Cudaczek - Wyśmiewaczek - Julia Duszyńska (książki czytaj online TXT) 📖
Przygody Cudaczka-Wyśmiewaczka, który „nie je, nie pije, tylko wyśmiewaniem żyje”. To maleńkie, niedostrzegalne dla ludzi licho chowa się we włosach lub w ubranku upatrzonego przez siebie dziecka. Cudaczek nie je zwykłego jedzenia, tylko zachęca chłopca lub dziewczynkę do obrażania się, grymaszenia i innych nieładnych zachowań. Kiedy dziecko zachowuje się niegrzecznie i wpada w złość, licho cichutkim głosikiem wyśmiewa się z niego, a od tego brzuszek mu pęcznieje i staje się okrągły jak ziarnko grochu. Na szczęście od złośliwego Cudaczka-Wyśmiewaczka i jego podszeptów można się uwolnić. W kilkunastu krótkich rozdziałach poznamy historię Cudaczka i dzieci, u których gościł.
- Autor: Julia Duszyńska
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cudaczek - Wyśmiewaczek - Julia Duszyńska (książki czytaj online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Julia Duszyńska
— Cudaczek-Wyśmiewaczek się nazywa. Siedzi w twoich warkoczykach i śmieje się z ciebie do rozpuku.
Rzuciła Obrażalska tłumoczek, złapała rękoma za warkoczyki, rozplata je, trzęsie głową.
— Na nic to, moja panno — mówi staruszek. — To licho małe jak igła. Do jednego włosa się przytuli i już go nie widać.
— A pan dlaczego widzi? — płacze Obrażalska.
— Ja? Ano, ja już mam takie okulary, że różności widzę. Ale nie płacz. Bo ja ci dam radę, jak tego Cudaczka się pozbyć. Jeśli przez trzy dni ani razu nie zrobisz takiej urażonej miny, to Cudaczek albo z głodu zginie, albo od ciebie ucieknie, gdzie pieprz rośnie. Bo to licho przecież nie je, nie pije, tylko wyśmiewaniem żyje. Nie pozwól mu się wyśmiewać z ciebie, a sam pójdzie. Tak, moja panno.
Kiwnął jej głową, uśmiechnął się i poszedł.
A panna Obrażalska postała, podumała i też poszła. Ale nie w świat, tylko z powrotem do domu.
Jakoś nikt nie zauważył panny Obrażalskiej, kiedy wracała do domu. Całe szczęście, bo na pewno byłoby nowe obrażenie. A panna Obrażalska nie chce mieć we włosach żadnego Cudaczka. Nie chce za nic.
Zawiązała sobie na ręku niebieską tasiemkę dla pamięci. Co na nią spojrzy, to sobie przypomni radę dziwnego staruszka:
„Jeśli się przez trzy dni nie obrazisz, Cudaczek z głodu zginie albo ucieknie”.
Trzy dni to bardzo dużo. Panna Obrażalska nie wie, jak wytrzyma trzy dni bez obrażania się. Trzy dni bez nadętej buzi, bez zadzierania noska. Trzy dni bez: „nie bawię się” albo: „nie potrzebuję”. Ale jeśli innej rady nie ma...
Cudaczek-Wyśmiewaczek z początku tylko ramionami wzruszał. Gdzieżby tam panna Obrażalska wytrzymała trzy dni bez obrażania się? I spokojny o swój brzuszek, powędrował z Obrażalską do szkoły.
Zaraz na pierwszej pauzie Wicek podstawił dziewczynce nogę, naumyślnie, żeby upadła i żeby się obraziła. Ale Obrażalska, upadając, stuknęła zadartym nosem w niebieską tasiemkę. I od razu przypomniała sobie radę staruszka.
Wstała, pokazała figę Wickowi i poszła się dalej bawić.
— Obraź się! Obraź się! On naumyślnie! — wrzeszczał jej nad uchem Cudaczek.
Ale wrzeszczał na próżno. Obrażalska śmiała się i goniła z dziećmi. Cudaczek zaniepokoił się. W brzuszku mu zaburczało. Głodny był.
— To nic — pocieszał się. — Trzy dni ona na pewno nie wytrzyma. Co tam trzy! Jednego dnia nie wytrzyma. Do wieczora obrazi się jeszcze dziesięć razy albo i więcej.
— Obrażalska! — zawołał w tej chwili Władek. — Co ty się dziś nie obrażasz? Co to za święto?
I nadął się zupełnie jak Obrażalska, i nos zadarł do góry zupełnie jak Obrażalska, i zupełnie tak samo powiedział: „nie bawię się”.
