Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Na to roześmiałem się na koniec z całego gardła, a ku memu zdziwieniu Alan przyłączył się do mej wesołości i śmiał się tak szczerze, jak i ja.
— Nie, nie — ozwał się — jesteśmy na Pogórzu, Dawidzie; więc kiedy mówię ci, żeby uciekać, to słuchaj mych słów i bierz nogi za pas. Pewnie, że ciężka to rzecz czaić się i głodować we wrzosowiskach, ale jeszcze cięższa gnić w kajdanach w więzieniu angielskim.
Zapytałem go, dokąd mamy uciekać; gdy zaś on odpowiedział mi: „Na niziny!” — nabrałem nieco większej ochoty, by mu towarzyszyć; boć zaiste parła mnie już niecierpliwość, by tam powrócić i upokorzyć stryja. Ponadto Alan zapewniał mnie z całą stanowczością, że w danej sprawie nie ma co marzyć o sprawiedliwości, tak iż zacząłem się niepokoić, czy on nie ma racji. Ze wszystkich rodzajów śmierci najmniej mi się uśmiechała śmierć na szubienicy, a obraz tego złowrogiego przyrządu jawił mi się w myśli z nadzwyczajną wyrazistością (tak jakem kiedyś go widział na drzeworycie w nagłówku ballady wędrownego kramarza) i odbierał mi chętkę na stawanie przed sądem.
— Przystaję na to, Alanie — rzekłem. — Pójdę z tobą.
— Ale pamiętaj — rzekł Alan — że to nie błahostka. Będziesz znosił znoje i goliznę, a nieraz zdarzy ci się przymierać głodem. Legowisko będziesz miał takie samo jak głuszce i cietrzewie, życie twoje będzie przypominało życie ściganej zwierzyny, a sypiać będziesz z bronią w ręku. Tak, człowiecze, natrudzisz się niemało i nadwyrężysz sobie nogi, zanim uda się nam wyjść cało! Zapowiadam ci to zaraz na wstępie, boć życie to znam doskonale. Ale gdybyś zapytał, co innego mamy jeszcze do wyboru, odpowiedziałbym: nic. Wybieraj albo tułaczkę ze mną po wrzosach, albo też stryczek.
— O wybór tu nietrudno! — odrzekłem i uścisnęliśmy sobie prawice na znak zgody.
— A teraz przyjrzyjmyż się jeszcze raz czerwonym kabatom! — rzekł Alan i zaprowadził mnie ku północno-wschodniej krawędzi lasu.
Spozierając skroś gęstwy drzew, widzieliśmy wielkie zbocze górskie opadające nadzwyczaj stromo ku wodom morskiej cieśni. Był to trudny do przebycia szmat drogi, gdzie co krok napotykało się głaźne wiszary, kępy wrzosu i wielkie gąszcze brzeziny; kędyś tam daleko, na drugim końcu tej pustaci, w kierunku Balachulish szli nurkiem mali — maciupeńcy — czerwoni żołnierze, brnąc to w górę, to w dół po wyżniach i wądołach i zmniejszając się z każdą chwilką. Nie byłoć tam teraz słychać radosnych pokrzykiwań, bo ponoć na co innego był im teraz potrzebny dech, jaki im jeszcze pozostał; jednakże szli wciąż wytrwale tropem perci i pewno mniemali, że mają nas tuż przed sobą.
Alan przyglądał się im, uśmiechając się pod nosem.
— Juści — ozwał się — porządnie się zmachają, zanim osiągną cel swych zabiegów! Wobec tego my obaj, Dawidzie, możemy sobie usiąść, coś niecoś przekąsić i odsapnąć, a choćby i łyknąć po trosze z mej manierki. Potem wyprawimy się do Aucharu, do domu mego krewniaka, Jakuba z Wąwozów, gdzie muszę dostać odzież, broń i pieniądze na drogę, a potem, Dawidzie zawołamy: „Na los szczęścia!” i szust we wrzosy!
