Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖
Powieść Stefana Żeromskiego Przedwiośnie została wydana w 1924 roku. Opisuje losy Cezarego Baryki, wychowanego w Imperium Rosyjskim, w Baku, który jako młodzieniec przybywa do Polski, ojczyzny zmarłych rodziców.
W Przedwiośniu opisany zostaje proces dojrzewania Cezarego Baryki — zarówno wewnętrznej i zewnętrznej przemiany z chłopca w młodego mężczyznę, jak i podjęcia ważnych decyzji — wyboru studiów i drogi życiowej, a także postawy ideologicznej wobec zachodzących zmian politycznych. Z powieści wyłania się także polityczny i społeczny obraz Polski, która dopiero co odzyskała niepodległość — zamiast tak wspaniale opisywanego przez ojca kraju Cezary przyjeżdża do miejsca, w którym panuje chaos i nędza.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
— Z samej Warszawy jechaliśmy...
— Czy nie sądzisz czasem, Karusiu, że czas by już był na pana porucznika odpocząć przez chwileczkę do jutra rana? — pytał wikary Nastuś.
— Ja tak sądzę.
— A gdzież nasz pan Czaruś będzie spał? We dworze czy w „Ariance”?
— Wiadomo — w „Ariance”.
— Biorę pana pod swoją opiekę — zdecydował ksiądz. — Razem będziemy chrapali. E, to sobie zachrapiemy!
— Maciejunio poszedł z Hipolitem rzeczy rozpakowywać. Pietrek na folwarku... — martwiła się panna Karolina.
— Poradzę sobie, proszę pani!
— Nie tak to łatwo. Nie jestem pewna, czy tam posłane.
— Tego już nie wiem, dziecko. Nie wiem. Bij mię, katuj — na pościelach się nie rozumiem... — mruczał ksiądz pociągając nowe hausty.
— Nie ma co! Ja sama panów odprowadzę. Zobaczę.
— Złote słowa powiedziałaś. Ten gość musi się wyspać. Musimy dziś chrapać! To darmo. Chodźmy, poruczniku!
Cezary, który zgodził się nawet na to, że będzie w tym domu porucznikiem, znalazł swój zdezelowany kapelusz i wyszedł za przewodem księdza i panny Szarłatowiczówny. Zeszli po schodach ganku i skręcili w ogród ciemny, zarośnięty, szumiący w mroku ogromem jesiennych gałęzi. Posuwali się naprzód wąskimi uliczkami, które raz w raz w półokrąg się zataczały. Wkrótce jednak te półkoliste ścieżki zginęły w jednolitej murawie. Ksiądz sapał i wzdychał, a wreszcie ustał w drodze. Na niespokojne pytania panny Karoliny dawał odpowiedzi dziwnie niechętne i opryskliwe, a wreszcie nie dawał żadnych. Słychać było tylko jego sapanie coraz głośniejsze i złowrogie szamotanie się w mroku. Panna Szarłatowiczówna rzuciła się kapłanowi na ratunek i rzeczywiście wybawiła go z opresji. Podchmielony ksiądz Anastazy wlazł w ciemności na młodego świerka, który mu się cały wpakował pod sutannę i między nogi, a w sposób tak wyjątkowo uporczywy, iż żadną miarą nie można było ani przeskoczyć, ani ominąć, ani w ogóle przerwać tego dosiadania świerka z jego bujnymi i sprężystymi gałęźmi.
— Diabli z tymi świerkami! — irytował się kapłan. — Co to za pomysł, żeby zostawiać na drodze takie małe koczkodany.
— Bo kto widział, żeby nosić tak długie sutanny! — mówiła kuzynka wydobywając księdza na wolność. — Księża za granicą nie chodzą już w takich spódnicach. Nawet my, kobiety, nosimy przecie krótkie suknie, nie takie do samej ziemi.
— Cicho! Co się wtrącasz do kapłańskich sukienek...
— Muszę się wtrącać, bobyś był nie wyszedł z tego świerka, żeby nie ja.
— I to prawda. Ten nikczemnik nie chciał wyleźć spode mnie. Ale suknie kapłańskie to nie twoja rzecz! Nic ci do tego! Swoich pilnuj!
Po chwili księżyk Anastazy zaczął śpiewać na cały ogród:
— Nastuś! Co ty po nocy wyśpiewujesz? — zaśmiała się panna Karolina.
— Jestem na urlopie, jestem na wakacjach, w domu rodzinnym, Caroline...
— Ciocia usłyszy...
— O, zaraz usłyszy! Akurat! Usłyszy albo i nie usłyszy. Noc jest tak ciemna, że gdzie by tam kto co słyszał. Ksiądz — to musi być eo ipso — mizantrop. Jakem był w Paryżu...
— Dobrze, dobrze, opowiesz, co tam było w Paryżu... Ale musimy iść prędzej. Deszcz pokrapuje. Śpieszmy się!
Szli prędzej zaułkami ogrodu, w ciemności choć oko wykol.
Ksiądz coraz bardziej postękiwał i uskarżał się na przeszkody, a Cezary w tym miejscu zupełnie obcym musiał uczepić się ręki panny Szarłatowiczówny, żeby zaś nie ulec losowi plebana. Ręka tej wiejskiej panny, choć maleńka, była mocna i muskularna. Uczepiwszy się raz — wojak nie popuszczał jej ze swej dłoni aż do chwili, gdy cała trójka stanęła przed jakimś białym murem. Tutaj panna trafiła do drzwi, niewidocznych dla Baryki, i otworzyła je. Weszli do sieni wyłożonej ciosowym kamieniem, na którym krok dźwięczał donośnie. Ksiądz Anastazy dociągnął swe ciężkie stopy do drzwi prowadzących z tej sieni na prawo i otworzył je z hałasem znacznie większym ponad potrzebę. Cezary chciał iść za nim, ale panna Karolina go zatrzymała, tłumacząc, że jego pokój jest dalej. Kapłan z głębi ciemnego pokoju zawołał:
— Ja już sam trafię do łóżka, a ty pokaż drogę porucznikowi.
— Ładnie mię wykierowałeś, opiekunie... — szepnęła panienka ze śmiechem. — A czy aby naprawdę trafisz do łóżka?
— Kpisz czy o drogę pytasz? Do łóżka bym znowu nie trafił! Dobre sobie! Już je widzę, o, już je mam. Łóżeczko kochane...
— Dobranoc, kanoniku! — zawołał Cezary.
— Dobranoc, brygadierze210! — jęknął kapłan zapadając gdzieś głęboko.
Panna Karolina i Cezary zostali sami w pustej i ciemnej sieni. Przez chwilę młoda gospodyni tych miejsc szukała z pośpiechem świecy po kątach, z dala się trzymając od gościa. Wreszcie z radością w głosie oświadczyła, iż znalazła już świecę. Zaczem potarła zapałkę i roznieciła światło.
— Ten dom — mówiła — jest to jakoby dawny zbór ariański211, przerabiany wielokrotnie. Teraz tu jest mieszkanie rządcy, kancelaria i pokoje gościnne.
Otworzyła drzwi na prawo i wskazała Cezaremu pokój, wysoko podnosząc świecę.
— Zdaje się, że pan ma tutaj wszystko, co potrzeba. Widzę pościel. Zresztą przyślę chłopca.
— Po co tam chłopca przysyłać! Dam sobie radę. Na wojnie nauczony jestem obchodzić się po spartańsku. Nie mam żadnych wymagań. Ale jakże pani powróci do tamtego domu?
— Jakoś powrócę.
— O, tak nie można! Ja panią odprowadzę.
— Tak! Pan mnie, bo się boję, a potem ja pana, bo pan nie trafi.
— Już trafię, skoro mi pani wskazała drogę.
— No, więc dobrze. Troszkę mię pan odprowadzi, bo po prawdzie, to samej w parku nie jest miło.
— Właśnie, właśnie...
Cezary otworzył drzwi wejściowe. Deszcz już nie pokrapywał, lecz siał gęsty, ostry i natarczywy.
— Widzi pani, deszcz pada.
— A pada.
— Co tu począć?
— Przejdę prędko.
— Ba, prędko po tym ciemnym ogrodzie, pełnym małych świerków.
— Nie ma co martwić się. Tu przecie zostać nie mogę, a u rządcostwa już śpią wszyscy na górze. Chodźmy!
Ruszyli naprzód w ciemny park. Po kilku chwilach Baryka rzekł:
— Niech się pani okryje moim płaszczem. Mam płaszcz na ramionach.
— Nie. Dziękuję.
— Proszę się okryć.
— Dziękuję panu!
— Może to nie wypada, żeby pani okrywała się moim płaszczem?
— Bo i pewnie. Pierwszy raz pana widzę w życiu i już mam chodzić w pańskim płaszczu. Zresztą to nie po chrześcijańsku: pan by zmókł.
— A więc postąpmy po chrześcijańsku, z zachowaniem najdoskonalszych przepisów towarzyskich.
— No?
— Okryjmy się nim obydwoje.
— Z pana, widzę, zanadto dobry chrześcijanin, znawca przepisów towarzyskich i nieco za śmiały wojownik.
— Wojownik musi być śmiały. Oto widzi pani, jaki jestem śmiały.
Mówiąc te słowa Cezary zarzucił prawe ramię płaszcza na ramię panny Karoliny, a lewym okrył swe ramię. Ażeby zaś jak najbardziej ją okryć, przyciągnął ją mocno do siebie. Panna Szarłatowiczówna odsunęła się od niego, ale niezupełnie, niezdecydowanie. Obejmując ją delikatnie i o tyle tylko, żeby nie mokła na deszczu, czuł, jak drżała na całym ciele. Głos jej drżał również, gdy mówiła:
— Nie zawsze, proszę pana, śmiałość popłaca. Ja przynajmniej nie nadaję się do żołnierskich śmiałostek.
— Do tego stopnia i ja się nie ośmielam, żebym miał pani sprawić jaką przykrość. Jeżeli zrobiłem, to bezwiednie i za to przepraszam.
— Żadnej przykrości mi pan nie zrobił. Ale otóż i dwór! Dobranoc panu! A czy też pan naprawdę trafi?
— Jak w dym!
— Życzę dobrego snu w ariańskim zborze...
Cezary skłonił się przed jakąś obwisłą gruszą czy jabłonią, która go w zamian oblała kroplistym otrzęsem — bo panna Karolina znikła już w mroku.
Nazajutrz, wyspawszy się znakomicie, Cezary obudził się bardzo wcześnie. Deszcz podzwaniał w szyby okna i wiatr zimny przenikał do pokoju. Słychać było w sąsiednich izbach bohaterskie chrapanie księdza (nieznane) i Hipolita (znajome doskonale). Pokój Cezarego był niezmiernie wysoki, o ścianach bielonych wapnem i drewnianej powale. Okna i drzwi były wpuszczone w grube mury, co przypominało w rzeczywistości starą „ariańską” rozmównicę, salę zrzeszeń czy modłów. Młodzieniec w doskonałym usposobieniu wstał szybko, wymył się i wyczesał wzorowo, ubrał i wychylił za drzwi swego pokoju. Sień z kamienną posadzką była jeszcze wyższa niż pokój. Schody z niej prowadziły na piętro, gdzie już chodzono w ciężkim obuwiu i rozmawiano. Otwarłszy drzwi do ogrodu Baryka zobaczył park, wczoraj w ciemności postrzeżony.
Park był bardzo rozległy, schodził ze wzgórka, na którym stała „Arianka”, w dół, do dworu otoczonego sadzawkami i basenami wodnymi. Dwór był drewniany, lecz na kamiennych podmurowaniach, które musiały dawniej podpierać inną jakąś, bardziej wyniosłą budowlę. W parku były długie aleje grabowe, wynoszące się w pola i dalekie zarośla. W jednej takiej alei stały wokół zmurszałe, drewniane ławki, zasypane zwiędłymi liśćmi i zalane wodą deszczową. Wszystkie aleje i uliczki były zawleczone wilgotną mgłą, która dla Cezarego miała jakowyś szczególny urok. Z rozkoszą wałęsał się w długich, grabowych nawach, nie spotykając żywego ducha. Zawijał się w swój płaszcz przewiewny i, doświadczając ciepła w listopadowym powietrzu, cieszył się, upajał, nasycał swym zdrowiem fizycznym i duchowym błogostanem. Śpiewał półgłosem samemu sobie radosną piosenkę, skandalicznie głupią co do treści i niewybredną co do formy.
Jedna z ulic wielkodrzewnych wyprowadziła go z parku na folwark, między stodoły, sterty zboża, obory, stajnie, kupy nawozu i fioletowe gnojówki. Tam od dawna kręcili się ludzie, z których każdy osobnik witał spacerującego „pana” ukłonem. Te to ukłony zepsuły poranek ideowemu komuniście, wpędziły go w pewien rodzaj popłochu. Toteż co prędzej odszedł z tamtych zaludnionych okolic. Trafił do ogrodu warzywnego, a później do ptasiego ogrojca. W drucianym odosobnieniu przechadzały się tam skromne kury i poważnie defilowały koguty, raz po raz ogłaszając absolutną niepogodę wrzaskliwym komunikatem, biadając pokrakiwały indyczki i rozpuszczały tęgie pióra z dzikim bełkotem indory, na pół obłąkane z manii wielkości. Wspaniały paw siedział na płocie nieruchomy, jakby wyrzeźbiony z brązu wielobarwnego, pewien uroku swych piór i kolorów swej szyi. Wrzaskliwe perliczki niestrudzenie i kłótliwie wykrzykiwały jakieś, doprawdy, nieprzyzwoite przezwisko. Nieporządne kaczki chłeptały strawę, nurzając dzioby, nogi i brzuchy w korytku — gęsi wydawały co pewien czas iście dulskie i klępie głosy212 podziwu nad wszystkim i nierozumienia nic a nic na tym świecie. W tym społeczeństwie było tyle ciekawego życia, że Baryka formalnie zagapił się na ten sowiet213 ptasi.
Popsuła mu kontemplację scena najzabawniejsza pod słońcem. Oto zjawiła się w pobliżu chlewików i kurników panna-podlotek, jakaś wysmukła i wiotka gidia214 pensjonarska. Wyszła z domu, w którym Baryka noc przepędził. Była to najoczywiściej przyjezdna — z miasta czy z daleka — krewna któregoś z oficjalistów215, gdyż w sposób wielkomiejski wszystkiemu się dziwiła i co krok trafiała kulą w płot, pytając o wszystko przechodzących na bosaka i w wysokim podkasaniu „dworek”216 folwarcznych. Tak to obserwując wszystko, panna zabrnęła między perliczki, których całe stado wykrzykiwało popod krzakami porzeczek. Czym tym Afrykankom217 zawiniła, Cezary nie spostrzegł. Nagle stała się rzecz nieoczekiwana i fenomenalna: jeden z osobników starych, ze zgiętą szyją i nieproporcjonalnie małą głową niebieską, a więc samiec tego hałaśliwego rodu, rzucił się ku rozlazłej pannie z pazurami i groźnie rozwartym dziobem. Skakał wprost z ziemi aż do brzucha oniemiałej dzieweczki. Ogon, zawsze zgięty ku dołowi, teraz stał się jakby nowym szponem tego potwora, niebieski na głowie rożek, w tył zakrzywiony — nowym pazurem. Przeraźliwy krzyk perlicy, najwyraźniej po polsku przeklinający — „psiakrew! psiakrew! psiakrew!” — i atak tego szarego jajka z mnóstwem pazurów, dziobów, haków tak przeraził dziewoję, iż z wrzaskiem przewyższającym okrzyki perlicy rzuciła się do ucieczki. Nogi, ręce, sznurowadła, paski od swetra, wstążki, warkocze, falbanki majtek wiewały w powietrzu, a bek rozpaczliwy rozdzierał jesienne sielskie powietrze. Perlica nie dała za wygrane, nie dała się ugłaskać tak wyraźnymi objawami kapitulacji, lecz rzuciła się w pogoń za pierzchającym dziewczęciem z krzykiem swoim, nabierającym coraz groźniejszych akcentów bojowych.
Przerażona panna wyrywała do „ariańskiej” oficyny, coraz szybciej biorąc za pas nogi. Wreszcie wpadła do wielkiej sieni od strony dziedzińca. Tam napełniła spazmatycznymi jękami i wołaniem na pomoc jakiejś cioci wysokie przejścia i schody, aż zatrzasnąwszy za sobą drzwi na górze przycichła wreszcie w warowni piętra. Perliczka jednak i tam nie ustała. Goniła mężnie swą ofiarę do sieni z kamienną posadzką, wpadła do wnętrza i do podnóża schodów i, stojąc w groźnej postawie na wprost klatki schodowej, gdzie jej sprzed oczu znikła mieszczanka, długo jeszcze ogłaszała światu zwycięstwo, wywrzaskując swoje „psiakrew! psiakrew! psiakrew!” Parobcy, baby z czworaków, dziewczyny folwarczne dawno nie miały tak efektownej rozrywki. Niektórzy z chłopów pokładali się na ziemi ze śmiechu, patrząc na tę scenę. Nawet kiedy już kusa perliczka, syta sławy i tryumfu, wracała spod „Arianki” do swojej gminy, jeszcze wielkomiejska panna nie śmiała z domu nosa wyściubić.
Zimno jesienne przejęło jednak obserwatora. Postanowił pójść do dworu, obejrzeć go po dniu218 i — last not least219 — coś ciepłego wypić czy też przekąsić. Miał zresztą szczery zamiar podzielić się porannymi wrażeniami z panną Karoliną, a nade wszystko dowiedzieć się od niej, kogo to tak zawzięcie zwalczała i ostatecznie pokonała Afrykanka na folwarku. Nosił się nawet z myślą, aby specjalnie zapoznać się z ową pokonaną „stroną” i pogawędzić z nią w ogóle o perliczkach. Po cichu obszedł dwór nie napotykając żywej duszy. Wszystkie okiennice były jeszcze pozamykane i cisza wewnątrz panowała. Dwór
Uwagi (0)