Darmowe ebooki » Powieść » Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski



1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 44
Idź do strony:
rzecz z tobą! — wzdychał wikary z politowaniem.

— Proszę już raz z tym skończyć, bo wysiądę! — syknęła.

— Wysiąść w tej chwili byłoby dosyć trudno. Znowu byś się potknęła. Nic tu przecie złego nie powiedzieliśmy, moje dziecko. Gorzej by było, gdybyśmy milczeli.

— I czego pani tak dalece boleje nad gimnastyczną ewolucją tak dalece naturalną!... Nie rozumiem... — wtrącił Cezary.

— Boleję i koniec! Pan tu przyjechał i jest pan moim porte-malheur259!

— O, to źle! Jeżeli tak jest naprawdę, to nie ma co! Trzeba brać nogi za pas!

— Widzisz, widzisz, Karolino, co ty wygadujesz!

— Nic strasznego nie powiedziałam.

— Zakazuję ci mówić rzeczy płynące z guseł ukraińskich, a panu, Czaruś, zakazuję mówić o wyjeździe.

— A któż tu nastaje na wyjazd pana Baryki? — pytała panna wytrzeszczając swe śliczne niebieskie oczy.

Hipolit jechał tuż za wózkiem na Urysiu i widać było, że się rozkoszuje jazdą. Był uśmiechnięty, rozmarzony. Klepał raz w raz ręką kark i kłęby konia, pieszczotliwie gładził jego grzywę. Cezary miał ciągle przed oczyma jego twarz i przeszło mu przez myśl zastanowienie, iż buńczuczy się na tej bryczce, grozi wyjazdem, a naprawdę srogi by to był żal, gdyby trzeba było wyjechać z tej Nawłoci. Jeszcze jej przecie nawet nie zobaczył! Sam tu jakoś zmalał, sprościał, stał się niemal dzieckiem... Wszystko na nowo, jak za dni minionego dzieciństwa, stało się tutaj tak ciekawe, tak niewidziane — niesłychane! Każdy pagórek albo wąwozik, który mijano, był od razu, od spojrzenia jakiści swój, bliźni, nieodłączny, choć jest przecie obcy i nowy. Ciekawość naprawdę paliła, żeby wstać w tej uroczyście wysmarowanej furmance i rozejrzeć się dookoła, zobaczyć, przeniknąć, co też to tam jest dalej, za chudym lasankiem, którego brzegiem biegnie korzenista, mokra droga.

Niewielu mijano przechodniów. Pewien Żydzina z brudnym workiem na plecach nisko się kłaniał panu dziedzicowi, co nie tylko z wojska wrócił, ale — powiadali — wojnę wygrał, samego Trockiego260 pobił na kwaśne jabłko. Wnet został daleko w tyle.

Ale pobiegły ku niemu myśli Cezarego, który go wciąż miał przed oczyma, gdy inni byli doń tyłem odwróceni. Jakżeby chciał pójść z tym Żydeczkiem i gadać o tajemnicach jego życia, których nie znał, nie widział, tak samo jak nie znał, nie widział tej okolicy porzniętej przez wiejską drogę! Tajemnicę jego życia... O wnętrzu worka, który ów z tak straszną męką na plecach dźwiga. Niesie tam pewno kilka ćwiartek kartofli dla kupy swych dzieci czekających z głodnym utęsknieniem. Znamy to, znamy... Znamy utęsknienie głodowe! Niesie tam może dwa duże bochny kwaśnego, żytniego chleba, który tak diabelnie smakuje, gdy żołądek jest pusty i kiszki puste. Znamy to, znamy... Niesie tam może kradzione jakoweś rzeczy... Niesie tam może kradzione chłopskie buty, które wydaje na dziesiątą wieś, żeby ich już do końca świata właściciel nie poznał. Któż jego wie? Kto zbada machinacje wiejskiego Żyda? Tak jest czy owak, dźwiga na sobie ciężar, a dźwigając go pełza po błocie i piasku, szarga się i flańta261 po drogach prastarych ziemi. Szarga się po ziemi i dźwiga na sobie ciężary w tej samej chwili, gdy w samolocie szybującym z Warszawy do Paryża, środkiem obłoków i nad obłokami, wytworna dama podróżująca, dla skrócenia sobie nudnego czasu między stacjami powietrznymi Warszawa–Praga czeska śpi smacznie, ułożywszy się na dnie lotnej kabiny. O nędzo, nędzo biednego brudnego Żyda, któż cię wysłowi!