Usiedliśmy więc w miejscu, skąd mogliśmy przyglądać się słońcu zstępującemu w obszar wielkich, dzikich, bezludnych gór, przez jakie miałem teraz wędrować wraz z moim towarzyszem. Wzięliśmy się natychmiast do jedzenia i picia, a bądź podczas tej biesiady, bądź też później, w czasie drogi do Aucharu, opowiedzieliśmy sobie wzajemnie swoje przygody; z przygód Alanowych przytoczę tutaj te wszystkie, które mogą się wydać ciekawsze lub konieczne.
Okazało się, iż on podbiegł do nadburcia, skoro tylko przelewa nas minęła; zobaczył mnie, potem stracił z oczu, potem znów zobaczył, jakem tłukł się z falami przypływu; w końcu przelotem dojrzał mnie trzymającego się rei. To wlało weń nieco nadziei, że może uda mi się, koniec końców, wydostać na ląd, i podsunęło mu myśl pozostawienia tych wszystkich znaczków i zleceń, które doprowadziły mnie (za me ciężkie grzechy!) do tego nieszczęsnego Appinu.
Tymczasem tym, którzy jeszcze pozostali na brygu, udało się opuścić łódź na morze, a kilku z nich już się w niej znajdowało, gdy nadszedł drugi bałwan większy od poprzedniego i zmiótł statek z miejsca, na którym on się znajdował; zapewne byłby go pogrążył na dno, gdyby bryg nie uderzył w rafę i nie zawisł na niej w pewnej pochyłości. Poprzednie uderzenie dokonane było nosem okrętu, tak iż dotąd rufa zajmowała położenie najniższe. Teraz natomiast rufa została wyrzucona w górę, a przód okrętowy zanurzył się pod wodę; wówczas woda poczęła się wlewać przez lukę przednią, jak gdyby przez zastawę na młynie.
Krew zbiegała z lic Alana nawet i teraz, gdy opowiadał to, co nastąpiło. W komorze marynarskiej znajdowało się jeszcze dwóch ludzi, leżących bezsilnie na tapczanach; ci, widząc wlewającą się wodę i sądząc, że okręt już idzie na dno, poczęli drzeć się na całe gardło — i to głosem tak przeraźliwym, że wszyscy, którzy byli na pokładzie, rzucali się pędem jeden za drugim do łodzi i przypadli do wioseł. Nie odpłynęli jeszcze i dwustu sążni, aliści nadciągnął trzeci przewał, który oderwał bryg od rafy; żagle wzdęły się na chwilę i okręt zdawał się gonić rozbitków, ale coraz to bardziej zwalniał biegu; nagle zaczął opadać coraz to niżej i niżej, jak gdyby jakaś ręka ciągnęła go w dół — i toń morska zamknęła się nad Zgodą z Dysart...
Wiosłując do brzegu, nie mówili ani słowa, jako że byli oszołomieni grozą tego zatonięcia; zaledwie jednak postawili nogę na wybrzeżu, Hoseason ocknął się jak gdyby z jakiejś zadumy i zaczął namawiać swych kamratów, żeby capnęli Alana za kołnierz. Oni, ma się rozumieć, cofnęli się, nie mając wielkiej chęci do spełnienia rozkazu; ale Hoseason rozpieklił się jak sam diabeł — i jął krzyczeć, że Alan jest osamotniony — że on to jest przyczyną zguby okrętu i zatopienia wszystkich kamratów — że posiada przy sobie znaczną sumę pieniędzy, tak iż jednocześnie można osiągnąć zemstę i bogactwo. Było ich siedmiu na jednego; w tej części wybrzeża nie było skały, którą Alan mógłby osłonić swe plecy, przeto marynarze zaczęli się rozsypywać i zachodzić mu tył...
— A potem — mówił Alan — ten chuchrak z ryżą głową... nie pamiętam jak mu było na nazwisko...
— Riach — podpowiedziałem.
— Tak, tak! — rzekł Alan — Riach! Otóż on jął za mną orędować, zapytując ludzi, czy nie boją się sądu, a na koniec ozwał się: „Dalibóg, sam nadstawię karku za tego górala!”... Ten chuchrak z ryżą głową nie jest ci złym do gruntu człowiekiem. Ma on pewne pojęcie o tym, co się godzi, a co się nie godzi.
