Ciemności kryją ziemię - Jerzy Andrzejewski (gdzie można czytać za darmo książki .TXT) 📖
Ciemności kryją ziemię — powieść Jerzego Andrzejewskiego, wydana w roku 1957. Osadzona w czasach hiszpańskiej inkwizycji, opisuje mechanizmy władzy, sprzeciwu wobec jej brutalnego i niemoralnego charakteru, a wreszcie — osadzania się i coraz sprawniejszego funkcjonowania jednostki w strukturach przemocy. Główny bohater, zakonnik Diego Manente, początkowo żarliwy przeciwnik stosowanych przez inkwizycję metod, zostaje przyjęty na sekretarza przez Tomasa Torquemadę, zwierzchnika tej złowrogiej instytucji. Podejmując tę decyzję, Torquemada okazuje się wnikliwym psychologiem, bowiem Diego, mimo początkowych wątpliwości, szybko przechodzi na stronę opresyjnego systemu.
Niezależnie od historycznego sztafażu, a nawet stylizacji na średniowieczną kronikę, Ciemności kryją ziemię to w istocie przypowieść o władzy i przemocy, nawet nie tyle uniwersalnej, ile tej najbliższej momentowi powstania książki — stalinowskiej.
- Autor: Jerzy Andrzejewski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ciemności kryją ziemię - Jerzy Andrzejewski (gdzie można czytać za darmo książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski
— Amen — powiedział fray Gaspar Montijo.
— W Villa-Réal, czcigodny ojcze, szczególnie wiele, jak się wydaje, jest dusz dotkniętych ciężkimi schorzeniami — odezwał się padre de la Cuesta.
— Leczcie je zatem! — rzekł Torquemada wchodząc na stopnie kolegiaty. — Na cóż czekacie? Czyż nie jesteście lekarzami dusz?
Był już przy portalu, a bracia dominikanie, intonując wysokimi głosami Magnificat11, poczęli wchodzić do kolegiaty, gdy na placu wszczął się zgiełk. Padre Torquemada zatrzymał się, śpiew ścichnął.
W dole jeździec na spienionym koniu, głośno krzycząc i gestykulując, z trudem torował sobie drogę poprzez tłum. Otoczony przez domowników Świętego Trybunału, tłumaczył im coś przez chwilę, po czym jeden z nich, z ciężkiej jazdy pancernej, zeskoczywszy z konia, wbiegł dźwięcząc zbroją na stopnie kolegiaty.
— Ojcze czcigodny, przybył wysłaniec z Saragossy z ważnymi wiadomościami.
Padre Torquemada skinął dłonią. Wówczas tamten podniósł rękę i na ten znak domownicy, łucznicy i pancerni poczęli się rozstępować, aby utorować przybyłemu przejście. Ten — rosły i muskularny mężczyzna — zeskoczywszy z konia, zachwiał się, natychmiast się jednak wyprostował, zrzucił z ramion podróżny płaszcz, głęboko odetchnął, otarł powolnym ruchem dłoni spocone czoło i ciężko, jak człowiek śmiertelnie zmęczony, począł wchodzić na schody.
Znalazłszy się przed Wielkim Inkwizytorem przyklęknął i pochylił twarz czarną od kurzu.
— Przybywasz z Saragossy? — spytał Torquemada.
— Tak, czcigodny ojcze. Trzy dni i trzy noce jestem w drodze.
— Kto cię przysyła?
— Święty Trybunał.
— Mów.
— Ojcze czcigodny, stała się rzecz straszna, wołająca o pomstę do nieba!
Umilkł na moment, aby zaczerpnąć tchu.
— Wielebny ojciec Pedro Arbuez12 został zamordowany.
Szmer zgrozy rozległ się wśród zebranych. Wszyscy wiedzieli, że kanonik katedry, doktor Pedro Arbuez d’Epila, zaledwie przed rokiem, przy ustanawianiu Świętej Inkwizycji dla królestwa Aragonii, został mianowany jednym z dwóch inkwizytorów Saragossy.
