Lekarz wiejski - Honoré de Balzac (jak czytać książki online za darmo .txt) 📖
Powieść o doktorze Benasissie, jego zaangażowaniu w życie mieszkańców małej wsi oraz Genestasie, kapitanie, który zamieszkał u lekarza.
Dzieło Honoriusza Balzaca powstałe w 1833 należy do cyklu Sceny z życia wiejskiegoKomedii ludzkiej, na którą składa się ponad 130 tytułów, w których wielokrotnie pojawiają się te same postacie (łącznie jest ich ponad 2000).
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lekarz wiejski - Honoré de Balzac (jak czytać książki online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Ja, który nie jestem mężem stanu — ozwał się notaryusz — uważam każdego władcę za płatnika społeczeństwa, do nieustannéj wypłacalności obowiązanego, który następcy swemu winien przekazać spadek równy temu, jaki sam otrzymał.
— I ja także nie jestem mężem stanu — odparł żywo Benassis, przerywając notaryuszowi — nie potrzeba nic więcéj prócz zdrowego rozsądku, aby polepszyć los jakiéjś gminy, kantonu lub okręgu; rządzenie całym departamentem wymaga już pewnych zdolności; ale i tak te cztery sfery administracyjne mają dość ciasny widnokręg, by go zwyczajny wzrok objąć był w stanie; interesa ich łączą się z olbrzymim ruchem państwa widocznemi węzłami. W sferach wyższych wszystko się powiększa i spojrzenie męża stanu powinno z tego stanowiska, na którém stoi, ogarniać całą spółeczną widownię. W departamencie, okręgu, kantonie lub gminie można zdziałać wiele dobrego nie sięgając myślą i obliczeniem skutków daléj jak na jaki dziesiątek lat naprzód, ale gdy idzie o dobro narodu.... o! wtedy to już wiek cały, całą mglistą przyszłość w rachubę wziąć trzeba. Gieniusz Colberta, Sully’ego, będzie niczém, jeśli mu zabraknie téj woli żelaznéj, jaka stworzyła Napoleona i Cromwella. Wielki minister, panowie, jest-to wielka myśl wypisana na wszystkich latach wieku, którego świetność i dobrobyt przez niego przygotowanemi zostały. Wytrwałość — to najniezbędniejsza cnota dla takiego męża, chociaż i w każdém inném zastosowaniu jest ona najwyższym wyrazem siły. Widzimy od pewnego czasu zbyt wielu ludzi posiadających tylko ideje ministeryalne a pozbawionych uczucia narodowego, byśmy nie mieli uwielbiać prawdziwego męża stanu takiego, jakim go nam najwyższa ludzka poezya przedstawia. Wciąż patrzyć w przyszłość i uprzedzać wypadki, wznieść się po nad władzę i dzierżyć ją tylko dlatego że się widzi korzyść, jaką stąd naród osiąga; wyzuć się dlatego ze wszystkich namiętności i ambicyj pospolitych, zostać zupełnym panem siebie i módz przewidywać, chciéć i działać bezustannie; być sprawiedliwym i nieugiętym; utrzymywać ład w całém państwie; nakazać milczenie własnemu sercu, słuchać tylko rozumu; nie być ani podejrzliwym, ani wywnętrzającym się, ani łatwowiernym ani sceptykiem, ani wdzięcznym ani niewdzięcznym; żyć wreszcie uczuciami mas, a zawsze wznosić się po nad nie, z rozpostartemi skrzydłami rozumu, potęgą głosu i przenikliwością wzroku, nie jest-że to być trochę więcéj jak człowiekiem? To téż imiona tych wielkich ojców narodów powinnyby przetrwać na wieki we wdzięcznéj pamięci pokoleń.
Nastąpiło milczenie. Biesiadujący spojrzeli po sobie.
— Panowie! a o wojsku to ani słowa! zawołał Genestas — co do mnie, uważam organizacyą militarną za wzór każdego dobrego społeczeństwa; miecz jest opiekunem narodów.
— Kapitanie — rzekł śmiejąc się sędzia pokoju — jakiś stary adwokat powiedział, że państwa zaczynają od miecza a kończą na kałamarzu; jesteśmy w epoce kałamarza.
— A teraz, panowie, kiedyśmy już rozporządzili losami świata, mówmy o czém inném. No, kapitanie, szklankę wina z mojéj Pustelni — zawołał śmiejąc się lekarz.
— Choćby dwie — odparł kapitan — a wypiję je za zdrowie wasze, panowie, i człowieka, który zaszczyt rodzajowi ludzkiemu przynosi.
— I którego wszyscy kochamy — rzekł pleban głosem pełnym słodyczy.
— Księże proboszczu, chcesz-że mnie do grzechu pychy doprowadzić?
— Ksiądz proboszcz powiedział cicho to, co cały kanton głośno powtarza — ozwał się Cambon.
