Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖
Fabrycy del Dongo to syn mediolańskiego arystokraty. Niestety choć w domu nie brakuje pieniędzy, młodzieniec nie znajduje w nim miłości i wsparcia, więc postanawia spróbować szczęścia w armii Napoleona.
Bierze udział w bitwie pod Waterloo. Po powrocie rozpoczyna karierę w duchowieństwie, ale nie stroni od romansów…
Powieść Stendhala Pustelnia parmeńska, dzięki przychylnym recenzjom m.in. Honoriusza Balzaka, przyniosła Stendhalowi uznanie już za jego życia.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze — uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Fabrycy pojawiał się codziennie w najznaczniejszych i najmniej wesołych domach w Parmie. Kierowany radami księżnej, zręcznie nadskakiwał panującemu księciu i jego synowi, księżnej Klarze Paulinie i arcybiskupowi. Miał pozycję, ale to nie uśmierzało jego śmiertelnej obawy poróżnienia się ciotką.
Tak więc w niespełna miesiąc po przybyciu na dwór Fabrycy miał wszystkie utrapienia dworaka, a serdeczna przyjaźń, stanowiąca szczęście jego życia, była zatruta. Jednego wieczora, dręczony tymi myślami, opuścił salon księżnej, gdzie zanadto wyglądał na urzędowego kochanka; błądząc na oślep po mieście zaszedł pod teatr. Teatr był oświetlony; wstąpił. Była to pusta lekkomyślność jak na człowieka noszącego jego szaty; takich lekkomyślności postanowił sobie unikać w Parmie, która ostatecznie jest czterdziestotysięczną mieściną. Prawda, iż od pierwszych dni wyzbył się swego urzędowego stroju; wieczorem, kiedy nie puszczał się w najwyższe sfery, był po prostu ubrany czarno, jak człowiek w żałobie.
Wziął lożę na trzecim piętrze, aby go nikt nie widział; grano Młodą gospodynię Goldoniego. Wodził oczami po architekturze sali, ledwie czasem obracając je ku scenie. Ale liczna publiczność parskała raz po raz śmiechem; Fabrycy spojrzał na młodą aktorkę grającą rolę Gospodyni; wydała mu się zabawna. Przyjrzał się jej uważnie, była milutka, a zwłaszcza pełna naturalności; była to naiwna dziewczyna, pierwsza śmiała się z ładnych rzeczy, które Goldoni wkłada jej w usta, i wygłaszała je jakby ze zdziwieniem. Spytał, jak się nazywa; powiedziano mu:
— Marieta Valserra.
„A! — pomyślał — wzięła moje nazwisko, to osobliwe.” Mimo swoich projektów dosiedział w teatrze do końca sztuki. Nazajutrz wrócił; w trzy dni później znał adres Mariety Valserra.
Tego samego dnia, w którym zdobył ten adres z dość wielkim trudem, zauważył wieczorem, że hrabia jest dlań nadzwyczaj czuły. Biedny zazdrosny kochanek, który dokładał starań, aby się utrzymać w granicach rozsądku, otoczył młodego człowieka szpiegami; wyprawa teatralna ucieszyła go. Jak odmalować radość hrabiego, kiedy nazajutrz po dniu, w którym wymógł na sobie, aby być miły dla Fabrycego, dowiedział się, że ten, co prawda wpółprzebrany w długi niebieski surdut, wdrapał się na nędzne poddasze, jakie Marieta zajmowała na czwartym piętrze starego domostwa za teatrem. Uciechę jego zdwoiła wiadomość, że Fabrycy przedstawił się pod fałszywym nazwiskiem i że miał zaszczyt obudzić zazdrość hultaja zwanego Giletti, który w mieście grywał role lokajów, a po wsiach tańczył na linie. Szlachetny ten kochanek Mariety wymyślał na Fabrycego i odgrażał się, że go zabije.
Trupy operowe składa impresario, który zbiera po świecie śpiewaków dostępnych dla jego kasy lub takich, którzy nie są zaangażowani. Kompania trzyma się przez jeden sezon, najwyżej przez dwa. Inaczej zespoły aktorskie, goniąc od miasta do miasta i zmieniając miejsce pobytu co parę miesięcy, tworzą mimo to jak gdyby rodzinę, której członkowie kochają się lub nienawidzą. Bywają tam stadła, które miejscowym galantom niełatwo przychodzi rozdzielić. Właśnie to zdarzyło się naszemu bohaterowi: Marieta patrzyła nań wcale życzliwie, ale bała się straszliwie Gilettiego, który uzurpował sobie nad nią absolutną władzę i pilnował jej ściśle. Krzyczał wszędzie, że zabije monsignora, śledził bowiem Fabrycego i doszedł w końcu jego nazwiska. Ów Giletti była to postać nader szpetna i najmniej stworzona do miłości: przesadnie wysoki i chudy, pocętkowany ospą i nieco zezowaty. Chętnie popisując się swymi talentami, zwykł był wchodzić za kulisy między kolegów na rękach lub płatał inne ładne sztuki. Tryumfował w rolach błazna z umączoną twarzą otrzymując kije lub grzmocąc innych. Godny rywal Fabrycego miał trzydzieści dwa franki miesięcznej płacy i czuł się bardzo bogaty.
Kiedy szpiegowie hrabiego Mosca upewnili go o tych szczegółach, miał uczucie, że zmartwychwstaje. Wdzięk jego odżył bardziej, niż kiedy błyszczał w salonach księżnej wesołością i dowcipem. Nie wspomniał jej oczywiście ani słowa o przygodzie, która wróciła mu życie; poczynił nawet starania, aby jak najpóźniej dowiedziała się o tym. Miał przy tym odwagę posłuchać rozsądku, który krzyczał mu próżno od miesiąca, że ilekroć urok kochanka blednie, kochanek powinien wyjechać w podróż.
Ważne sprawy powoływały go do Bolonii; dwa razy na dzień kurierzy przywozili mu nie tyle papiery ministerialne, ile nowiny o miłostkach Mariety, o wściekłości groźnego Gilettiego i o manewrach Fabrycego.
Jeden z agentów hrabiego zażądał kilkakrotnie Arlekina w pasztecie (jeden z tryumfów scenicznych Gilettiego: wychodzi z pasztetu, który rywal jego, Brighella, właśnie ma napocząć, i grzmoci go kijem); był to pozór, aby aktorzynie darować sto franków. Giletti przytłoczony długami nie pisnął o tej gratce, ale wbił się w niesłychaną dumę.
Kaprys Fabrycego stał się sprawą ambicji (w jego wieku troski doprowadziły go już do tego, że miewał kaprysy!): próżność zawiodła go da teatru; aktoreczka grała bardzo wesoło i bawiła go; wychodząc, czuł się na godzinę zakochany. Hrabia wrócił do Parmy na wieść, iż Fabrycemu grozi istotne niebezpieczeństwo; Giletti, który sługiwał niegdyś w świetnym pułku napoleońskich dragonów, odgrażał się serio, że zabije Fabrycego, i przygotowywał sobie z góry ucieczkę do Romanii. Jeśli czytelnik jest bardzo młody, zgorszy się naszym podziwem dla tego szlachetnego rysu. Był to wszelako niemały heroizm ze strony hrabiego, aby wrócić z Bolonii; ostatecznie bowiem rano cera jego była mocno zmęczona, Fabrycy zaś miał tyle świeżości, tyle pogody! Komuż by przyszło na myśl obwiniać go o śmierć Fabrycego, w jego nieobecności, dla takiego głupstwa! Ale to była jedna z owych rzadkich dusz czyniących sobie wiekuiste wyrzuty, skoro zaniedbają szlachetnego czynu; zresztą nie mógł znieść myśli, aby księżna była smutna, i z jego winy.
Zastał ją za powrotem milczącą i przybitą. Oto, co się stało. Pokojowa jej, Chekina, dręczona wyrzutami i mierząc rozmiar swej winy ogromem sumy, jaką otrzymała w jej odpłatę, zachorowała. Jednego wieczora księżna, która ją lubiła, zaszła do niej. Dziewczyna nie mogła się oprzeć tej dobroci; zalała się łzami, chciała oddać swej pani wszystko, co jej jeszcze zostało z otrzymanych pieniędzy, wreszcie zdobyła się na wyznanie rozmowy z hrabią. Księżna żywo zgasiła lampę, po czym rzekła Chekinie, że jej przebacza pod warunkiem, że nigdy nikomu w świecie nie powie ani słowa o tej dziwnej scenie.
— Biedny hrabia — dodała niedbale — lęka się śmieszności; wszyscy mężczyźni są tacy.
Księżna pobiegła do siebie. Ledwie zamknąwszy się w pokoju zalała się łzami; myśl o miłostce z Fabrycym, na którego urodzenie patrzyła, wydała jej się czymś okropnym; a wszelako co znaczy jej postępowanie?
Taka była pierwsza przyczyna czarnej melancholii, w jakiej zastał ją hrabia; po jego powrocie miewała ataki irytacji na niego i niemal na Fabrycego; chciałaby nie widzieć na oczy żadnego z nich; gniewała ją śmieszna w jej oczach rola, jaką Fabrycy gra wobec Mariety; hrabia bowiem, jak prawdziwy kochanek niezdolny do utrzymania sekretu, powiedział jej wszystko. Nie mogła się oswoić z tym nieszczęściem! Bożyszcze jej miało skazę. Wreszcie w chwili wylania spytała hrabiego o radę; była to dla niego rozkoszna chwila, nagroda za odruch wielkoduszności, który go sprowadził do Parmy.
— Cóż prostszego! — rzekł hrabia, śmiejąc się — chłopiec w tym wieku goni ta każdą kobietą, a nazajutrz nie myśli o niej. Czy nie wybierał się do Belgirate odwiedzić margrabinę del Dongo? Więc dobrze, niech jedzie. W czasie jego nieobecności poproszę aktorów, aby przenieśli gdzie indziej swoje talenty, zapłacę koszta podróży; ale zobaczysz niebawem, że zakocha się w pierwszym ładnym buziaku, który mu traf nastręczy... To w porządku i nie chciałbym, aby był inny... Jeżeli to potrzebne, postaraj się, aby margrabina go wezwała.
Myśl ta, rzucona na pozór obojętnie, stała się błyskiem światła dla księżnej; bała się Gilettiego. Wieczorem hrabia oznajmił, jak gdyby przypadkiem, że ma kuriera, który udając się do Wiednia przejeżdża przez Mediolan; w trzy dni później Fabrycy otrzymał list od matki. Pojechał bardzo podrażniony tym, iż wskutek zazdrości Gilettiego nie mógł jeszcze skorzystać z dobrych chęci, o jakich Marieta upewniła go przez mammację, starszą kobietę, która służyła jej za matkę.
Fabrycy zastał matkę i jedną z sióstr w Belgirate, dużej wiosce piemonckiej na prawym brzegu Lago Maggiore; lewy należy do Mediolanu, tym samym do Austrii. Jezioro to, równoległe do jeziora Como i tak samo biegnące z północy na południe, leży o jakieś dwadzieścia mil na zachód. Górskie powietrze, majestatyczny i pełen spokoju widok tego wspaniałego jeziora przypominającego mu inne, nad którym spędził dzieciństwo, wszystko to sprawiło, że niehumor Fabrycego, bliski już gniewu, zabarwił się łagodną melancholią. Wspomnienie księżnej łączyło się obecnie z uczuciem nieskończonej tkliwości; zdawało mu się, że z oddalenia rodzi się w nim owa miłość, jakiej nie doświadczył dla żadnej kobiety; myśl, iż mógłby się z nią rozstać na zawsze, była mu nad wyraz bolesna. W tym stanie ducha, gdyby księżna raczyła się uciec do najlżejszej zalotności, byłaby zdobyła to serce na przykład przeciwstawiając mu rywala. Ale ona nie tylko że nie chwytała się tak energicznego środka, ale doświadczała wyrzutów, iż myśl jej wciąż goni za młodym podróżnym. Wyrzucała sobie to, co nazywała jeszcze kaprysem, jak gdyby to była ohyda; zdwoiła względy dla hrabiego, który — omamiony tyloma urokami — nie słuchał zdrowego rozsądku, zalecającego drugą podróż do Mediolanu.
Margrabina del Dongo, naglona małżeństwem starszej córki, którą wydawała za pewnego księcia z okolic Mediolanu, mogła poświęcić ukochanemu synowi ledwie trzy dni: był dla niej serdeczny i tkliwy jak nigdy. W tej melancholii, która coraz bardziej ogarniała Fabrycego, nastręczała mu się dziwna, a nawet śmieszna myśl, którą natychmiast wykonał. Czy odważymy się powiedzieć, że zapragnął poradzić się księdza Blanès? Zacny ten starzec był zupełnie niezdolny zrozumieć serca szarpanego sprzecznymi namiętnościami, dziecinnymi a niemal równymi co do siły; trzeba by zresztą tygodnia na zapoznanie go z wszystkimi względami, wśród których Fabrycy musiał lawirować w Parmie; ale, zamierzając go się poradzić, Fabrycy odnajdywał świeżość swoich szesnastu lat. Czy kto uwierzy? Pragnął z nim mówić nie tylko jak z rozumnym człowiekiem, jak z oddanym przyjacielem; cel tej wyprawy oraz uczucia, jakie poruszały naszym bohaterem przez pięćdziesiąt godzin jej trwania, są tak niedorzeczne, iż z pewnością dla dobra tej opowieści lepiej byłoby je opuścić. Boję się, by łatwowierność Fabrycego nie pozbawiła go sympatii czytelnika; ale ostatecznie był taki; czemu oszczędzać raczej jego niż kogo innego? Nie oszczędzałem hrabiego ani księcia.
Fabrycy tedy, skoro mamy wszystko powiedzieć, odprowadził matkę aż do portu Laveno na lewym, austriackim brzegu Lago Maggiore, dokąd przybyła około ósmej wieczór. (Jezioro uważane jest za teren neutralny; o ile ktoś nie wysiada na ląd, nie żądają paszportu.) A ledwie zapadła noc, Fabrycy przeprawił się na tenże brzeg austriacki w punkcie, gdzie mały gaik wrzyna się w wodę. Wynajął sediola, wiejski, bardzo chybki wózeczek, dzięki któremu mógł jechać o pięćset kroków za powozem matki; przebrany był za służącego Casa del Dongo i żadnemu z licznych urzędników policji i komory nie przyszło na myśl zażądać od niego paszportu. O ćwierć mili przed Como, gdzie margrabina i jej córka miały zatrzymać się na nocleg, skręcił na lewo drogą, która — okrążając wioskę Vico — schodzi się następnie z dróżką świeżo wytyczoną nad samym brzegiem jeziora. Była północ i Fabrycy mógł liczyć, że nie spotka żandarma. Drzewa w gaikach, które dróżka przecinała na chwilę, rysowały się czarnymi konturami liści na niebie gwiaździstym, ale przesłonionym lekką mgłą. Na wodzie i na niebie panował spokój; dusza Fabrycego nie mogła się oprzeć tej cudownej piękności; zatrzymał się, potem usiadł na skale, która wcina się w jezioro, tworząc mały przylądek. Ciszę mąciła jedynie lekka fala rozbijająca się w regularnych odstępach o brzeg. Fabrycy miał duszę włoską, przepraszam za niego; wada ta, która zmniejsza jego urok, polega na tym: próżność władała nim jedynie okresami, sam zaś widok cudownej piękności wprawiał go w roztkliwienie i sprawiał, iż zgryzota jego stawała się mniej piekąca. Siedząc na samotnej skale, bez obawy przed policją, spowity w noc i w ciszę, uczuł, iż słodkie łzy zwilżyły jego oczy i znalazł tam tanim kosztem jedną z najszczęśliwszych chwil.
Postanowił nie kłamać Ginie; dlatego właśnie, że kochał ją w tej chwili do ubóstwienia, przysiągł sobie nigdy nie powiedzieć jej, że ją kocha; nigdy nie wymówi przy niej zaklęć miłości, skoro uczucie, które tak nazywają, obce jest jego sercu. W upojeniu szlachetności i cnoty, które napełniało go szczęściem w tej chwili, postanowił przy pierwszej sposobności powiedzieć jej wszystko: serce jego nigdy nie zaznało miłości. Raz powziąwszy to męskie postanowienie, uczuł, że spadł mu z piersi ciężar. „Napomknie mi może o Mariecie; dobrze więc, nie zobaczę już Marietki” — powiedział sobie wesoło.
Upał, jaki panował przez cały dzień, ustępował pod wpływem rannego wietrzyka. Już świt rysował bladym światłem wierzchołki Alp na północ i na wschód od jeziora Como. Masy ich, pobielone śniegiem nawet w czerwcu, odcinają się na lazurze niebios, zawsze czystym na tych zawrotnych wysokościach. Odnoga Alp, wysuwająca się na południe ku szczęsnej Italii, oddziela stoki Como od stoków jeziora Garda. Fabrycy śledził okiem rozgałęzienia tych cudownych gór; świt coraz wyraźniej znaczył doliny, rozświetlając lekką mgłę wznoszącą się z ich czeluści.
Fabrycy puścił się w drogę; przebył wzgórze tworzące półwysep Durini, wreszcie ukazała się jego oczom owa wieża w Grianta, z której tak często badał położenie gwiazd z księdzem Blanès. „Jakiż ja byłem ciemny! Nie mogłem zrozumieć — powiadał sobie — nawet kuchennej łaciny astrologicznych traktatów, które przeglądał mój mistrz. Sądzę, że szanowałem je zwłaszcza dlatego, że rozumiałem z nich ledwie piąte przez dziesiąte: wyobraźnia dawała im sens, i to możliwie najromantyczniejszy.”
Niebawem dumania jego przybrały inny kierunek. „Byłożby coś rzeczywistego w tej twierdzy? Czemu miałaby być gorsza od innych? Pewna ilość głupców i filutów umawia się, że umieją, na przykład, po meksykańsku; narzucają się w tym charakterze społeczeństwu, które ich szanuje, i rządom, które ich płacą. Obsypuje się ich względami właśnie dlatego, że są tępi i że władza nie potrzebuje się obawiać, aby podburzyli lud, grając w dudkę jego szlachetnych uczuć. Na przykład ksiądz Bari, któremu Ernest IV przyznał świeżo cztery tysiące franków pensji i order za to, że odtworzył dziewiętnaście wierszy greckiego dytyrambu!
Ale, wielki Boże! czy mam prawo uważać te rzeczy za śmieszne? Czy mnie przystało na nie narzekać — rzekł nagle przystając — czyż nie ten sam order otrzymał mój guwerner w Neapolu?” Fabrycy uczuł głęboki niesmak; piękny i szlachetny zapał, który niegdyś ożywiał jego serce, zmienił się w szpetną przyjemność udziału w kradzieży. „Dobrze więc
Uwagi (0)