. Wentzel przypomniał sobie, że ten pierścionek widział u Głębockiego. Zagryzł wargi.
Nie rozumieli się wcale. Serca biły do siebie, a słowa rozdzielały ich coraz bardziej. A swat gdzieś gruchał na drodze i zapomniał o swej roli.
— Cóż wy tam robicie na przeciągu! Chcecie dostać paraliżu! Herbata gotowa. Musicie być okropnie głodni po spacerze. Zamknij, Waciu, okno.
Zasiedli do posiłku, ale żadne nie tknęło przysmaków zastawionych przez staruszkę na cześć powrotu wnuka. Potem gwarzyli, siedząc we troje na ogrodowym ganku, ale rozmowa się nie kleiła.
— Pewnieś zmęczony? Idź spać — rzekła wreszcie pani Tekla.
Zgodził się i na to, ale zasnąć nie mógł. Przewracał się na posłaniu i wzdychał, oczekując Jasia. Nareszcie, około północy, gończe psy faworyty zaczęły w sieniach skomleć radośnie. Chrząstkowski wszedł nucąc, w wyśmienitym humorze.
— Śpisz, Waciu? — zagadnął.
— Diabła tam! Wyglądam ciebie. Spełniłem akuratnie twe polecenia. Przywiozłem wszelkie podarki, kufer złota, nawet obrączki! Ślub stanowczo w niedzielę?
— Stanowczo! A ty się zaręczyłeś?
— Ja? Z kim?
— Z kimże? Z Jadzią!
— Panna Jadwiga płacze po Głębockim. A ma trzech konkurentów rodaków, znajomych. Gdzie mnie próbować nawet!
— Co? Płacze po Głębockim? Czyś ty rozum postradał, człowieku? I to dowodzą, że zakochani mają przeczucia! Aleś ty, Wacławku, ślepy jak kret! Pokaż no obrączki. Może za duże?
— W pugilaresie na stole. Dlaczegóż babka dowodzi, że płakała po Głębockim?
— Jeżeli ty w to możesz wierzyć, to czemuż nie babka? Oboje macie wiele daru spostrzegawczego! Doskonałe obrączki, śliczne! Dziękuję ci!
— Nie ma za co. A ty co spostrzegłeś?
— Ja nic nie potrzebowałem obserwować, bo mi Jadzia sama powiedziała. Przecież ci pisałem.
— Nie odebrałem listu. Powiedz, co mówiła?...
— Najciekawszego nie wykrztusiła, schowała dla kogoś innego, na deser. Boże, Boże, że też wy sobie beze mnie rady nie umiecie dać! Oświadczże się jutro.
— Nie mogę! Niewart jej jestem. Jak mi jeszcze raz odmówi, to w łeb sobie palnę!
— No, to lepiej oświadczaj się po moim weselu. Gotóweś309 nie zrozumieć jej mruczenia, weźmiesz zgodę za odmowę i zrobisz mi nieszczęście i zły omen. Czy wiesz, ile zdobyłem buziaków przez ten cały czas? Zgadnij?
— Sto!
— Dwa tylko! Jeden piętnastego marca, a dziś drugi. A com prosił310, błagał, zaklinał!
— Bo nie zaklinaj. Sama ci ofiaruje.
— Doprawdy! Spróbuj no tego sposobu z Jadzią, filozofie. A czy są brylantowe kolczyki?
— Są. A ja przez ten czas nikogo nie pocałowałem... Nie spojrzałem nawet na kobietę!
— Gdzieżeś podział hrabinę Aurorę?
— Admirał ją zabrał prawie przemocą na swą fregatę. Gdzieś żeglują szczęśliwie. Miałem scenę z piekła żywcem wziętą, nim jej wytłumaczyłem, żeby swe prawa przekazała ze mnie na męża. Słyszałem, że się mści na oficerach marynarki. Vale311!
— A Lidia?
— Kupiłem jej kamienicę w Berlinie, byle mi dała spokój. Zresztą, rozprawiłem się z tymi damami w trzy dni i uciekłem, bo Schöneich drwinami nie dał mi spokoju. Czego ten człowiek na mnie nie wymyślał! Uszy więdną! Obiecał odwiedzić mnie w Strudze. Tylko co patrzeć, jak ich tu się zbierze batalion cały. Jestem bajką modną w Berlinie.
— Więc dobijaj prędko targu. Wyschłeś z miłości. Ale wiesz co, bardzom ciekawy tych klejnotów. Poślę zaraz po nie do Strugi.
— Dobrze. Dam kartkę do Urbana, żeby je przywiózł. Są u niego pod strażą.
— Jutro je zawieziemy Cesi i ogadamy detalicznie ceremonię. Ślub cichy, obiad u niej, wieczorem przeprowadzenie nas do Olszanki. Boże, Boże, i do tego jeszcze pięć dni! Ty drużbujesz ze Stefanem, a Jadzia z małą Tesią, moją szwagierką.
— Żdżarskiego koń uniósł. Nie spotkał was?
— Nie. Uniósł? Broń Boże jeszcze pokaleczył! Znowu gotowi ślub odłożyć. Ach! Ja nieszczęśliwy! Pojadę go szukać.
Chłopak chwycił za czapkę i poleciał. Zapomniał o precjozach i o losie siostry i przyjaciela. Na pomoc jego nie
Uwagi (0)