— Panowie — zaproponował lekarz wstając od stołu — odprowadzimy księdza proboszcza do plebanii; użyjemy przechadzki przy blasku księżyca.
Wszyscy chętnie zgodzili się na tę myśl gospodarza domu.
— Pójdźmy do stodoły — rzekł Benassis biorąc Genestasa pod rękę, gdy już pożegnali proboszcza u drzwi jego mieszkania — tam, kapitanie Bluteau, usłyszy mówiących o Napoleonie, tém bożyszczu ludu, o którém stary piechur Goguelat rozgadać się umie czasem do nieskończoności. Mikołaj przystawi nam drabinę do otworu w dachu, wejdziemy tamtędy i skryjemy się w sianie na górze, tak abyśmy wszystko widziéć mogli. Pójdź pan; wierzaj mi, wieczornica ma swoję wartość. Nie pierwszy-to raz zagrzebię się w sianie, by słuchać opowieści żołnierza, lub bajki wieśniaka. Ale schowajmy się dobrze, bo ci ludzie jak tylko kogoś obcego zobaczą, są już skrępowani i pokazują się innemi aniżeli w istocie.
— Ech! panie kochany — rzekł Genestas — nieraz i ja téż udawałem śpiącego, by lepiéj słuchać, co prawią biwakujący żołnierze; na honor nigdy się tak nie uśmiałem na teatrach paryzkich, jak raz przy opowiadaniu starego wachmistrza, który nowozaciężnym, bojącym się wojny, nabajał raz niestworzonych rzeczy o odwrocie z Moskwy. Mówił, że umarli zatrzymywali się w drodze, że zamiast zgrzebłem zębami chędożyliśmy konie, że lubiący się ślizgać używali téj przyjemności do syta, a lubownicy zmarzłego mięsa raczyli się niém aż miło, że kobiety były wogóle zimne i że jedyną rzeczywiście przykrą rzeczą był brak wody ciepłéj do golenia. Jedném słowem, wygadywał tak cudackie historye, że nawet stary palacz z odmrożonym nosem śmiał się z nich do rozpuku.
— Cyt! rzekł Benassis, jesteśmy u celu. Wstępuję pierwszy, a pan idź za mną; tylko pocichu.
Obaj weszli po drabinie i usadowili się w sianie, po nad głowami zebranych na wieczornicę ludzi, którzy tego ani nie spostrzegli, ani nie usłyszeli. W blizkości trzech czy czterech świec siedziało kilkanaście kobiet, z których jedne szyły, drugie przędły, inne wreszcie z bezczynnemi rękami, wyciągniętą szyją i wlepionemi w jakiegoś starego wieśniaka oczyma słuchały bajki, którą im ten opowiadał. Mężczyzni stali po większéj części, lub na wiązkach słomy leżeli. Wszystkie te grupy w głębokiém milczeniu skupione, słabo oświecał niepewny połysk świec, wywołując w téj olbrzymiéj, ciemnéj w górze i w kątach stodole malownicze światłocienia. Tu połyskiwało opalone ciało i jasne oczy zaciekawionéj dziewczyny, tam drżący płomień igrał po spracowanych twarzach starców fantastycznie łamiąc się na ich spłowiałém, zniszczoném odzieniem. Wszyscy ci, w rozmaitych postawach rozrzuceni słuchacze, wyrażali nieruchomością swych rysów najzupełniejsze poddanie swéj uwagi i myśli słowom opowiadającego. Był-to ciekawy w swoim rodzaju obraz, przedstawiający ten wpływ potężny, jaki poezya na wszystkie umysły wywiera. Bo czyż wieśniak żądający zawsze od opowiadacza rzeczy cudownych a prostych, niemożliwych, a prawie godnych wiary, nie jest tém samém miłośnikiem najczystszéj, najwznioślejszéj poezyi?...