— Boże, zmiłuj się nad nami — powiedział padre de la Cuesta.
— Gdzie popełniono zbrodnię? — spytał Torquemada.
— W katedrze, ojcze czcigodny, podczas wieczornych modlitw.
— Zabójcy?
— Obu schwytano.
— Ich nazwiska?
— Vidal d’Uranso i Juan d’Esperaindeo.
Torquemada zmarszczył brwi.
— Nie znam.
— To mali ludzie, czcigodny ojcze. Obaj jednak pozostają w służbach wielmożnego pana, don Juana de la Abadia.
— Tak więc wysoko sięga zbrodnia?
— Ojcze czcigodny, wielebny inkwizytor, ojciec Gaspar Juglar, kazał mi powiadomić ciebie, że to haniebne morderstwo jest najprawdopodobniej wynikiem ogromnego spisku i do ludzi podejrzanych należą osoby piastujące w królestwie Aragonii bardzo wysokie godności.
— Na Boga żywego! — zawołał padre Torquemada — jeśli istotnie jest tak, jak mówisz, trudno mi uwierzyć, aby owe osoby należały do starych rodzin chrześcijańskich. Czy nie należą one do rodzin pochodzenia żydowskiego?
Wysłaniec pochylił z szacunkiem głowę.
— Lud Saragossy przemawia twymi ustami, czcigodny ojcze. Kiedy po mieście rozeszła się wieść, że wielebny Pedro został zamordowany, lud wyległ na ulice, aby ukarać marranosów, obłudników przeklętych, którzy przyjęli wprawdzie naszą wiarę, lecz i z ducha, i z obyczajów pozostali wierni religii żydowskiej. Jego Eminencja arcybiskup don Alfonso, chcąc zapobiec poważniejszym rozruchom, musiał osobiście pojawić się na ulicach, aby przyrzec ludowi, że wszyscy winni zbrodni poniosą zasłużoną karę.
Padre Torquemada spojrzał po zebranych.
— Słyszycie, wielebni bracia? Słyszycie głos chrześcijańskiego ludu? Oto nauka dla was! Ubierzcie tysiąc skruszonych grzeszników w sanbenita13 i boso popędźcie ich tu, do kolegiaty, na pokutnicze autodafé14, oddajcie świeckiej sprawiedliwości stu, dwustu, trzystu, jeśli zajdzie potrzeba, utajonych i zatwardziałych heretyków, aby zniszczono ich w płomieniach, jak niszczy się szkodliwe chwasty lub umarłą winorośl, a lud, który dzisiaj w tym mieście zamknął się w swoich domach, ujrzycie na ulicach. Więcej: będziecie go mieli u swych stóp.
Po czym zwrócił się do klęczącego wysłańca:
— Pokój z tobą, mój synu. Przyniosłeś nam wiadomość smutną i radosną. Smucimy się, że wielebnego don Pedra nie ma już wśród nas, wszakże wiedząc, iż będzie on żyć po wszystkie czasy nieśmiertelnością pełną chwały, cieszymy się, że jego męczeńska śmierć umocni nas i zjednoczy w walce przeciw heretykom, w obronie naszej wiary.
Zmierzch zapadał. Na placu zapalono pochodnie. Głos Torquemady rozbrzmiewał w ciszy coraz donośniej.
— Nie ma na świecie takiej siły ani takiego zła i przewrotności, które by były zdolne przeciwstawić się naszej sprawie. Bądźmy jednak, bracia, czujni i nie śpijmy wówczas, kiedy nie śpi nieprzyjaciel przebywający wśród nas.
— Viva el nombre de Jesus15! — powiedział mocnym głosem padre de la Cuesta. — Viva la Virgen Santisima16!
Wysłaniec z Saragossy poderwał się z klęczek i twarzą zwrócony ku placowi krzyknął ochryple ze wszystkich sił w mrok pełen zbrojnych ludzi i blasków dymiących pochodni.
— Viva la Santisima!
— Viva la Santisima! — odpowiedział jednym, potężnym głosem tłum.
Wówczas Torquemada podniósł suchą, starczą dłoń i spod portalu kolegiaty, wysoki i wyprostowany wśród migocących płomieni świec, począł kreślić w powietrzu znak krzyża.
Była późna godzina nocna i dawno po wieczornej Jutrzni17 u Dominikanów, kiedy po długiej naradzie z inkwizytorami oraz prawnymi doradcami padre de la Cuesta odprowadzał czcigodnego ojca do celi, w której ten miał na czas swego pobytu w Villa-Réal zamieszkać. Mrok nisko sklepionych korytarzy klasztornych rozświetlały pochodnie niesione przez dwóch rycerzy z Milicji Chrystusowej.
U końca długiego korytarza padre de la Cuesta zatrzymał się i otworzył drzwi jednej z cel.
— Należy ci się, czcigodny ojcze, zasłużony spoczynek po trudach dzisiejszego dnia. Myślę, że Bóg ześle ci dobry sen. W tej oto celi, jak świadczą stare zapiski naszego klasztoru, akurat przed stu laty przebywał przez pewien czas nasz święty brat, Vincente Ferrier18.
Padre Torquemada, schyliwszy w drzwiach głowę, wszedł do środka. Cela była ciasna i naga. W jednym rogu palił się kaganek oliwny. Poniżej stał klęcznik. W drugim rogu wąskie łoże. Nad nim z drzewa wyrzeźbiony ukrzyżowany Chrystus. Piwniczny chłód szedł od kamiennej podłogi i murów. Za oknem w głębokim wykuszu rozpościerało się ciemne niebo nocy pełne gwiazd.
Czcigodny ojciec podszedł do okna.
— Nasz brat Vincente był niewątpliwie świętym. Czy nie sądzisz jednak, wielebny ojcze, że przy wszystkich swoich cnotach chrześcijanina był człowiekiem, który przykładał zbyt wielką wagę do słów?
Padre de la Cuesta cicho zamknął drzwi celi.
— Świętobliwy Vincente był wielkim kaznodzieją naszego zakonu.
Torquemada, wsunąwszy dłonie w rękawy habitu, patrzył na dalekie niebo.
— Słowa! Cóż słowa, mój ojcze? Tysiącem słów można nawrócić tysiąc heretyków. Powiadasz, że święty Vincente był wielkim kaznodzieją. To prawda. Istotnie przywrócił naszej wierze wiele tysięcy Żydów, którzy uszli w swoim czasie z pogromów. Lecz cóż z tego? Ci wczoraj nawróceni dzisiaj w osobach swoich synów i wnuków mordują skrytobójczo obrońcę wiary. Czemu to czynią? Ponieważ nienawidzą Świętej Inkwizycji, zmieniwszy tylko formy, a nie zmieniając ani na literę swych heretyckich natur. Okazuje się, że słowa bywają nie uchem igielnym, lecz bramą szeroko otwartą dla wszystkich. Przechodzi się przez nią tak łatwo, jak z ciemności do światła świtu. Zaprawdę, mój ojcze, biada walczącym, jeśli zbyt zaufają uzdrawiającej potędze słowa!
— Sądzisz, że słowo nie posiada żadnej mocy działania? — spytał pokornie padre de la Cuesta.
— Owszem, posiada ją, lecz tylko wówczas, kiedy jest działaniem. Cała prawda naszego słowa zawiera się w nauce Kościoła i jest ona nienaruszalną opoką, na której budujemy nasz gmach. Lecz czyż nasze powołanie nie na tym polega, aby słowa prawdy potwierdzać świadectwem działania? Wierz mi, mój ojcze, że tylko wtedy znaczą słowa, gdy miecz czynu stoi za nimi nie dalej niż o krok.
