Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖
Początek XX wieku. Andrzej Sanicki, przystojny i zamożny bywalecwarszawskich salonów, angażuje się w płomienny romans. Musi jednak spełnićostatnią wolę matki i ożenić się.
Jego ojciec jako odpowiednią kandydatkęwybiera Kazię Szpanowską, szlachetną, skromną i pracowitą pannę z prowincji.Kazia z miłości do ojca, szlachcica bez majątku, rezygnuje z nadziei napowrót swego zaginionego narzeczonego. Ona również godzi się na małżeństwo zrozsądku. W Warszawie, zgorszona zakłamaniem i plotkarską atmosferą,poświęca się pracy charytatywnej. Czy związek dwojga ludzi, których łączytylko to, że mieszkają pod jednym dachem i wspólnie bywają na spotkaniachtowarzyskich, ma szanse przetrwania?
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Po kolacji goście poczęli się przerzedzać, gracze kończyli rachunki, panowie odprowadzali panie, świece dopalały się w kandelabrach19, zegary biły późne godziny. Jak zwykle, pozostali najdłużej: Radlicz i pani Bella.
Pani Bella zasiadła do fortepianu i poczęła swawolne francuskie szansonetki20, którym malarz wtórował. Pani Celina otworzyła drzwi na balkon. Kłąb świeżego powietrza wpadł do salonu i począł zganiać kłęby dymu tytoniowego.
Na balkon za panią Celiną wyszedł Andrzej. Na ulicy było już pusto, naprzeciw w kamienicy wszystkie okna już ciemne. Nareszcie byli sami, bo o tych dwoje w salonie się nie troszczyli.
Pani Bella grała hałaśliwie, uszczęśliwiona bezwstydem piosenek, Radlicz przywiózł świeżo z Paryża nowy ich zapas...
— Musi mi pan tekst przepisać, ten o rakach szczególnie — zawołała, śmiejąc się jak szalona. — Chodźmy już! Obowiązek spełniony!
— Może dziś mam przepisać, jeżeli wolno odprowadzić — rzekł.
— A naturalnie, dziś, dziś! — odparła, zbierając rękawiczki.
Lokaj za nimi zamknął i zaryglował drzwi, i gaz w przedpokoju zgasił. Oni zeszli, nucąc na schodach. Ulice były puste i głuche, ruszyli pod rękę, pieszo na Mazowiecką.
— Ciekawam, okropnie ciekawam epilogu... tam — rzekła pani Bella — Cesia głupstwo robi, że to lekko traktuje!
— Być może i nie bardzo dba — zaśmiał się Radlicz.
— Gorzej, bo zanadto sobie wierzy. Mówiłam jej: strzeż się sakramentu21! Wyśmiała mnie. Ano, zobaczymy.
— Ja tylko ciekawym argumentu, jakiego prezes użył, by syna do małżeństwa doprowadzić, a tego właśnie nikt się nie dowie.
— Ba, Cesia nawet nie wie. No tej młodej pani życia nie zazdroszczę, jeżeli będzie kochała.
— Czyż koniecznie ma kochać męża?
— Takie panny ze wsi są zwykle karmione chlebem czarnym i... cnotami. Ogromnie się cieszę z tego skandaliku... Odegramy w nim rolę — zobaczy pan! Czy aby ładna będzie?
— Nawet tego pani Celina nie ciekawa. Wspomniałem: ramionami ruszyła, „je m’en fiche!22” rzekła. Co prawda nawet Andrzej tego nie wie.
— Cesia jest dziwnie lekkomyślna w tym razie. Zdradzić można dla najbrzydszej... żony, a najpiękniejszą dawną dla najszlachetniejszej nowej!
— „W miłości nie ma zdrady, jest tylko wieczny ruch”23 — zadeklamował Radlicz, dzwoniąc do bramy.
I tak tych dwoje najzaufańszych niewiele więcej wiedziało od reszty znajomych — nie wiedziała też słowa zagadki24 pani Celina.
Przed kilku miesiącami, bez żadnego wstępu, bez wahania, bez widocznej zmiany usposobienia, Andrzej pewnego wieczoru rzekł spokojnie:
— W tym roku mam się ożenić.
Ona, zawsze panująca nad sobą, zawsze przytomna, rzuciła obojętnie:
— Tak? A wybór uczyniony?
— Ja wybrałem raz na zawsze — ciebie. Żonę — wybiera mi ojciec.
— Ojciec. Więc pogodziliście się?