— A jakże! — potwierdziłem — był on dla mnie po swojemu życzliwy.
— I taki też był dla Alana — rzekł mój druh — dalibóg, przekonałem się, że to człek dobrych zasad! Ale zresztą widzisz, Dawidzie, rozbicie okrętu i krzyki tych nieboraków bardzo nim wstrząsnęły... i to może było powodem jego dobroci...
— Ba, i ja niedaleki jestem od tej myśli — dodałem — bo z początku był on tak zuchwały jak i inni. Ale cóż na to Hoseason?
— O ile pamiętam, wprawiło go to w złe usposobienie — odrzekł Alan. — Jednakże ów człeczyna krzyknął na mnie, bym uciekał, więc ja, uważając radę tę za dobrą, istotnie puściłem się w dyrdy. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, było to, że wszyscy zbili się w kłąb nad brzegiem, jak ludzie nie bardzo ze sobą zgodni.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytałem.
— No, pięści tam były w robocie! — rzekł Alan. — Widziałem ci też, że jeden człek padł na ziemię, jak para zmiętych gatek. Ale uważałem, że lepiej będzie nie marudzić. W owej połaci wyspy Mull, trzeba ci wiedzieć, jest spłacheć należący do Campbellów, co dla takiego jegomościa, jak ja, byłoby niepożądanym sąsiedztwem. Gdyby nie ta okoliczność, byłbym zatrzymał się i sam osobiście zajął się tobą, a może też pomógłbym temu małemu człeczynie.
Była to rzecz pocieszna słyszeć, jak Alan ustawicznie podkreślał mały wzrost pana Riacha, gdyż, prawdę mówiąc, jeden z nich nie większy był od drugiego.
Gdyśmy już byli w drodze, zapadła noc, a chmury, które rozpierzchły się popołudniu, zgromadziły się i zgęstniały, tak iż, jak na ową porę roku, zrobiło się niesłychanie ciemno. Droga, którąśmy przebywali216, szła poprzez urwiste zbocza górskie i, chociaż Alan poruszał się na niej całkiem pewnie, nie mogłem żadną miarą dociec, czym się on na niej kierował.
W końcu, a było to około wpół do jedenastej, doszliśmy do krawędzi jakiegoś urwiska i w dole, pod sobą, dostrzegliśmy światła. Zdawało się, jak gdyby drzwi jakiegoś domu stały otworem, wysyłając snop blasku od świec i ogniska; zaś dokoła domu i obejścia biegało pędem pięć do sześciu osób, z których każda miała w ręce zapalone łuczywo.
— Jakub musiał już coś tam wymyślić — ozwał się Alan. — Gdyby tutaj, zamiast nas obu, stali żołnierze, miałby ci się z pyszna! Ale przypuszczam, że on już postawił warty na drodze, a przy tym wie doskonale, że żaden żołnierz nie odnajdzie drogi, którąśmy tu przyszli217.
To rzekłszy, zagwizdał trzykrotnie w jakiś osobliwy sposób. Dziw było patrzeć, jak na pierwsze świśnięcie wszystkie uwijające się pochodnie stanęły w miejscu, jak gdyby ci, którzy je nieśli, czegoś się zatrwożyli — i jak na trzeci gwizdek rozpoczęła się znów krzątanina jak wprzódy218.
Uspokoiwszy w ten sposób umysły tych ludzi, zeszliśmy z urwiska; u podwórzowej bramy (gdyż miejsce to wyglądało na dostatni folwark) powitał nas wysoki, przystojny mężczyzna lat może pięćdziesięciu, który zawołał na Alana po gallicku.
— Jakubie Stuarcie — rzekł Alan — proszę cię, byś mówił po szkocku, gdyż ze mną przybył młody szlachcic, który nie rozumie naszego języka. Oto on — dodał, biorąc mnie pod ramię — jest to młody szlachcic z Nizin i dziedzic wielkiej majętności w swym kraju, lecz sądzę, że wyjdzie mu to bardziej na zdrowie, jeżeli pominiemy jego nazwisko.