— Jeśli cię dobrze zrozumiałem, czcigodny ojcze, to zeznania postronnych osób złożone Świętemu Trybunałowi i świadczące, że niejeden ze świeckich panów oraz urzędników miasta Villa-Réal lekceważy sobie zasady religii i nie waha się okazywać pychy tam, gdzie posłuszeństwo i pokora powinny mieć miejsce, byłyby słowami, za którymi stoi miecz czynu.
Padre Torquemada odwrócił się od okna. W spojrzeniu jego ciemnych, głęboko osadzonych oczu zapłonął nagły blask.
— Doprawdy, wielowiekowe doświadczenie naszej nauki przemawia przez twoje usta. Zdaje mi się, że zrozumiałeś zasadę szczególnie ważną.
— Czy masz na myśli, czcigodny ojcze, zasadę, która stwierdza, że poza każdym błędem, jakikolwiek by był, kryją się skazy wiary?
Torquemada przymknął powieki i nic nie odpowiedział. Padre de la Cuesta wpatrywał się w niego z napiętą czujnością.
— Gdybyśmy chcieli i potrafili głębiej i wnikliwiej spoglądać na ludzkie błędy — odezwał się po chwili — wówczas nietrudno by nam było zauważyć, że przyczyny błędów bywają zazwyczaj groźniejsze od nich samych.
Torquemada podniósł powieki.
— Ojcze Blasco — powiedział z namysłem — chciałbym, abyś mi powiedział, jak starszemu i kochającemu bratu...
— Słucham cię, ojcze.
— Prawdziwy chrześcijanin nie może posiadać żadnych celów osobistych, które byłyby sprzeczne z celami Kościoła.
— Tak, ojcze, to prawda.
— Wszystkie nasze czyny, myśli i pragnienia należą do Kościoła. Sądzę wszakże, iż właśnie dlatego chrześcijanin nie tylko może, lecz powinien pielęgnować w sobie pragnienia, które będąc jego osobistymi i służąc jego zbawieniu, służyłyby również celom Kościoła. Powiedz zatem, posiadasz życzenie osobiste, pragnienie szczególnie ci drogie, jedno umiłowanie, które wydaje ci się ukoronowaniem twoich ziemskich dążeń?
Padre de la Cuesta chwilę milczał.
— Jeśli mam być szczery, ojcze, jak na spowiedzi...
— Bądź nim!
— Wyznam zatem, iż od wielu lat pragnę gorąco i niezmiennie jednej rzeczy. Pragnąłbym, i niech mi będzie wybaczona moja pycha, pragnąłbym jednak kiedyś w przyszłości, oczywiście po jak najdłuższym życiu Jego Eminencji kardynała de Mendoza, zasiąść na tronie arcybiskupów Toledo.
W celi zaległa cisza. Padre de la Cuesta, wciąż stojąc z pochyloną głową, na próżno oczekiwał odpowiedzi Torquemady. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor milczał.
Akurat wschodził księżyc i poblask łuny wstępującej na niebo wślizgiwał się do celi mglistą poświatą.
— Ojcze czcigodny — odezwał się cicho przeor — być może zgorszyło cię moje wyznanie. Istotnie może nazbyt wysoko sięgam swymi pragnieniami. Chciałbym jednak...
— Idź spać, ojcze — powiedział oschle Torquemada. — Sądzę, że po trudach dzisiejszego dnia snu ci potrzeba.
Padre de la Cuesta pobladł.
— Boże miłosierny, czyżby moje pragnienie było aż tak występne? Jeśli uważasz, że nie jestem godny równie wielkiego zaszczytu...