Dzieci w śmiech. Obrażalska już chciała się obrazić, ale spojrzała niechcący na tasiemkę. Spojrzała i czym prędzej się roześmiała, trochę krzywo, ale roześmiała się.
— Żebyś wiedział, że święto! — zawołała. — A jakie, to już moja tajemnica.
— Jaka tajemnica? Powiedz. Tylko mnie powiedz. Na ucho.
Ale Obrażalska nie chciała powiedzieć.
Przez wszystkie lekcje nie obraziła się ani razu. A wieczorem mama rzekła do tatusia:
— Naszą córkę jakby kto3 odmienił. Nie pokłóciła się ani razu z dziećmi na podwórzu.
— Dałby Bóg, żeby z tej głupoty nareszcie wyrosła — westchnął tatuś.
Tego dnia Cudaczek-Wyśmiewaczek był bardzo głodny. Burczało mu w pustym brzuszku jak nigdy.
Na drugi dzień burczało mu jeszcze głośniej. W gardle mu zaschło od ciągłego szeptania:
— Obraź się! Obraź się!
A tu nic. Obrażalska na tasiemkę patrzy, zęby zaciska i mruczy:
— Muszę wytrzymać. Będziesz, Cudaku, uciekał, gdzie pieprz rośnie.
A na trzeci dzień...
Nie! Cudaczek nie chciał czekać wieczora. W brzuszku burczało mu okropnie. W główce kręciło się z osłabienia. Więc zjechał po warkoczyku na plecy Obrażalskiej, potem po fałdach sukienki w dół i na łeb, na szyję spadł na podłogę.
Pozbierał się i w nogi! W nogi z tego domku, co to nie był ani duży, ani mały, tylko w sam raz.
Uciekał, tylko się za nim kurzyło!
Od tej pory panna Obrażalska nie mówi już: „nie bawię się” albo: „nie potrzebuję”. Od tej pory nie zadziera tak śmiesznie noska ani nie nadyma tak śmiesznie buzi. Jednym słowem, nie obraża się. Przestała być panną Obrażalską. W szkole wszyscy ją lubią i nikt jej nie dokucza.
A co się stało z niepoczciwym lichem, małym jak igła? Co się stało z Cudaczkiem-Wyśmiewaczkiem?
Cudaczek nie zginął z głodu. Znalazł sobie inne mieszkanie. Ale to już zupełnie nowa historia.
Cudaczek-Wyśmiewaczek, licho niepoczciwe, uciekał od panny Obrażalskiej, jakby go kto gonił. Uciekał jedną ulicą wąską, potem drugą ulicą szeroką. A potem już mu sił zabrakło, więc siadł sobie pod latarnią i odpoczywał. W brzuszku burczało mu okropnie.
Siedział tak Cudaczek długo, ze trzy godziny. Ludzie szli, wozy jechały, ale wyśmiewać się nie było z kogo. To dopiero nieszczęście!
I wtedy nadszedł chłopczyk. Miał w ręku bat i wywijał nim na wszystkie strony. Próbował nawet trzaskać z bata, ale jakoś mu nie szło. Wreszcie trzasnął tak niezgrabnie, że końcem bata zaciął się w łydkę.
Od razu poczerwieniał jak burak, wykrzywił buzię, złapał bat za oba końce i trrach! trrach! złamał na kolanie. A potem obie połówki połamał na drobne kawałki i rozrzucił nogami po ulicy.
Nikt tego nie widział, bo nikt nie szedł tamtędy, ale pod latarnią siedział przecież Cudaczek, co nie je, nie pije, tylko wyśmiewaniem żyje.
— Co za śmieszny chłopak! — roześmiał się Cudaczek. — Sam się uderzył, a na bat się złości!
Potem spojrzał na rozzłoszczoną, wykrzywioną twarz chłopca i wybuchnął śmiechem.
— Jak on wygląda! Jak on się wykrzywia! Nie wytrzymam!
I śmiał się Cudaczek do rozpuku, śmiał się w głos, aż pusty brzuszek zaczął pęcznieć... pęcznieć...
— Sprowadzam się do tego Złośnickiego — postanowił nagle Cudaczek.
I skoczył na nogę chłopca, a z nogi na plecy. Schował się pod kołnierzyk, bo chłopiec nie miał warkoczyków jak Obrażalska. Ale i pod kołnierzykiem było doskonale.
Pan Złośnicki kopnął ostatni kawałek bata i pobiegł do domu. Poniósł ze sobą licho małe jak igła, co to nie je, nie pije, tylko wyśmiewaniem żyje.
Licho wyglądało sobie szparką spod kołnierza, żeby wiedzieć, gdzie też teraz zamieszka.
Pan Złośnicki mieszkał przy rynku. Jego tatko miał tam warsztat w narożnym domu. W tym samym domu mieszkał z żoną i z dużym synem Tadkiem, i z małym synem — to był właśnie Złośnicki — i z małą córeczką Danusią.
Złośnicki wpadł do mieszkania jak bomba. W pokoju na stole zobaczył stos błyszczących kasztanów, a przy nich swoją siostrzyczkę Danusię. I od razu wrzasnął z wielką złością:
— Kto ci pozwolił ruszać moje kasztany?!
Danusia zasłoniła kasztany.
— To moje! — wołała. — Ja sama nazbierałam! Twoje są na oknie w pudełku.
— Uhu — mruknął Złośnicki i podszedł do okna, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście są tam jego kasztany. Ale były. Nikt ich nie ruszył.
Tymczasem Danusia mówiła:
— Popatrz, jak się ładnie bawię. Jaką świnkę zrobiłam.
Świnka miała tułów z kasztana, a nóżki z kawałków zapałek. Podobała się chłopcu.
— Ja też zrobię świnkę! — zawołał. — A potem psa i krowę. Będziemy się bawili w gospodarstwo.
Cudaczek westchnął żałośnie. Myślał, że będzie kłótnia i przedstawienie, a tu zaczyna się zgodna zabawa. Chłopiec przyniósł swoje pudełko z kasztanami, trochę wypalonych zapałek i usiadł przy Danusi. Potem kawałek zapałki wsunął w jedną dziurkę. Dobrze. Jedna noga już jest.
— Aha! — zawołał wesoło.
A Cudaczek-Wyśmiewaczek ziewnął i wsunął się głębiej pod kołnierz, aby się przespać.
Chłopiec tymczasem wkładał zapałkę w drugą dziurkę. Wypadła. Wepchnął mocniej i złamała się. Chłopiec syknął niecierpliwie i podskoczył na krześle.
A Cudaczek otworzył jedno oko i wyjrzał przez szparkę, bo może przecież coś będzie!
Chłopiec wziął nową zapałkę i zrobił drugą nóżkę. Potem trzecią. Ale wtedy pierwsza myk! — wypadła z tułowia kasztanowej świnki.
— Głupie zapałki! — pisnął Cudaczek-Wyśmiewaczek.
A pan Złośnicki od razu poczerwieniał jak burak i z całej siły rzucił kasztanem o ziemię.
— Jakiś ty niecierpliwy! Jak się będziesz złościł, to żadnej zabawki nie zrobisz — zauważyła Danusia.
— No to nie! — krzyknął Złośnicki.
Machnął ręką i zrzucił kasztany ze stołu na podłogę. Bęc, bęc, bęc — sypały się z hałasem.
— Hi, hi, hi! — chichotał coraz głośniej Cudaczek. — Jeszcze, jeszcze trochę! Hi, hi!
Wyskoczył spod kołnierza i tańczył na ramieniu chłopca, a brzuszek mu pęczniał.
— Głupia zabawa! — krzyknął jeszcze pan Złośnicki i huknął pięścią w stół. Mocno huknął, a stół, jak to stół, był twardy i ręka go porządnie zabolała.
Wtedy pan Złośnicki zaczął ryczeć i machać tą ręką, i tłuc siedzeniem o krzesło. Danusia zlękła się i uciekła.
A Cudaczek?
Cudaczek położył się na kołnierzu i fikał cieniuchnymi nóżkami, i piał z radości, bo już nie miał siły śmiać się zwyczajnie.
Wiedział już teraz, że dobrze trafił. U Złośnickiego będzie mu jak w raju!
Mieszkał Cudaczek-Wyśmiewaczek u Złośnickiego przez tydzień. Dobrze mu się działo. Brzuszek miał zawsze pękaty jak to ziarnko grochu.
Mieszkał przez drugi tydzień i trzeci. Nigdy nie był głodny.
Pan Złośnicki o byle głupstwo czerwienił się jak burak i wyprawiał takie przedstawienia, że trudno opowiedzieć. A już o mycie to była awantura najmniej trzy razy na dzień, bo pan Złośnicki nie lubił się myć. Zdaje mi się, że szkoda mu było na to czasu.
