Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖
Opowieść o tym, jak Prusaka nauczyć porządku po polsku (z cyklu historii pisanych „ku pokrzepieniu serc”).
Hrabia Wentzel Croy-Dülmen ma wszystko, czego może pragnąć młody mężczyzna: ogromny majątek, powodzenie u kobiet i z high life'u, i z półświatka, dobraną kompanię przyjaciół do wspólnych zabaw oraz zdrowie i urodę. Miary szczęścia absolutnego dopełnia całkowity brak nadzoru ze strony starszych.
Jednak spotkanie z pewną tajemniczą, niewrażliwą na jego wdzięk i przymioty damą całkowicie odmieni jego życie, czyniąc mało wartościowym wszystko, co miał dotychczas, za to wyznaczając mu nowe, niełatwe do osiągnięcia cele.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— I owszem. To, co pan mówi, tchnie szczerością. I cenię to, że się pan nie uniewinnia kosztem cudzym. Ale to są plamy, panie hrabio, są to kajdany, z którymi nie marzyć panu o swobodzie269 i uczciwej miłości. Byłam oburzona po otrzymaniu tego listu. Niewinnie strącono mnie do poziomu tej pani. Ja... jej rywalka! Miłość pańska ciężka jest, równa z wesołą kumoszką, i bez honoru i wstydu. Żadna szlachetna dziewczyna nie zechce pańskiego serca, wzdrygnie się przed podobnym zestawieniem, nie stanie do walki ze swawolą i takimi groźbami. Są to frazesy nie dla porządnych uszu. Praw, podobnych jej, nie rozumiemy; czci i honoru nie oddajemy darmo, uważamy to za zbyt wielki skarb, ale też, co prawda, mało się lękamy gróźb. Powiedz pan swojej hrabinie, żeby się uspokoiła. Jej praw posiąść nigdy nie żądałam, a człowieka, który ma jakieś tam tajemnicze obowiązki, żadna z nas, Polek, za męża nie weźmie. Towar podobny zostawiamy damom berlińskim na wyłączną i bezsporną własność.
Hrabia się skłonił.
— Dziękuję pani za drugiego harbuza. Ten był cięższy do zgryzienia niż pierwszy. Za parę dni odjeżdżam do Berlina i długo mnie już pani nie zobaczy. Za powrotem270 tu będę wolny i inny niż dotychczas, nie towar dla dam berlińskich w każdym razie. Panno Jadwigo, proszę o mnie czasem pomyśleć i nie zapomnieć, że panią tak kocham, jakem nikogo nie kochał271 w życiu, ani kochać będę kiedykolwiek. Rywalek pani nie ma i mieć nie będzie.
— Czy pan chce dostać trzeciego harbuza?
— A choćby tysiąc. Po każdym kocham jeszcze silniej i hartuję się na wszystko. Proszę o mnie pamiętać i dać mi coś na szczęście, jaki drobiazg272. Będzie mi lżej pracować, spojrzawszy na dar pani. Oh, na jaką ja idę ciężką walkę... z sobą i ze światem!
— Daruję panu list hrabiny Aurory — odparła z uśmiechem.
— Bodajby zginął marnie! Będzie on ją drogo kosztował — mruknął gniewnie. — To niech mi pani zamiast podarunku da rozkaz jakiś, co zechce ode mnie dla siebie.
— Nie mam praw rozkazywać i nie będę. A jeśli pan ma ochotę zrobić mi coś przyjemnego, to samemu trzeba się domyślić. Przecie pan mnie zna.
— Ja panią? Jakim sposobem? Jest pani dla mnie zagadką, sfinksem. Pani nie ma chyba żadnych pragnień.
— Owszem, tylko ich nie zdradzam. Nie lubię zajmować drugich sobą.
— Niech mi pani powie choć jedno! — prosił.
— Kiedyś, gdy pan wróci inny. Teraz niech pan zgaduje.
— Na to trzeba osobnego natchnienia. Chyba mi Jan dopomoże. Ja nie kryję swych pragnień, a mam ich trzy tylko.
— Tak mało.
— Jedno: bym mógł tu wrócić prędko.
— Jeszcze pan nie wyjechał — wtrąciła.
— Drugie: bym zastał panią tak dobrą, jak dziś żegnam, i trzecie: by mnie pan Głębocki nie zabił, nim mi pani...
— Groził panu? — spytała, brwi marszcząc.
— Tak, i dotrzyma niezawodnie — odparł. — Szalony człowiek. Dałbym, co mam, żeby być na jego miejscu, a on mi zazdrości. Szalony!