— Milcz! — poruszył się gwałtownie Torquemada. — Czy doprawdy jesteś tak ślepy i głuchy, iż nie zdajesz sobie sprawy, co odrzucasz, wybierając pozory chwały i blasku? Cóż jest twoim pragnieniem? Włożyć na głowę arcybiskupią infułę, mieć dwór, pałac, bogactwa, zasiadać w odświętnych szatach na tronie? Ty, dominikanin, tego najbardziej pragniesz? To jest twój cel umiłowany? Coś ze sobą zrobił, w jakie sieci się zaplątałeś? Myślałem przed chwilą, złudzony pozorami twego umysłu, że wyniosę cię do najwyższych godności walczącego Kościoła, mianując cię jednym z inkwizytorów Królestwa. A ty marzysz, żeby zostać arcybiskupem Toledo!
— Ojcze!
— Czy nie rozumiesz, że godność inkwizytora, kładąca na barki nie zaszczyty, lecz twarde obowiązki, znaczy stokroć więcej niż wszystkie trony biskupie? Więcej niż kardynalska purpura? Więcej nawet niż tiara papieża! Idź spać, biedny ojcze. Zawiodłem się na tobie.
Padre de la Cuesta osunął się na kolana.
— Ojcze czcigodny, dzięki ci, otworzyłeś mi oczy, widzę teraz, że istotnie pycha mnie oślepiła i ciężko zbłądziłem, ale na pamięć naszego wielkiego patrona, świętego Dominika, zaklinam cię, nie pogardzaj mną, wybacz tę chwilę słabości i zaćmienia.
— Nie! — krzyknął piskliwie Torquemada — nie wybaczę. Nie jesteś młodzieniaszkiem, który wczoraj złożył śluby. Jesteś przeorem, kierownikiem kilkuset dusz. Nauczycielem młodych. Włosy ci siwieją. Od iluż lat żyjesz w klasztornych murach?
— Trzydzieści minęło.
— Trzydzieści lat! I tylko z obyczajów i z habitu pozostałeś dominikaninem.
— Nie, ojcze!
— Tak. Twój umysł i twoje serce nie stały się, niestety, nasze. Jesteś w tych murach obcym człowiekiem. To nie jest twoje miejsce.
— Wybacz, ojcze!
Padre Torquemada pogardliwie spojrzał na klęczącego.
— Wstań! Nie, nie spodziewaj się przebaczenia. Zdradziłeś swoje powołanie, zdradziłeś ducha naszego stowarzyszenia.
— Ojcze, każdej pokucie się poddam, wyznacz choćby najcięższą.
— Pokutę? Do pokuty trzeba mieć prawo. Podeptałeś to prawo. Natomiast dla uspokojenia twych pragnień mogę ci na razie tyle przyrzec, iż przy najbliższej okazji polecę twoją osobę Ich Królewskim Mościom, aby zechcieli ci powierzyć wolne w tej chwili biskupstwo Avila. Myślę, że z czasem nie ominie cię i Toledo.
Padre de la Cuesta podniósł głowę. Twarz miał poszarzałą, oczy zapadnięte.
— Nie czyń tego, ojcze, błagam cię.
— Czemu? Spełnią się twoje pragnienia.
— Gdy widzę, co tracę...
— Trzeba było przedtem widzieć, miałeś dość czasu.
— Ojcze, rozumiem teraz wszystko. Pojmuję, jak musisz mną pogardzać i jak bardzo na tę pogardę zasłużyłem. Przebacz mi jednak, nie odpędzaj.
Torquemada chwilę milczał, po czym odwrócił się plecami.
— Idź — powiedział oschłym, skrzypiącym głosem. — Chcę zostać sam.
Wiedział, że mimo znużenia nie zaśnie. W ostatnich latach odzwyczaił się od snu, który będąc głębokim i spokojnym, udziela człowiekowi rzetelnego odpoczynku. Zasypiał zazwyczaj porą bardzo późną, nieraz nad ranem dopiero, a częstokroć i całe noce, nieskończenie wówczas długie, spędzał na samotnym czuwaniu, rozmyślaniach i modlitwach. Dzisiaj jednak nie odczuwał w sobie nawet
Uwagi (0)