Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖
Fabrycy del Dongo to syn mediolańskiego arystokraty. Niestety choć w domu nie brakuje pieniędzy, młodzieniec nie znajduje w nim miłości i wsparcia, więc postanawia spróbować szczęścia w armii Napoleona.
Bierze udział w bitwie pod Waterloo. Po powrocie rozpoczyna karierę w duchowieństwie, ale nie stroni od romansów…
Powieść Stendhala Pustelnia parmeńska, dzięki przychylnym recenzjom m.in. Honoriusza Balzaka, przyniosła Stendhalowi uznanie już za jego życia.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze — uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
„Jeżeli nie trzeba wierzyć w astrologię (podjął, starając się zmienić bieg myśli), jeśli ta nauka jest, jak trzy czwarte nauk niematematycznych, zebraniem naiwnych głupców oraz zręcznych hipokrytów zapłaconych przez tych, którym służą, skąd pochodzi, że ja tak często i ze wzruszeniem myślę o tej złej wróżbie? Wydostałem się niegdyś z aresztu w B..., ale w mundurze i z marszrutą żołnierza wtrąconego słusznie do więzienia.”
Rozumowanie Fabrycego urywało się na tym; kręcił się koło trudności, nie mogąc jej pokonać. Był jeszcze za młody; w chwilach wytchnienia dusza jego napawała się romantycznymi wrażeniami, jakich wyobraźnia zawsze była gotowa mu dostarczyć. Nie umiał przyglądać się cierpliwie sprawom, aby następnie zrozumieć ich przyczyny. Rzeczywistość zdawała mu się płaska i brudna; pojmuję, że ktoś może nie lubić na nią patrzeć, ale wówczas nie trzeba o niej rozprawiać. Nie trzeba zwłaszcza budować zarzutów z elementów własnej nieświadomości.
Tak mimo wrodzonej inteligencji Fabrycy nie zdawał sobie sprawy, że jego mglista wiara we wróżby jest dlań religią, głębokim wrażeniem odebranym w zaraniu życia. Myśleć o tej wierze znaczyło czuć, znaczyło być szczęśliwym. Upierał się przy tym, aby dociec, w jaki sposób mogłaby to być wiedza dowiedziona, istotna, w rodzaju geometrii na przykład? Przechodził wszystkie okoliczności, w których po zauważonych wróżbach nie zjawił się szczęśliwy lub nieszczęśliwy wypadek, jaki zdawały się zapowiadać. Ale wśród tego rozumowania uwaga jego zatrzymała się z radością przy wypadkach, w których wróżba okazała się trafna; dusza jego wypełniła się czcią i rozrzewnieniem; czułby nieprzezwyciężoną odrazę do człowieka, który by przeczył wróżbom lub odnosił się do nich z ironią.
Fabrycy szedł, nie czując przebytej drogi; jeszcze grzęznął w mętnych rozumowaniach, kiedy podniósłszy głowę ujrzał mur ojcowskiego ogrodu. Mur ten podtrzymywał piękną terasę wznoszącą się przeszło na czterdzieści stóp nad drogą. Sznur kamieni ciosanych na samym wierzchu, koło balustrady, dawał mu wygląd monumentalny. „Wcale niezłe — rzekł zimno Fabrycy — dobra architektura niemal w stylu rzymskim” — rozwijał swoje świeże wiadomości archeologiczne. Niebawem odwrócił głowę ze wstrętem: przypomniała mu się ojcowska surowość, a zwłaszcza denuncjacja brata, gdy wrócił z Francji.
„Ta ohydna denuncjacja stała się zawiązkiem mego obecnego życia; mogę jej nienawidzić, mogę nią gardzić, ale ostatecznie, ona zmieniła moje losy. Co by się stało ze mną na wygnaniu w Nowarze, gdzie ojcowski plenipotent ledwie mnie znosił, gdyby ciotka nie rozkochała w sobie potężnego ministra? Gdyby w miejsce tej gorącej i tkliwej duszy miała duszę oschłą i pospolitą i nie kochała mnie z oddaniem, które zdumiewa mnie teraz? Co by ze mną dziś było, gdyby księżna miała duszę swego brata, margrabiego del Dongo?”