Jakub z Wąwozów zwrócił się do mnie na chwilę i przywitał się ze mną dość grzecznie; po chwili zwrócił się znów do Alana.
— Było tu straszne wydarzenie — zawołał. — Ono ściągnie nieszczęście na cały kraj!
I załamał ręce z rozpaczą.
— Sza! — odrzekł Alan. — Wespół z tą goryczą mamy i osłodę. Colin Roy nie żyje, za co niebu niech będą dzięki!
— Tak, tak — ozwał się Jakub — na mą duszę, wolałbym, by on znów ożył! Miło to było przedtem szastać się i przechwalać... ale teraz już się stało, Alanie! I któż poniesie hańbę za ten postępek? Zabójstwo zdarzyło się w Appinie... zważ to, Alanie... i Appin musi to przypłacić swą skórą... ja zaś jestem obarczony rodziną.
Gdy oni tak rozmawiali, ja tymczasem przyglądałem się czeladzi. Jedni stali na drabinach, grzebiąc w strzesze domostwa i budynków folwarcznych, spod której wydobywali pałasze, strzelby i wszelaki oręż wojenny; inni znów unosili go precz, a z dźwięku uderzeń motyki, rozlegającego się gdzieś opodal pod urwiskiem, wniosłem, że tam zakopywano sprzęt ten cały. Chociaż wszyscy byli tak gorliwie zajęci pracą, to jednak w ich wysiłkach nie znać było sprawności i ładu; często ludzie bili się z sobą o ten sam samopał lub uderzali się wzajemnie płonącymi łuczywami. Jakub raz po raz odwracał się od swej rozmowy z Alanem, by rzucać rozkazy, których tu widocznie nigdy nie rozumiano. W świetle pochodni twarze tych ludzi wyglądały jakby wyczerpane krzątaniną i lękiem, a chociaż mówiono tylko półgłosem, mowa ich brzmiała zarazem gniewnie i trwożnie.
W tym to mniej więcej czasie wyszła z domu jakaś dzieweczka, niosąc jakąś paczkę czy węzełek; niejednokrotnie później uśmiechałem się mimo woli, myśląc, jak na sam widok tego tobołka obudził się instynkt Alana.
— Co to niesie ta dzieweczka? — zapytał.
— Właśnie porządkujemy domostwo, Alanie — rzekł Jakub głosem bojaźliwym i nieco przymilnym. — Będą tu ze świecą w ręku przetrząsali cały Appin, więc musimy mieć wszystko w porządku. Jak widzisz, zakopujemy w mchu tę odrobinę broni palnej i siecznej; to zaś, jak mi się zdaje, są własne aścine suknie francuskie. Trzeba je będzie zakopać, jak przypuszczam.
— Zakopać mój mundur francuski! — zawołał Alan. — Dalibóg, nie!
To rzekłszy, zatrzymał tłumok i udał się do stodoły, by się przebrać, polecając mnie tymczasem opiece swego krewniaka. Przeto Jakub zaprowadził mnie do kuchni i usiadł wraz ze mną za stołem, uśmiechając się zrazu i rozmawiając w sposób wielce uprzejmy. Nagle jednak wróciła mu dawna markotność; siedział, marszcząc się i gryząc palce, i czasem tylko przypominając sobie moją obecność — wtedy darzył mnie kilkoma słowami i nikłym uśmiechem i pogrążał się na nowo w swych osobistych strapieniach. Żona jego siedziała przy ognisku i płakała, zakrywszy twarz dłońmi; najstarszy syn pochylił się nad podłogą, krzątał się koło wielkiego stosu papierów, a od czasu do czasu podnosił zeń ku światłu jakiś szpargał i niszczył go w płomieniach; przez cały ten czas dziewka służebna o czerwonej, zalęknionej twarzy przetrząsała z gorączkowym pośpiechem całą izbę, popłakując piskliwym głosem, a co pewien czas jakiś człowiek zaglądał od podwórza, zapytując głośno o rozkazy.
Na koniec Jakub nie mógł już usiedzieć na miejscu i przeprosił mnie, że będzie na tyle niegrzeczny, iż przejdzie się po mieszkaniu.
Uwagi (0)