Spuściła głowę i milczała. Strach ją ogarnął; znała mściwą naturę Adama, a groźbę słyszała także.
— Niechże pan się strzeże, panie hrabio. To okropne, ale Jan ma trochę racji. Pan Głębocki może się zapomnieć.
— Jeśli go pani kocha, to się uspokoi. Będzie szydził ze mnie i triumfował — rzekł gorzko.
— Niczyja miłość go nie ułagodzi, gdy sobie coś wyobrazi. I on broni swych praw... godny partner hrabiny Aurory.
— Ba, żeby miał tyle tylko co ona szans wygranej! — wybuchnął hrabia i urwał, bo w salonie rozległy się kroki i ostrzegawcze chrząkanie Jasia.
We drzwiach ukazała się pani Tekla, niosąc oburącz grube in folio273, starodawne jak świat.
Miała minę proroczo natchnioną; księgę położyła na stole, dobyła okularów i zaczęła czytać:
— „Choroby mózgu i wynikające z tego rozrzedzenie, czyli obłęd”. Oto jest — przerwała, stukając palcem w oznaczone miejsce stronicy — siedemdziesiąt dziewięć kartek. Odczytam to i jeśli znajdę choć jeden objaw podobny do zachowania się Głębockiego, to zapowiadam, Jadziu, że ci na małżeństwo z wariatem nie pozwolę. Lepiej zostać starą panną.
— Nim babunia odczyta siedemdziesiąt dziewięć kart, ja jej tuzin kawalerów zdrowych na umyśle dostarczę. Niech no się zajmę twym losem — Jan mrugał znacząco.
Panienka zwróciła się, by odejść, uciec od prześladowania. Przy tym nagłym ruchu bransoletka jej, złożona ze złotych numizmatów, zaczepiła o rzeźbioną poręcz krzesła. Łańcuszek pękł i monety rozsypały się z brzękiem po ziemi.
Młodzi ludzie zaczęli je zbierać; pani Tekla, zatopiona w czytaniu, nic nie słyszała.
— Raz, dwa, trzy, cztery — liczyli wszyscy troje, a Jan dopominał się o jeden za fatygę.
Zebrano wszystkie, ale wręczono jej o dwa mniej. Zaczęła się sprzeczka i targ. Widmo wariacji Głębockiego nie zaprzątało żadnemu myśli.
— Ja przystaję na połowę — rzekł wreszcie Wentzel — podzielimy się, Jasiu, pieniążkiem panny Jadwigi. Pozwala pani?
— Jeżeli go pan złamie w ręku, daruję całą bransoletę — rzekła śmiało.
W tejże chwili moneta pękła w rękach młodego człowieka.
— A to kleszcze dopiero! — dziwił się Jan. — No, dawaj bransoletę Samsonowi274.
— Dziękuję pani. Otóż i mam pamiątkę! — triumfował hrabia, biorąc z jej rąk garść monet i potargany łańcuszek.
— Niech panu służy na szczęście! — rzekła z uśmiechem.
— Jest! Jest! — zawołała pani Tekla. — Słuchajcie. „Osoby dotknięte obłędem podlegają urojeniom i melancholii, wzrok suchy, niepewny, zachowanie niespokojne, ponure”... Czy nie tak jest?
— Zupełnie! — potwierdził hrabia.
— Dalej: „okazują niechęć do ludzi, widzą w nich wrogów, unikają towarzystwa, szukają samotności, nie lubią pozostawać w miejscu”...
— Tak, tak! Znajdzie się i to — potakiwał Jan.
— Dalej słuchajcie: „pierwszymi ofiarami furii bywają najbliższe osoby: służba, doktorzy, krewni, przyjaciele”...
Tu pani Tekla urwała czytanie i popatrzała na swe otoczenie: zgroza zabiła jej mowę275.
— Śliczna awantura! — ozwał się276 Jan. — Ja mówiłem, że Jadzia pierwsza odpokutuje.
— Tak, tak! — wydobyła z gardła staruszka. — Trzeba Jadzię wybadać, czy nie spostrzegła czegoś podobnego; ona bo jest skryta aż strach! Jadziu, powiedz...
Ale Jadzi nie było. Cichutko wyśliznęła się na wstępie czytania, przeczuwając biedę. Gdzieś z dalszego salonu dolatywały akordy jej muzyki. Ani dbała o swą straszną przyszłość.
Hrabia ruszył się żywo.
— Może poprosić pannę Jadwigę? — ofiarował się.
— Et, nie trzeba. Ja i tak nie dopuszczę do tego nieszczęścia. Zabronię i basta! Albom jej nie matka277?