— Choć dom ten bardzo licho wyglądał — mówił wieśniak w chwili, gdy dwaj nowi przybysze powiększyli liczbę słuchaczów — biedna garbata baba była tak zmęczoną noszeniem konopi na targ, a noc już nadchodziła, że weszła do niego. Poprosiła tylko o nocleg, a za całe pożywienie wydobyła kromkę chleba ze zajdów i zjadła. Tak tedy, gospodyni, niby to żona rozbójników, nie wiedząc nic, co oni w nocy robić zamyślali, przyjęła naszę garbatą i umieściła ją na górce po ciemku. Baba kładzie się na lichym sienniku, odmawia pacierze, myśli o swoich konopiach i zabiera się do snu. Ale nim jeszcze zasnęła, słyszy jakiś szmer i widzi wchodzących do izby dwóch ludzi. Każdy z nich trzymał nóż w ręku, a mieli téż i latarnię z sobą. Babę strach zdjął, bo to widzicie, w owych czasach panowie bardzo lubili pasztety z człowieczego mięsa, więc zabijano dla nich ludzi na tę potrawę. Ale, że baba miała skórę twardą jak rzemień, uspokoiła się i pomyślała, że nie byłaby dobrą do jedzenia. A ludzie przechodzą tymczasem koło niéj, idą do łóżka, co stało w wielkiéj izbie, i gdzie spał ten pan, co to miał taką dużą walizę i umiał wywoływać umarłych. Wysoki rozbójnik podnosi latarnię i bierze pana za nogi, a mały, ten, co to pijanego udawał, chwyta go za głowę i ciach! ucina za jednym zamachem. Potém oba biorą walizę, zostawiają ciało i głowę całe we krwi i odchodzą. Baba nasza dopiéro w kłopocie! Nasamprzód chciała zabrać się zaraz i odejść, nie wiedząc jeszcze, że to opatrzność tu ją przyprowadziła, by przez nią okazać moc bożą i ukarać morderców. Ale widzicie, baba była w strachu, a jak się człowiek boi, to o niczém nie myśli. Tedy, co się dzieje, gospodyni pyta zbójów, czy widzieli garbulę? Ci przelękli się, i na palcach po drewnianych schodach wchodzą na górę. Biedna baba zwinęła się w kłębek ze strachu i słyszy, jak się oni po cichu kłócą: — Ja ci mówię, że ją trzeba zabić. — A ja ci mówię, że nie trzeba. — Zabij ją. — Nie! — Tak przekomarzając się wchodzą.
Moja baba, nie w ciemię bita, zamyka oczy i udaje, że śpi. Ale to powiadam wam śpi jak dziecko: rękę na sercu położyła i oddycha równiutko niby aniołek. Ten, co trzymał latarnię, otwiera ją i świeci babie w oczy, a ta ani mrugnie, tak się boi o swoję skórę. Widzisz, że śpi jak kloc — mówi wysoki. — Oj! te stare, to chytre — odpowiada mały. — Zabiję ją, będziemy spokojniejsi. Posoli się babsko i da się wieprzom do zjedzenia. Baba słyszy to, ale ani drgnie. — No, to widać, że śpi — powiada mały i poszli. — Tak się to uratowała stara. I można powiedziéć, że na odwadze jéj nie zbywało. Nie znajdzie się tu pewno żadna dziewczyna, co-by oddychała jak aniołek słysząc, że ją chcą dać wieprzom na pożarcie. Tedy znowu rozbójnicy wracają do zabitego pana, owijają go w prześcieradło i wynoszą na podwórze, a stara słyszy, jak wieprze z charchotaniem zbiegają się na tak smaczny kąsek.
Na drugi dzień — ciągnie daléj opowiadający po chwilowym przestanku — baba wstaje, bierze swoje zajdy, płaci dwa grosze za nocleg, gada o tém i owém, jakby nigdy nic, i wreszcie wychodzi. Raz za drzwiami, chce biedz co tchu, a tu ani rusz; strach jéj popodcinał nogi. Ale na dobre jéj to wyszło, bo jeden zbójca szedł za nią, aby się jeszcze lepiéj przekonać, czy téż ona nic nie wié. Baba jak go zobaczyła, zaraz to sobie pomiarkowała i siada na kamieniu. — Cóż wam to moja kobiecino — pyta mały, bo to był mały ten najgorszy z nich, co za nią poszedł. — Ach! moi kochani! — odpowiada — takie ciężkie mam zajdy i się już zdźwigałam! ot, gdyby mi to jaki poczciwy człowiek (widzicie jaka sprytna) rękę podał i do domu zaprowadził! A zbójca na to: — Ja wam pomogę. Baba przyjmuje. On bierze ją za rękę, by się przekonać, czy się boi. Ale nie! ani drgnęła. Idą więc spokojnie przez pola rozmawiając o zbożu, o konopiach, o tém i owém, aż dochodzą do przedmieścia, gdzie mieszkała baba i gdzie ją rozbójnik pożegnał, bojąc się, by kogo z policyi nie spotkał. Baba przyszła do siebie około południa i czekała na męża rozmyślając o tém wszystkiém, co jéj się w nocy i w drodze przytrafiło. Nad wieczorem wraca mąż głodny okrutnie i woła jeść. Baba bierze patelnię, aby mu co upietrasić i zaczyna opowiadać, jak sprzedała konopie, jak szła, jak to, jak owo, paple i paple babskim zwyczajem, ale ani słówka nie piśnie o zabitym panu i o wieprzach i rozbójnikach. A no dobrze. Bierze tedy, jak-em rzekł, patelnię i chce ją wysmarować tłustością, aż tu patrzy, a ona pełniuteńka krwi. Czémeś ty ją zababrał? — pyta męża. Czémże-bymmiał znów zababrać? mówi ten na to, — niczém. Baba myśli, że jéj się przywidziało, i kładzie patelnię
Uwagi (0)