Pochłonięty okrutnymi wspomnieniami Fabrycy wlókł się chwiejnym krokiem; zaszedł nad fosę, naprzeciw wspaniałej fasady zamku. Ledwie rzucił okiem na ten wielki budynek poczerniały od starości. Szlachetna mowa architektury nie przemówiła doń; wspomnienie brata i ojca zamykało jego duszę na wszelkie piękno; myślał jedynie o tym, aby się mieć na baczności w obliczu obłudnych i niebezpiecznych wrogów. Popatrzył chwilę, ale ze wstrętem, na okno pokoiku, który zajmował przed rokiem 1815 na trzecim piętrze. Charakter ojca odarł wspomnienia dzieciństwa z wszelkiego uroku. „Nie wróciłem tam — myślał — od 7 marca o ósmej wieczór. Wyszedłem, aby pożyczyć od Vasiego paszportu, a nazajutrz obawa przed szpiegami kazała mi śpiesznie wyjechać. Kiedym wrócił z Francji, nie miałem czasu tam zajść, nawet aby obejrzeć swoje sztychy, i to dzięki denuncjacji brata!
Fabrycy odwrócił głowę ze wstrętem. „Ksiądz Blanès ma przeszło osiemdziesiąt trzy lata — pomyślał ze smutkiem — nie pojawia się już prawie w zamku, jak mówiła mi siostra; starość zrobiła swoje. To dzielne i zacne serce zmroził wiek. Bóg wie, od jak dawna nie chodzi już na wieżę. Schowam się u niego w lamusie, między kadzie albo pod tłocznię, i zaczekam, aż się obudzi; nie chcę mącić snu dobrego starca; prawdopodobnie nie pozna mnie nawet; sześć lat to wiele w tym wieku. Zastanę już tylko grób przyjaciela! Istne dzieciństwo — dodał — przybyć tu, aby czuć wstręt, jakim przejmuje mnie zamek ojcowski!
W tej chwili Fabrycy wszedł na placyk przed kościołem; z nieopisanym zdumieniem ujrzał na drugim piętrze starej wieżycy wąskie i długie okno oświetlone latarką księdza Blanès. Ksiądz miał zwyczaj stawiać ją tam, ilekroć szedł do klatki z desek tworzącej jego obserwatorium, iżby jasność nie przeszkadzała mu czytać w planisferze. Ta karta niebios rozłożona była na wielkiej glinianej donicy, w której niegdyś rosła pomarańcza. Na dnie naczynia płonęła maleńka lampka; blaszana rurka odprowadzała z garnka dym, a cień rzucony przez rurę znaczył na karcie północ. Wszystkie te przypomnienia tak prostych rzeczy zalały wzruszeniem duszę Fabrycego i wypełniły ją szczęściem.
Bezwiednie złożył dłonie i gwizdnął w nie z cicha; niegdyś umówiony sygnał. Natychmiast usłyszał, że ktoś pociąga kilkakrotnie za sznur, którym z wyżyn obserwatorium otwierało się rygiel przy drzwiach do dzwonnicy. Drżąc ze wzruszenia wbiegł na schody, zastał księdza na drewnianym fotelu w zwykłym miejscu, z okiem przylepionym do małej lunety w kwadrancie. Ksiądz skinął lewą ręką, dając znak, aby mu nie przerywał; w chwilę później, nakreślił na karcie do gry jakąś cyfrę i obracając się na fotelu otworzył ramiona naszemu bohaterowi, który rzucił się w nie, zalewając się łzami. Ksiądz Blanès był jego prawdziwym ojcem.
— Oczekiwałem cię — rzekł Blanès po pierwszym wylewie czułości.