— Dziękuję — rzekł Jan — a ja jej wyswatam męża i basta! Albom nie brat? Chodźmy tymczasem słuchać muzyki. Zabierz, Waciu, to in folio — i dodał ciszej: — oprawisz je kiedyś w złoto, co ci będzie lepszym swatem niż ja. Głębocki caput!...
Głucha cisza zaległa Mariampol. Hrabia wyjechał do Strugi, a stamtąd w świat. Jan gościem był w domu i to już nie dawnym, swawolnym chłopcem, co rozweselał puste salony. Osowiał, znudniał; albo mówił o Cesi, za którą szalał coraz bardziej, albo siedział milcząc, targał wąsiki i marzył o niej.
Przez tydzień staruszka z Jadzią były mocno zajęte gospodarką i reperacjami w Olszance, zresztą odpoczywały po karnawale. Po tygodniu ład się ustalił, robotnicy zajęli się domem dla nowożeńców, pani Tekla wzięła się znowu do wełnianych kaftaników, Jadzia — do wieczornego czytania.
Dawniej to życie wystarczało im do szczęścia: lubiły ciszę i samotność, nie czekały nikogo, nie pragnęły zmiany — a teraz, choć się nie przyznawały do tego, czegoś im brakowało.
Czegoś! Pani Tekla zaczęła wzdychać i niepokoić się, gderała w dwójnasób, nawet Jadzia niekiedy — nikt i nic zadowolić jej nie było w stanie. Najgorzej dostawało się Janowi.
— Jesteś mazgaj! — słyszał sto razy za każdą bytnością i zgadzał się pokornie na to określenie.
Nareszcie po dziesięciu dniach wylazło szydło z worka. Staruszka nie zdołała ukryć powodu troski, tęsknoty; po kilku westchnieniach ozwała się do cichej towarzyszki:
— Gdzież też się teraz Wacio obraca? Żeby nie chory czasem? Tyle czasu nie ma listu.
— Może do Jasia pisał — odparła Jadzia.
Słowo to było lontem pod minę prochową. Cały dzień staruszka chodziła od okna do okna, wyglądając wychowańca; gdy wrócił wieczorem, od progu pytała już o list.
— Miałem wczoraj — oznajmił.
— I cóż? I cóż? Czy zdrów?
— Kiedym go jeszcze nie otworzył278.
— Co? Czyś oszalał? Pokaż mnie, ty pewnie i czytać zapomniałeś, mazgaju.
— Tak dalece nie; odczytam i powiem, jeśli co będzie ciekawego.
— Gdzież list? Skąd? Z Berlina?
— Listu zapomniałem w Olszance.
— To poślij! Kara boska z tą młodzieżą!
Jan kłamał: list odczytał, ale się treścią nie mógł z babką podzielić. Za to gdy się znalazł na chwilę z Jadzią, oddał jej odezwę.
— Przeczytaj sama — szepnął, a tymczasem niby posłał kogoś do Olszanki i uspokoił staruszkę, że kiedy Wentzel pisze, to przecie zdrów i cały.
Jadzia odczytała list w samotności swej izdebki. O ile ortografia była haniebna, o tyle treść szczera i serdeczna.
„Kochany Jasiu! W życiu swym całym nie pracowałem tyle, co przez te dni kilka. W Berlinie byłem dzień jeden — tyle tylko, by popalić wszystkie miłosne bileciki, pamiątki, pukle włosów itp. śmiecie, a ich autorki i właścicielki wysłać do wszystkich diabłów. Ciocia Dora okadza dom, a ja zemknąłem od spazmów i rozpaczy. Nie złapią mnie więcej. Objechałem swe dobra i fabryki i z lekka zacząłem kontrolę: kradzieży i niedbalstwa więcej niż włosów na głowie! Dam ja im pieprzu! Żeby babka to wiedziała! No, po paru latach pracy zaproszę ją na rewizję, teraz nie. Powiedz pannie Jadwidze, żem dzień i noc myślał nad odnalezieniem czegoś, czego by ona pragnęła i jutro jadę do Fröschweiler odszukać grób waszego brata. Pomaga mi całe ministerium, wiozę autentycznych świadków i grabarzy... Spytaj się, czym zgadł i czy zrobię jej tym smutne zadowolenie. Kocham ją z dnia na dzień coraz bardziej i tęsknię, jakbym lata nie widział. Nie rozumiem, jak potrafię wyżyć tych parę miesięcy do twego ślubu. I ty ich końca pewnie wyglądasz z utęsknieniem.
Twój brat i przyjaciel”.