— Czy woda ciebie kąsa? — żartowała z niego Danusia.
— Nie, ale on jest z cukru i boi się rozpuścić — dokuczał starszy brat Tadek.
Pan Złośnicki złościł się jeszcze więcej o te żarty, aż nogami tupał albo plecami o ścianę tłukł. Ścianie to wcale nie przeszkadzało, a Cudaczek miał uciechę, że aż ha!
Kiedyś mało nie pękł ze śmiechu przez to mycie.
Był wtedy pogodny dzień jesienny i dzieci bawiły się w ogródku za domem. Budowały tunel koło starej akacji. A tu okno się otwiera i mama woła:
— Dzieci, obiad! Ręce myć!
Żal było odejść od zabawy i Złośnicki od razu się naburmuszył. Danusia pobiegła przodem, a on wlókł się za nią i mruczał:
— Rano mycie, wieczorem mycie, przed jedzeniem mycie! Nie wiem po co!
— Okropność! — wzdychał mu nad uchem Cudaczek-Wyśmiewaczek, licho niepoczciwe.
Pan Złośnicki wszedł do umywalni. Z kranu ciekł sobie mały strumyczek wody. To pewnie Danusia ręce myła i nie dokręciła kranu, ona tak zawsze.
Złośnicki podstawił ręce pod ten strumyczek wody, szurnął prawą o lewą, potem wytarł byle jak w ręcznik i poszedł do stołu.
— Myłeś ręce? — pyta mama.
— Myłem — mruczy Złośnicki.
— Ej, pokaż.
Złośnicki wykrzywia się gniewnie, pokazuje ręce i powtarza z uporem:
— Myłem!
— To mają być umyte ręce?! Brud rozmazany wodą! Wstydziłbyś się!
— Myłem! — powtarza Złośnicki jeszcze raz.
— Takie mycie nic nie jest warte. Weź szczotkę i mydło i wyszoruj ręce jak należy — mówi mama.
Złośnicki wypadł z pokoju jak bomba.
— Ciągle się myj i myj! — krzyczy ze złością.
Wpada do umywalni, odkręca kurek z całej siły.
Aj! Aj! Woda chlusta wielką strugą, oczy chłopcu zalewa.
— Aaa! — wrzeszczy Złośnicki i odskakuje od kranu. Ale jest cały mokry. Zalana twarz i ubranie, nawet pończochy i buciki mokrzuteńkie. Z nosa, z czupryny leje się woda ciurkiem.
— Aa! — wrzeszczy Złośnicki wniebogłosy. Tupie nogami, wali pięściami w umywalnię, podskakuje tak zabawnie!
Wszyscy porwali się od stołu i przybiegli. Mama wyciera wrzeszczącego chłopca. Tadek i Danusia pękają ze śmiechu. A Cudaczek?
Cudaczek śmieje się do rozpuku. Śmieje się, parska i dławi się z uciechy. Obu rękami przytrzymuje brzuszek, który pęcznieje w oczach. W końcu daje nura pod kołnierz, bo czuje, że już dłużej nie może.
A zaraz na drugi dzień było nowe przedstawienie.
Pani nauczycielka czytała w szkole dzieciom śliczną baśń o krasnoludkach. Kazała im narysować w domu obrazki do tej baśni. Więc Złośnicki siadł przy stole i zabrał się do rysowania.
Cudaczek był głodny i przeszkadzał mu, jak umiał, ale jakoś nic z tego nie wychodziło. Chłopiec się nawet uśmiechał, bo ten gruby krasnoludek tak mu się dobrze udał!
W tej chwili mama zawołała z kuchni:
— Synku, chodź, dam ci powideł!
Powidła, pyszna rzecz! Pan Złośnicki włożył ołówek za ucho, bo tak robi nieraz tatko w warsztacie. I popędził do kuchni. Dostał powideł i wrócił do rysowania.
Gdzież ten ołówek? Na stole nie ma ani na rysunku, ani obok rysunku. Na podłodze też nie leży. Aha, szuflada odsunięta. Pewno wpadł do szuflady.
Nie, i tam nie ma. Co to jest?
Cudaczek widzi ołówek doskonale. Przecież go chłopiec włożył za własne ucho. I niepoczciwe licho zaciera cienkie ręce z radości. Zaraz będzie awantura...
Oho, już Złośnicki poczerwieniał! Wyciąga ze złością szufladę. Sypią się na podłogę książki: buch! buch!... klap! klap! — spadają zeszyty, trzask! — huknął o ziemię piórnik.
—
Uwagi (0)