Czy ksiądz trzymał się w roli uczonego? Czy też często myśląc o Fabrycym ujrzał jakiś astrologiczny znak, który czystym przypadkiem obwieścił mu jego powrót?
— Oto śmierć moja nadchodzi — rzekł ksiądz Blanès.
— Jak to! — wykrzyknął ze wzruszeniem Fabrycy.
— Tak — odparł ksiądz poważnie, ale bez smutku — w półszósta albo półsiódma miesiąca po twoich odwiedzinach życie moje, nasycone szczęściem, zgaśnie.
Come face al mancar dell’alimento (jak lampka, kiedy zabraknie jej oliwy). Przed ostatecznym momentem będę prawdopodobnie miesiąc lub dwa pozbawiony mowy, po czym przejdę na łono naszego Ojca, oczywiście, jeśli się okaże, że spełniłem swój obowiązek na placówce, gdzie mnie postawiono.
Ty jesteś wyczerpany, zmęczony, trzeba ci snu. Od chwili gdy cię oczekuję, chowam dla ciebie chleb i butelkę wódki w skrzyni z instrumentami. Pokrzep się i staraj się nabrać tyle sił, aby mnie wysłuchać jeszcze chwilę. Jest w mojej mocy powiedzieć ci różne rzeczy, zanim noc ustąpi miejsca dniowi; obecnie widzę je o wiele wyraźniej, niż może będę widział jutro. Jesteśmy zawsze słabi, moje dziecko, i wciąż trzeba się liczyć z tą słabością. Jutro może stary człowiek, człowiek ziemny, zajmie się we mnie przygotowaniami do śmierci, a jutro wieczór o dziewiątej musisz mnie opuścić.
Skoro Fabrycy usłuchał w milczeniu, jak zwykł niegdyś, starzec rzekł:
— Zatem prawdą jest, iż kiedy starałeś się dostać pod Waterloo, zrazu znalazłeś się w więzieniu?
— Tak, ojcze — odparł Fabrycy zdziwiony.
— Otóż wiedz, że to było wielkie szczęście; dusza twoja, ostrzeżona moim głosem, może się przygotować do innego więzienia, twardszego i straszliwszego. Prawdopodobnie wydostaniesz się z niego jedynie przez zbrodnię. Ale dzięki niebu nie ty popełnisz tę zbrodnię. Nie posuwaj się nigdy do zbrodni, mimo największych pokus; zdaje mi się, że będzie tu chodziło o zabicie niewinnego, który nieświadomie przywłaszczy sobie twoje prawa; jeśli się oprzesz gwałtownej pokusie, którą na pozór usprawiedliwi honor, życie twoje będzie bardzo szczęśliwe w oczach ludzi... a w miarę szczęśliwe w oczach mędrca — dodał po chwili namysłu. — Umrzesz jak ja, mój synu, siedząc na zydlu drewnianym, z dala od wielkiego zbytku i zmierżony zbytkiem, i jak ja nie mając sobie nic ciężkiego do wyrzucenia.
Obecnie sprawy przyszłości skończone są między nami; nie umiałbym dodać nic ważnego. Próżno starałem się wyczytać, jak długie będzie to więzienie; pół roku, rok, dziesięć lat? Nie mogłem dojrzeć; widoczniem popełnił jakiś grzech i niebo chciało mnie skarać tą niepewnością. Widzę jedynie, że po więzieniu (ale nie wiem, czy w chwili opuszczenia go) stanie się to, co nazywam zbrodnią; ale na szczęście jestem niemal pewny, że nie ty ją popełnisz. Jeśli okażesz tę słabość, aby umaczać palce w zbrodni, wówczas reszta moich obliczeń jest jedynie szeregiem omyłek. Wówczas nie umrzesz ze spokojem w duszy, na drewnianej ławce i w białej szacie.
Mówiąc te słowa, ksiądz chciał wstać; wówczas Fabrycy zauważył ruinę czasu: starzec potrzebował blisko minuty na to, aby się podnieść i obrócić ku Fabrycemu. Ten przyglądał mu się w milczeniu i bez ruchu. Ksiądz brał go kilka razy w ramiona i ściskał z niewymowną czułością. Po chwili odzyskał dawną wesołość.
— Staraj się zrobić sobie legowisko wśród tych narzędzi i przespać się nieco: weź moje futra; jest ich kilka, bardzo wspaniałych: księżna Sanseverina przysłała mi je przed kilku laty. Prosiła mnie o przepowiednię co do ciebie; zachowałem te piękne futra i kwadrant, ale przepowiedni jej nie posłałem. Wszelkie wróżenie przyszłości jest wyłomem w regule i zawiera to niebezpieczeństwo, że może odmienić bieg zdarzeń; wówczas cała wiedza rozsypuje się niby domek z kart. Trzeba by mi zresztą mówić zbyt przykre rzeczy tej uroczej księżnej. Ale, ale: nie przeraź się dzwonów, kiedy będą ci strasznie hałasowały nad uchem, kiedy będzie się dzwoniło na mszę poranną; później, o piętro niżej, puszczają w ruch wielki dzwon, od którego się trzęsie całe moje obserwatorium. Dziś mamy świętego Giovita, żołnierza i męczennika. Wiesz, mała wioska Grianta ma tego samego patrona co wielkie miasto Brescja, co nawiasem rzekłszy, bardzo pociesznie zmyliło mego znamienitego mistrza, Jakuba Marini z Rawenny. Nieraz powiadał mi, że mnie czeka ładna kariera; sądził, że będę proboszczem wspaniałego kościoła San Giovita w Brescji; dostałem wioskę o siedmiuset pięćdziesięciu dymach. Ale wszystko obróciło się najlepiej. Wiedziałem, może dziesięć lat temu, że gdybym został proboszczem w Brescji, przeznaczone mi było dostać się do więzienia w Szpilbergu. Jutro przyniosę ci różne smaczne dania ściągnięte z uczty, jaką wydaję dla okolicznych proboszczów, przybyłych odprawiać ze mną sumę. Przyniosę je na dół, ale nie staraj się ze mną widzieć, nie schodź po te smakołyki, aż kiedy usłyszysz, żem wyszedł. Nie trzeba, abyś mnie widział w dzień, że zaś słońce zachodzi jutro o siódmej i minut dwadzieścia siedem, przyjdę cię uściskać koło ósmej i będziesz musiał odejść, póki godziny liczą się jeszcze dziewiątką, to jest, nim zegar wydzwoni dziesiątą. Uważaj, aby cię nikt nie widział w oknie: żandarmi mają twój rysopis i z pewnością są na żołdzie twego brata, który umie być tyranem! Margrabia jest coraz słabszy — dodał ksiądz Blanès smutno — gdyby cię ujrzał, dałby ci coś może ciepłą ręką. Ale te zabiegi wątpliwej czystości nie przystały człowiekowi takiemu jak ty, którego siła tkwi w jego sumieniu. Margrabia nienawidzi syna swego, Askaniusza; temu synowi przypadnie pięć czy sześć milionów, które posiada. To słusznie. Ty po jego śmierci dostaniesz cztery tysiące franków rocznie i pięćdziesiąt łokci czarnego sukna na żałobę dla twoich ludzi.
Słowa starca, których słuchał z głęboką uwagą, oraz nadmierne zmęczenie wprawiły Fabrycego w stan podniecenia. Z trudem zasnął i nękały go sny, może wróżące przyszłość. Rano, o dziesiątej, obudziło go drżenie dzwonnicy, straszliwy hałas jak gdyby z zewnątrz. Wstał, przerażony, z uczuciem, że to koniec świata; później pomyślał, że jest w więzieniu — trzeba mu było czasu, aby rozpoznać dźwięk wielkiego dzwonu, którego czterdziestu chłopów wprawiało w ruch na cześć świętego Giovity; wystarczyłoby dziesięciu.