— Nigdyśmy się nie kłócili. Ludzie o tym mówili, my nigdy! Naszych spraw rodzinnych nie powierzamy nikomu. Mówiłem ci, że może na uczucie nasze przyjść czas próby! Przyszedł — ja się nie boję — a ty?
— Jam ci nigdy nie odbierała swobody. Byliśmy względem siebie szczerzy i prawi25. Nie robiłam ci nigdy scen ani piekła w domu. Będziesz tu zawsze panem i ukochanym, dopóki zechcesz!
— Dziękuję ci i całym życiem zapłacę.
— Nie masz za co dziękować i płacić. Wszystko jest twoje i nie ja ci w czymkolwiek się sprzeciwię, bo przecie czujemy jedno za drugie. Któż jest tedy ona?
— Nie znam, nie wiem, nie ciekawym. Ojciec wybrał.
— Ale się zgadzasz? Dobrze jest wiedzieć, z kim się będzie miało do czynienia. Żyć przecie będziesz pod jednym dachem, obcować codziennie? Brr!
Wzdrygnęła się i pobladła, ale zapanowała znowu nad sobą i rzekła poważnie:
— I jakże ty potrafisz jej kłamać uczucie26! Po co? Dlaczego?
— Jam nigdy nie kłamał i nie skłamię.
— Więc któraż się zgodzi, prawdę wiedząc?
— To rzecz ojca. On wie, jaki jestem i że ustępstwa żadnego od honoru nie uczynię.
— Szkoda mi ciebie. Bardzoś młody i niedoświadczony, gdy tak lekko do tego przystępujesz.
— Czy lekko, to ja wiem, alem nie zwykł się uchylać od żadnego zobowiązania. Byłem może kiedyś lekkomyślny, dziś nie. Ale to nasze rodzinne sprawy. Nie ma nad czym rozpaczać, stało się!
Pani Celina zrozumiała, że temat był wyczerpany, że ani słowa więcej rzec nie można, że teraz trzeba użyć całej delikatności i sprytu, by go nie urazić, by wpływ utrzymać, bardziej wzmocnić. Znała go doskonale od wielu lat, wiedziała, co czynić. Te dwa miesiące uczyniła mu jedną pieśnią rozkoszy i miłości.
W dzień wyjazdu prezes trochę niespokojny szedł do syna. Nie sprzeciwiał się Andrzej nigdy, tylko termin odkładał, przedłużał, zwlekał.
Zastał go zajętego pakowaniem rzeczy i odetchnął.
— Zatelegrafowałem o konie — rzekł.
— Gotów jestem — odparł syn.
Zmierzyli się badawczym wzrokiem i prezes dodał po francusku z naciskiem.
— Ufam ci zupełnie, że dotrzymasz słowa.
— Niezawodnie. Tylko ojciec wie27 warunki.
Uśmiech dziwny przemknął przez oczy prezesa.
— Wiem — odparł. — Bądź spokojny. Nie przegrywałem nigdy spraw jeszcze bardziej skomplikowanych.
Andrzej brwi zmarszczył. Ten uśmiech go gniewał i drażnił.
— Kiedy i gdzie jedziemy? — zagadnął szorstko.
— Za godzinę — nadwiślańską, niedaleko, osiem stacji.
— Mam urlop z biura na trzy dni.
— Wystarczy na pierwszy raz.
— Jak to? Na pierwszy raz? Więc ileż razy myśli ojciec mnie tam wozić?
— Ja tylko ten raz. Potem będziesz jeździł sam. Chyba chcesz się zaraz oświadczyć?
— A naturalnie.
— Tyleś czasu odkładał. Myślałem, że zechcesz jeszcze przedłużyć swobodę.
— O, ja jej wcale tracić nie zamierzam i potem. Wolę sprawę co rychlej załatwić.
— Jak sobie chcesz. Jedźmy tedy. Po drodze opowiem ci, gdzie jedziesz i do kogo.
Andrzej nie zdawał się być ciekawy. Wsiedli do powozu i ruszyli. Mieli mnóstwo znajomych i co chwila spotykali kogoś. Gdy po raz może dziesiąty uchylili kapelusza, młody człowiek wybuchnął:
— Mógł ojciec na tę śmieszną wyprawę wybrać nocny pociąg. Każdy, kto na nas spojrzy, nawet nie ukrywa uśmiechu. Dostaniemy się na języki wszystkich dowcipnisiów i będziemy niezawodnie figurowali w niedzielnym „Kurierze Świątecznym”28!