Bryczka wyminęła dwóch starych chłopów, którzy szli na bosaka z koszykami ręcznymi w ręku. Nogi ich ciapały po zimnych kałużach i miesiły błoto zgęstniałe. Gadali. Gadali zawzięcie, głośno, z wrzaskiem. Bryczka pędząca niewielkie na nich zrobiła wrażenie. Zaledwie na krótką chwileczkę przerwali rozmowę. Ach, jakżeby to było ciekawe — nie! — jakież by to było szczęście wyskoczyć z tej lśniącej, iskrzącej się wolantki, zdjąć buty, ciapać nogami po błocie, wdać się w rozmowę z tamtymi dwoma, radzić po głupiemu nad wydźwignięciem się z utrapienia, urągać na wójta, na pisarza, na panów, na układ świata — pomstować i wykrzykiwać!... Iść z tamtymi dwoma drogą pełną znoju i przeszkód, ziębiącą nogi, kolana, stawy aż do pustego brzucha i utrudzającą kości zestarzałe! Cezary wołał w duszy do wiekowych chłopów, którzy zostawali daleko — daleko na korzenistej drodze:

„Ej, wy, ludzie! Słuchajcie! Ja idę tam razem z wami!”

W rzeczywistości nie szedł, lecz wygodnie, rozkosznie, szybko jechał, mknął przez pastwiska, przylaski, środkiem pól i w opłotkach prowadzących do wiosek.

W pewnym miejscu Jędrek skręcił raptownie i pojazd poniósł się jak wicher miękką drogą ponad rozległymi łąkami. Niebo było pogodne, lecz już blade, śniadością przejęte, jesienne. Nikły błękit przerzynały barwne chmurki pędzone przez rzeźwy wiatr. Uczucie szczęścia, młodości, zdrowia przenikało wszystkich w jednakim niemal stopniu. Każda z osób coś swojego własnego podśpiewywała. Zdawało się, że i koniom szczęście żyły rozsadza. Lecz oto niespodziewanie stanęły. Cezary obejrzał się i zobaczył, że stoją przed jakąś bramą.

— Brama! — zawrzasnął Jędrek takim głosem, że od jego brzmienia powinny się były natychmiast same otworzyć obie wierzeje tej starej i sfatygowanej strażnicy folwarku.

Tymczasem nadbiegł chłopak z konopiastą grzywą, dyszący tak, że tchu nie mógł złapać, i posmarkujący z przerażenia nosem sinym i krostowatym. Konie wbiegły na dziedziniec bezdrożny, zarośnięty więdnącymi chwastami i jeszcze pachnący od ich ostatniego oddechu. Znowu wózek zatrzymał się obok czterech starych lip, tak starych, że się je kochało od pierwszego spojrzenia. Za tymi lipami stał dworek pradawny, z dachem czarnym, mocno powyginanym i schodzącym na ściany modrzewiowe niemal do samej ziemi. Dokoła stały zabudowania folwarczne nowe, z murowanymi słupami, porządne i solidne. Hipolit zeskoczył z konia, ksiądz Anastazy wylazł z bryczki i obadwaj262 skierowali się ku dworkowi. Na ich spotkanie wyszedł jegomość opalony na kolor razowego chleba, wąsaty, przysadkowaty, typowy pan okumon263. Cezary zapytał panny Karoliny, czy także wysiądzie i wejdzie do tego domu.

— Nie — odpowiedziała niezdecydowanie. — Tu jest ładny staw. Pójdę nad staw.

— Czy ja mogę pójść z panią?

— Jeżeli pan sobie życzy...

Minęli płoty plecione z jodłowych gałęzi, które opasywały ogrody dokoła dworu, i z górki zeszli nad staw. Stał cichy, rozległy, czysty, pod niebem jesiennym, uroczy w swych sitowiach, tatarakach i pałkach. Daleko, na drugim końcu wodnego rozlewiska, wpływała doń rzeka, szeroka w swym ujściu. Tuż zaraz były parzyste pogródki264 z szerokich balów, prowadzące poziom wodny na podsięwodne młyńskie koło265. Mostek z okrąglaków nad tymi pogródkami ułatwiał przejście z drogi wjazdowej na groblę zarosłą wysoką trawą.