Długo, bardzo długo czytała Jadzia ów list. W duszy robiło się jej rzewnie i słodko. Dlaczego? Wszak była kochaną tyle razy, słowa nie mówiły jej nic nowego; słyszała je często bez szczególnego wrażenia.
A teraz te pierwsze poszły jej w duszę, aż się wzdrygnęła pod nieznanym wrażeniem. Stało się tedy to, co przeczuwała i przed czym broniła się całą mocą.
Nie był to dla niej już obcy człowiek — Prusak. Zasady, rzeczywistość, wszystko zgasło, zbladło przed wielką potęgą, co się naigrawała z jej woli i tradycji: on ci nie wróg, on ci najmilszy na całym świecie, i choć może niewart, ale on ci pierwszy z ludzi, i choć ci ani swój mową ani życiem, choć on ciebie nie rozumie — ty go kochasz i kochać będziesz do śmierci, i nie ostoi się przed nim twa powaga ani duma, ani siła charakteru — i skoro zechce, będzie twym panem.
Jadzia spuściła głowę. Głos w duszy mówił prawdę, nie próbowała się nawet bronić przed tą niedolą. Była pokonana, składała broń. Przez te dni dziesięć poznała już, co to tęsknota — poznała, co nuda i pustka serdeczna, której nikt nie zapełni, tylko jeden jedyny! List dopełnił miary. I on tęsknił, i on myślał o niej, pracował, zrywał stare nawyknienia i zgadł to, czego pragnęła, choć o biednym bohaterze nigdy z nim nie mówiła. O, jakże mu była wdzięczna.
Raz jeszcze odczytała pismo. Łzy jej się cisnęły do oczu, jakaś radość napełniała duszę. Wstała, zbliżyła się do okna, przez które zaglądały do pokoju gwiazdy na wyiskrzonym tle nocy zimowej.
Gwiazdy mrugały do niej: o, dziewczyno, i co warte twe życie po ten dzień, i jakaś ty dziś bogata — masz niebo w duszy! Podziękuj!
I myśl Jadzi poszła ku gwiazdom i szeptała modlitwę całej swej istoty przeistoczonej:
— Bądź pochwalony, Boże, moim szczęściem, bądź pochwalony moim kochaniem! Niczego nie pragnę, tylko byś go nauczył uczciwie żyć; szlachetnie myśleć, dobrze działać. Zrób zeń, Boże, człowieka, którego by świat szanował, i daj, Boże, by mnie kochał, jak kocha.
Potem milczała chwilę i wyszeptała znowu z rzewną prośbą:
— A ty mi daruj, bracie, żem jemu oddała serce. Nie przeklinaj. Walczyłam ile mocy. Teraz jestem słaba, zmęczona i pokonana. Daruj mi! Nie mogłam inaczej...
Nazajutrz rano Jan otrzymał od siostry krótką kartkę w oficynie: „Odpisz, że zgadł i żem mu bardzo wdzięczna279”. Zrozumiał, że nie chciała mówić o tym, i nie wspominał więcej. Babce listu nie pokazał.
— Są tam kawalerskie sekrety, nie dla babki uszu. Wacław zdrów i rączki dam całuje.
Musiała na tym poprzestać, choć narzekała i gderała okropnie.
Życie poszło dalej swoim trybem. Monotonność wielkopostną przerywały wizyty Głębockiego, zmora pani Tekli.
Wyczytała widocznie coś strasznego na owych siedemdziesięciu dziewięciu kartach i nie odstępowała narzeczonych, obserwując pana Adama w sposób obrażający. Biedny człowiek!
Jadzia zmizerniała, zesmutniała, oniemiała do reszty. Czuła, że oszukuje go, a zebrać się nie mogła na zerwanie słowa. Nazywała to zdradą, podłością, zwlekała z wyznaniem jak zbrodniarz. Myśl ta i wyrzuty toczyły ją jak robak, wstydziła się sama siebie, nikła w oczach, ale milczała, znosząc wizyty Głębockiego jak ciężką pokutę. Pani Tekla swą ciągłą obecnością odbierała jej resztę odwagi.
Smutne to były odwiedziny dla nieszczęśliwego — po każdej wizycie odjeżdżał bardziej ponury i zrozpaczony, przysięgając sobie, przy następnej wizycie albo zerwie, albo wymagać będzie oznaczenia terminu ślubu; po nocach nie spał — tłukł się jak Marek po piekle, po pustym domu, łamał ręce, rwał włosy, szalał.
Po paru dniach gniew opadał, porywała go miłość i tęsknota; jechał
Uwagi (0)