— Nie możemy tam przyjechać wśród nocy przecie. Osiem stacji kolei, potem dziesięć wiorst29 końmi. Zresztą, mój drogi, nie pierwszy to raz będą mówić o tobie. Nie żyłeś jak fiołek i lilia30.
— Ale nie byłem śmieszny. A! żebyż to się raz skończyło. Czy ta panna wie, w jakim celu przyjeżdżamy?
— Wie. Ojciec jej powiedział i ja się z nią rozmówiłem.
— Czy to być może?!
— Tak.
— I zgadza się? Słodkie musi mieć życie w domu!
Prezes nic nie odrzekł, bo byli już na dworcu. Załatwił bilety sam i dopiero gdy wsiedli do wagonu i pociąg ruszył, zapalił cygaro, wygodnie się rozsiadł i począł mówić, jakby przerwy między zapytaniem syna a odpowiedzią nie było.
— Zapewne, że żywot ma niesłodki. Ojciec jej przed pięciu laty ożenił się po raz wtóry z panią Tomkowską, bardzo bogatą wdową po tym Tomkowskim, u którego trzymał w dzierżawie folwark i zarządzał jego interesami. Głupstwo palnął, z płatnego oficjalisty31 przeszedł na bezpłatnego. Po co? Sam nie wie! Proponowano mu świetne posady, bo człowiek to bardzo zdolny, uczciwy i fachowiec. Ano, przyznał mi się, że żal mu było rzucać swą pracę innemu. Przywiązał się do tych dóbr, upoiła go złuda dziedzictwa, i poszedł ze służby w niewolę. Ale ty go znasz nawet, bywa przecie u mnie. Kolegowaliśmy się w szkołach i choć się rzadko widujemy, przyjaźń pozostała. Nazywa się Szpanowski.
— Taki suchy, śniady brunet, opalony jak cegła? — wtrącił Andrzej.
— Ten sam. Był żonaty z Ostrowską, daleką naszą krewną. Umarła ona w dwa lata po ślubie, zostawiając córkę Kazię. Ta Kazia — to ona!
Pomimo woli Andrzej słuchał uważnić. Prezes sięgnął do pugilaresu32 i podał mu fotografię.
Była to fotografia z małego miasteczka, nędzna, blada, a wyobrażała dziewczynę źle ubraną i niezgrabną, stojącą sztywno przy tekturowej olbrzymiej dekoracji fotografa jarmarcznego zapewne. Była chuda, śniada, bez wyrazu na twarzy ściągłej i prawie dziecinnej. Stała tak sobie, bez żadnej pozy, z obwisłymi ramiony33, patrząc wprost przed siebie. Oczy miała ciemne i łagodne i gruby warkocz przerzucony przez ramię.
Andrzej popatrzył i obojętnie fotografię zwrócił.
— Cóż? Jakże ją znajdujesz34? — spytał prezes.
— Okropna!
— Takąś chciał mieć. Odpowie wszelkim twym wymaganiom. Będzie spokojna, poważna, dobra i cicha. Zgadza się na wszystko, zrozumie swe położenie i nigdy poza granice nie wyjdzie. Dla ciebie będzie wygodna, a ja ją będę okrutnie lubił!
Andrzej aż się zdziwił zapałowi ojca. Nie słyszał nigdy, by prezes nad kimś się unosił. Uśmiechnął się lekko.
— Widzę, że ojciec już ją dobrze zna.
— Ano, tobie się zdaje, że ci obojętne, kogo w dom wprowadzisz. Dla mnie nie! Przyznaję. Myślisz, żem się bał twego romansu? Nie, bałem się, byś nie wybrał panny na wydaniu, w karnawale. Teraz jestem rad i spokojny.
Andrzej ramionami ruszył; coś w tonie ojca go gniewało. Była to wciąż pewność jurysty35, który wie, że sprawę wygra.
— To dziwne jednak, że tego ideału dotąd nikt ojcu nie sprzątnął — wtrącił ironicznie.