Skoro panna Karolina i Cezary minęli ten mostek, uderzył ich powonienie zapach zwiędłej olszyny i zapach wodnych ziół rosnących poza groblą w wilgotnych wądołach. Stanęli na najwyższym miejscu grobli i przypatrywali się stawowi. Był piękny w swej barwie, rozległości, ciszy. Urok zapomnienia, odosobnienia, bytu poza światem, samotności poza wszystkim uśmiechał się do przybyszów z tej wdzięcznej na wejrzenie, samoswojej wody. W nieruchomej tafli jej odbijały się wysokie olchy ocieniające młyn i dwie ruchome postaci — Karoliny i Cezarego. W zakręcie rzecznym, szerokim ramieniem uchodzącym między żółte sitowia, dwie dzikie kaczki-krzyżówki beztrwożnie przepływały. Cezary został wprost uderzony przez wrażenie, że już to miejsce zna, już je widział niegdyś — że już tu był. Co więcej — dziwnie niesamowity żal ściskał mu serce na widok sennowładztwa tej wody — jakby za tym miejscem tęsknił latami. „Jakimże sposobem to być może? — zadawał sobie pytanie. — Byłoż to niegdyś we śnie, już tak dawno przespanym, że zginął do cna w pamięci?” I oto wtedy przepłynęło przez jego serce dziwaczne a przejmujące boleścią słowo: „sekuła”.

— Ach — westchnął z głębi — prawda... Przypominam sobie... Toż to za takim oto stawem, za własną jakąś „sekułą” moja matka przepłakała swoje życie.

Z podwójną zachłannością objął oczyma tę tutejszą „sekułę” i nie mógł nasycić się jej widokiem. Patrzył na chmurki wielobarwne — czerwone, zwiastujące wiatr, i fioletowe, niosące nowe deszcze jesieni — jak przepływały nad czystą taflą. Zabarwiała się wtedy aż do samego dna, stawała się głęboka, przepaścista, niedosięgniona, pełna tajemnic i otchlistego266 życia tam w głębi. Gdy chmury pożeglowały nad pola, znowu jesienny kolor nieba spływał na czystą powierzchnię. Młyn czarny turkotał i w jego pobliżu nie można było rozmawiać. Panna i Cezary poszli wzdłuż grobli, prowadząc w głębinie wodnej odbicia swoje, doskonałe i wierne aż do śmieszności.

— Był taki staw u nas, na Ukrainie... — rzekła panna Karolina.

— Doprawdy? Bo znowu ja widzę w tym stawie ulubione miejsce mojej matki. Takie musiało być to jej miejsce ulubione.

— Każdy ma swoje miejsce ulubione w dzieciństwie. To jest ojczyzna duszy.

— Ja nie mam.

— Panu się podoba tutaj, w Polsce?

— Dosyć, choć tutaj nie ma nigdzie nic „godnego widzenia”.

— Nie ma, rzeczywiście nie ma. Tu, wie pan, nie ma rozmachu, przestworu.

— Źle tu pani?

— Nie powinno mi być źle. Jest mi raczej dobrze. Ale byłam jedynaczką w bogatym domu, przeznaczoną i wychowaną do zbytków, a teraz muszę obsługiwać cudzy zbytek.

— Przecież nie cudzy.

— Tak — nie cudzy.

— Pani ma bliższą rodzinę?

— Tych oto tutaj, krewnych mego ojca.

— Ale najbliższa rodzina?

— Najbliższa zginęła od bolszewików.

— Jak to? Wszyscy?

— Matka umarła w Warszawie z wyczerpania sił, w ciężkiej biedzie. Ojciec szczęśliwszy, bo zaraz po wyjściu z więzienia w Kijowie.

— A pod względem materialnym? Przepraszam panią, że o to się pytam.

— Nic! Chot’ szarom pokati267. Mama, wyrzucona z naszego domu, siedziała za takim właśnie stawem, który oddzielał nasz majątek od wsi chłopskiej — przez cały rok. Siedziała nieszczęsna w chłopskiej chacie. Wyszła sama jedna, w jednej sukni. Obok niej tylko przecudny nasz pudel — Gaga. Ja byłam w Warszawie, ja bujałam sobie po świecie... Gaga nie mógł wytrzymać życia w tej chałupie, nie zniósł nędzy, gdy go kopali nogami i w zimie wypędzali na zawieję. — Zdechł. Dał nam wzór, że powinniśmy tak samo umierać, gdy nas znieważają podłe tyrany. Mama przedostała się do Warszawy. Umarła. Jestem sama.