Fabrycy szukał dobrego miejsca, aby widzieć, nie będąc widziany: spostrzegł, że z tej wysokości wzrok jego sięga w ogrody, a nawet w wewnętrzny dziedziniec zamku ojca. Zapomniał o nim. Myśl o ojcu dobiegającym kresu życia odmieniła jego uczucia. Rozróżniał nawet wróble, które szukały okruszyn na balkonie jadalni. „To potomstwo tych, które niegdyś obłaskawiałem” — pomyślał. Na tym balkonie, jak na wszystkich balkonach w pałacu, znajdowały się liczne drzewa pomarańczowe w glinianych donicach różnej wielkości; widok ten rozczulił go; rzut oka na ten dziedziniec, tak strojny, z ostro zarysowanymi cieniami, był w istocie wspaniały.
Niemoc ojcowska wciąż wracała mu na myśl. „To osobliwe doprawdy, ojciec ma ledwie o trzydzieści pięć lat więcej ode mnie, trzydzieści pięć a dwadzieścia trzy to dopiero pięćdziesiąt osiem!” Oczy jego utkwione w oknach tego srogiego człowieka, który go nigdy nie kochał, napełniły się łzami. Zadrżał, nagle chłód przebiegł jego żyły; zdawało mu się, że poznaje ojca przechodzącego terasą zdobną pomarańczami, znajdującą się pod oknami jego komnaty; ale to był tylko lokaj. Pod samą dzwonnicą dzieweczki, ubrane biało i podzielone na kilka grup, zajęte były wykreślaniem deseni za pomocą czerwonych, niebieskich i żółtych kwiatów w ulicy, którą miała przechodzić procesja. Ale było tam coś, co żywiej przemówiło do duszy Fabrycego; oczy jego ogarniały dwie odnogi jeziora na odległość kilku mil; cudowny ten widok kazał mu zapomnieć o wszystkich innych, obudził w nim najpodnioślejsze uczucia. Wspomnienia dzieciństwa obiegały go tłumnie: dzień ten, spędzony w więzieniu w dzwonnicy, był jednym z najszczęśliwszych.
Szczęście wzniosło go na wyżyny dość obce jego usposobieniu; rozważał wydarzenia swego życia, on, tak młody, jak gdyby już doszedł jego kresu. „Trzeba przyznać — rzekł sobie po kilku godzinach rozkosznych marzeń — że od przybycia do Parmy nie zaznałem owej spokojnej i doskonałej radości, jakiej kosztowałem w Neapolu galopując po dróżkach Vomero lub uganiając nad brzegiem Mizeny. Splot zawiłych interesów tego mizernego dworu i mnie uczynił mizernym człowiekiem... Nie znajduję rozkoszy w nienawiści, sądzę nawet, że byłoby to dla mnie bardzo smutne szczęście upokorzyć wrogów, gdybym ich miał; ale nie mam wrogów... Hola! — krzyknął nagle a Giletti!... To szczególne — rzekł sobie — przyjemność, jaką by mi sprawiło, wyprawić tego plugawca do wszystkich diabłów, przetrwała lekki kaprys, jaki miałem dla Mariety... Ostatecznie, nie umywa się do księżnej d’A... w Neapolu, którą byłem obowiązany kochać, ponieważ powiedziałem jej raz, że jestem w niej zakochany. Wielki Boże! ileż razy umierałem z nudów w czasie schadzek z piękną księżną; nigdy nic podobnego w obdartym pokoju, kuchni raczej, w której Marieta przyjęła mnie dwa razy, za każdym razem po dwie minuty.
Och, Boże! co ci ludzie jedzą! Litość bierze!... Powinienem był wyznaczyć jej i jej mammacji pensję trzech befsztyków, płatnych każdego dnia... Marieta — dodał — odrywała mnie od lichych myśli, jakie mi nastręczyło sąsiedztwo tego dworu.
Byłbym może dobrze uczynił, obierając życie kawiarniane, jak powiada księżna; wyraźnie skłaniała się ku temu,
Uwagi (0)