— Dziewczyna ma zaledwie dwadzieścia lat i ani grosza posagu. Hodowała się na folwarku dzierżawnym, w kącie głuchym, w pracy od dziecka. Ojciec ją oddał do klasztornej pensji36 w Galicji, ale po dwóch latach odebrał, bo się obejść bez niej nie mógł. W rok potem się ożenił i razem z nim poszła na bezpłatną służbę do Tomkowskiej Jakeś rzekł, niesłodki ma żywot, od czasu zwłaszcza, gdy się tam urodziła córka! I ojciec, i ona cierpią jedno za drugie. On na wszystko się zgadza, byle na dziecka poniewierkę nie patrzeć, ona gotowa na jeszcze gorszą dolę, byle on nie widział jej utrapień. I tak, mój drogi, nie ma trudności nie do rozwiązania. Myślałeś, że dasz mi zagadkę bez odpowiedzi. Ano, przegrałeś raz pierwszy!
— Jeszcze nie po ślubie! Jeszcze ja się rozmówię — mruknął Andrzej.
— Nie powiesz jej więcej niż ja! Zresztą, o co się spierać? Lepszej nie znajdziemy nigdzie. Przyjdzie czas, gdy mi podziękujesz.
Syn począł dobywać37 gazety poranne. Po chwili obydwaj zagłębili sie w czytaniu. Temat był wyczerpany.
Na świecie był kwiecień; pola jeszcze szare, pługami poorane, gdzieniegdzie ledwie zielenieć poczynały. Pociąg mijał łany dobrze uprawne, porządne dwory, ludzi pracujących na roli, gaje i sady kwitnące. Przez okna wagonu wpadał kłębami świeży podmuch wsi, więc prezes rychło gazetę rzucił i rozglądał się po okolicy.
— Mało znasz wieś — rzekł do syna. — Zobaczysz ją z najbliższej strony, bo i pora urocza, i Górów, dwór Tomkowskiej, to jest Szpanowskich, jest jednym z najlepszych gospodarstw w kraju. Tam już nie sielanka i nie dyletantyzm38, to już fabryka rolna bardzo rozumnie prowadzona. Nie znam się na tym, ale chylę głowę, bom widział rachunki Szpanowskiego. Zdumiewające ma rezultaty.
— To ten Górów, skąd Jasiński ma konie?
— Ten sam. Stadninę mają jedną z pierwszych w kraju. Pokaże ci ją Szpanowski, bo ma słabość do koni.
— Więc zabawimy ile? — zagadnął Andrzej niespokojnie.
— Ano, nie mniej, jak do jutra wieczór. Zdaje mi się, że to niezbyt długo.
Andrzej powrócił do gazety, ale czytał nieuważnie. Pomimo wszystkiego39 ta wyprawa, im bliżej celu, tym gorzej go drażniła.
— Jeśli ojciec już grunt przygotował, to ślub może się odbyć jeszcze w maju — rzekł po chwili, zapalając papierosa i mnąc nerwowo gazetę.
— Naturalnie. Im prędzej, tym lepiej. Dom mamy urządzony, papiery w porządku.
— I znajomych mniej latem. Mam nadzieję, że do jesieni wyczerpią nasz temat i znajdą nową pastwę40 dla plotek.
— Możecie wyjechać gdzie na lato!
— Razem! Dziękuję! — oburzył się Andrzej i posępnie umilkł.
Przypomniał sobie zeszłą wiosnę, którą spędził z panią Celiną na Capri41. Parę miesięcy marzeń, szczęścia, śpiewu i rozkoszy. Teraz jakże trudno będzie idyllę42 tę powtórzyć. Niepodobna43!
A pociąg pędził i pędził, coraz bliżej złowieszczego celu. Odebrano już bilety, prezes prostował zesztywniałe członki i także niespokojny chodził od okna do okna.
Andrzej przetarł dłonią czoło i oczy, wzdrygnął się i spod brwi spojrzał na ojca.
— Właściwie matka mi dała termin do października — rzekł nieśmiało. — Dlaczego się śpieszymy tak bardzo?
— Dlatego, żeś się zgodził na to sam przed dwoma miesiącami i ja zaangażowałem swoje słowo — odparł spokojnie prezes.
Syn głowę spuścił. Był to ostatni protest.
Pociąg zwalniał już i zatrzymał się wreszcie.
Prezes przez okno się wychylił i kiwnął głową służącemu w liberii44.
— Konie są? Weźcie rzeczy — rzekł.
Sługa, niemłody już człowiek i snadź45 rzeczy świadomy, spojrzał ciekawie na Andrzeja, zbierając tłumoczki.
— Jest co w brankardzie46 do odebrania? — zagadnął.
— Nie. Państwo w domu?
— Czekają z herbatą.
Przeszli przez stację, oglądani ciekawie przez tłum
Uwagi (0)