— Teraz ja znowu jestem pani porte-malheur, ostatni powiew bolszewizmu.

— To straszne! — zaśmiała się rozczerwieniona aż po samo czoło.

— Dość już o tym! Pani jest nienaturalna, pełna pruderii268.

— Jeszczem się, widać, nie oswoiła ze wszystkimi prawdziwościami na świecie, choć był już czas i nie brakło okoliczności po temu.

— Czy wie pani, że i ja jestem poniekąd „ofiarą” bolszewików?

— Pan? Tak? Nie przypuszczałam. To ciekawe!

Cezary pod wpływem niespodziewanego impulsu szczerości zaczął opowiadać o swej matce i ojcu, o ucieczce z Baku i wędrówce przez Rosję, o śmierci ojca i przybyciu do granic Polski. Było dla niego samego cudaczne i niedorzeczne owo wywnętrzanie się przed nieznajomą osobą, a jednak opowiadał wszystko z bezwzględną szczerością. Mówił o szczegółach, które w tej chwili dopiero przypomniał sobie i zobaczył z nadzwyczajną oczywistością. Nigdy przed nikim dotąd swych spraw osobistych i uczuć rodzinnych nie wydobywał na wierzch. To, co mówił z Gajowcem o matce, matki się tylko tyczyło i miało pewną swoistą uczuciową podnietę. Nie zwierzał się nigdy szczerzej nawet Hipolitowi Wielosławskiemu. Teraz sprawiała mu istotną przyjemność jakąś duchową ulgę całkowita opowieść o swoim minionym życiu. Panna Szarłatowiczówna słuchała go w taki sposób, że to właśnie podniecało go do wywnętrzeń. Słuchała go uważnie i pilnie, surowo i chmurnie. Czasami wyrazy twarde, przeważnie rosyjskie, chrzęściały269 w jej zębach, gdy opowiadał o biedach i śmierci ojca. Siedli na drugim końcu grobli, gdzie ta grobla w wysokie pola wrastała. Mieli pod sobą odbicia swych postaci. Na przeciwległym brzegu wznosił się biały dworek osłoniony270 wieńcem gałęzi lip prastarych i odzwierciadlenie swe najdoskonalsze znajdował w czystej wodnej powierzchni.

— I cóż? Żal pani pudla Gaga czy Gagi? — zapytał młodzieniec po długim milczeniu, gdy już skończył opowiadanie o sobie.

— Czy mi żal? Nie wiem.

— Nie wie pani?

— Czuję w każdym razie to samo, co on, gdy go chłopy wyrzucały w zawieję. Mnie tak samo wyrzucono na dwór z mego domu.

— Cóż robić! Taki los.

— Los! Rzeczywiście! Dola, żeby się urodzić kobietą i nie móc przynajmniej pomścić się na wrogach! Dola, żeby drżeć o siebie, o swą kobiecość wobec tych, którzy mieli prawo pozbawić mię wszystkiego materialnego dobra — ach! — i rodziców. To jest prawo! To jest sprawiedliwość! Pies Gaga lepszy miał koniec niż moja matka! Pan nawet nie domyśla się, co to za szczęście być mężczyzną! Nie drżeć o swoją całość, być pozbawioną tej głupoty, tej trwogi, tej wiecznej troski! Ach, móc uderzyć, uderzyć w łeb ostrym mieczem lub ostrym sztyletem!

— Jaka to pani mściwa!

— Jestem mściwa. Gdyby pan wiedział, z jakim uczuciem czytałam gazety, że tu idą, tu przybywają wyrzucać nas znowu z domów i mordować, rozstrzeliwać, jak rozstrzeliwali w Płockiem za to, że się jest szlachcicem.

— Nie tylko za to, lecz za to także, że się było tyranem, zdziercą, katem parobków...

— A gdyby pan wiedział, z jakim uczuciem czytałam gazety, wieści, że bijecie, bijecie na miazgę, że ich po polsku ścinacie z ramienia!

Zerwała się z miejsca i nachyliła nad Cezarym.

— Czemużeście nie poszli dalej, dalej, dalej? — pytała wpijając się weń oczyma.

— Aż do Uralu? Dalej — aż do Krasnojarska271?

— Nie do Uralu i do Krasnojarska, lecz do Moskwy! Do Moskwy! — powtórzyła,

1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 44
Idź do strony:

Darmowe książki «Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz