Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖
Książka opowiada dzieje romansu Natałki Bondarywny, córki zamożnego gospodarza, z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim.
W 1787 roku król przybywa do Kaniowa, aby spotkać się z carycą Katarzyną II w celu zawarcia sojuszu i udziału wspólnie z Rosją w wojnie z Turkami. Podczas tej wizyty poznaje on urodziwą Natałkę Bondarywnę, w której się zakochuje i wdaje się z nią w romans. Dziewczyna jest naiwna i wydaje jej się, że wyda się za króla. Jej matka wspiera ten związek, natomiast ojciec jest mu przeciwny. Nie jest jednak w stanie zatrzymać córki, która wyjeżdża do Warszawy i staje się faworytą królewską.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Był to mężczyzna nie młody, osobliwej twarzy, jakby zszytej z różnych kawałków, tak pofałdowanej dziwacznie. Niektóre jej części były poopalane, inne białe, a na domiar plamy brunatne od ostuły rozrzucone na czole i policzkach, koloryt ten fantastyczniejszym jeszcze czyniły. Źle włożona peruka zsuwała się na czoło, strój francuzki niby wytworny, ale z pewnością od tandeciarza kupiony, leżał na tym jegomości, jakby w nim chodzić nie umiał. Szpadka u boku, jak rożenek, zawadzała mu około nóg, na których pończochy źle ponaciągane, składały się w obwarzanki. Trzewiki też nie do jego nóg musiały być robione.
Kapelusik dusił pod pachą, nie wiedząc dobrze, co z nim począć; to go pod samo ramię podsuwał, to mu się wyślizgał, że go ratować musiał od upadku.
— Panna Grzybowska dobrodziejka! — zawołał głosem nieco ochrypłym.
Gospodyni krzyknęła, dopiero teraz poznając szambelana Rzesińskiego.
— A, jak mamę kocham, szambelan! co się z pana zrobiło?!
Rzesiński próg przestąpił; widać było z twarzy jego humor okropny, gniew, złość, żal i frasunek.
— Co się ze mną zrobiło? oto pani patrz — zawołał — oto waszych rąk dzieło, oto, na jakiegoście mię wystrychnęli dudka! Wąsów zbyłem, już żebym sto lat żył, drugich takich mieć nie będę. Żonęście mi dali, śliczną, której ani znam, ani wiem, co się z nią dzieje. Obiecaliście mi św. Stanisława na jaką taką konsolacyę; po dziś dzień ani patentu, ani orderu, ani słychu. Miała być kasztelania, reces kupiłem, konsensu się doczekać nie mogę. A com pieniędzy przesypał, a co mi wątroby nagniło, a com się nagryzł, a com naklął i nagrzeszył... Otóż przychodzę należne dzięki złożyć mojej dobrodziejce, której to wszystko winienem.
Tu kapelusz w rękach podniósł do góry i ogromnym głosem, aż Grzybowska ze strachu krzyknęła, zawołał:
— Niech was wszyscy dyabli wezmą!
Był w furyi. Panna ustąpiła kilka kroków w tył.
— Oszalał! — zawołała — oszalał! do Bonifratrów!
— A, oszalał, prawda! — począł szambelan — bo jak Boga mego kocham, oszaleć było od czego, zwaryować, powiesić się i wściec. Ślicznieście mię wykierowali, nie ma co mówić! awantura babilońska!
— Ale uspokój-że się człowiecze! — zawołała Grzybowska — gadaj po ludzku!
Szambelan, który na nogach się ledwie mógł utrzymać, padł bez ceremonii na krzesło.
— Mów spokojnie, ja o niczem nie wiem; może się da co naprawić, bo mi waćpana żal. Napij się wody.
— Żółciąście mnie napoiły, baby, jędze! — począł szambelan, a teraz wody dać chcecie.
— Jeśli mi tu waćpan będziesz tak wygadywał, to go za drzwi wyrzucić każę.
— Tylko tego braknie! — rozśmiał się Rzesiński — za drzwi i z majątku własnego won!
— Ale słuchaj-że mnie, szalony człecze — poczęła Grzybowska — jam waćpanu zawsze dobrze życzyła, ja o bożym świecie nie wiem od wyjazdu z Kaniowa. Jeżeli chcesz, bym ci poradziła, opowiedz, co i jak jest, co się stało. Słowo daję, że nawet o ożenieniu projektowanem tak jak nie wiem.
— Niewinna istota! a kto tę truciznę gotował? — wołał szambelan. Starego głupca złapaliście i rade, ale czasem i stary, taki spokojny człowiek, wściecze się i dopiecze.
Grzybowska zniecierpliwiona chciała już odejść, gdy szambelan się pomiarkował i ton zmienił.
— Proszę mi darować, ale już mi cierpliwości zabrakło i sam nie wiem co począć z sobą. Jeśli Boga masz w sercu, ratuj mię, panno Grzybowska, bo życie chrześcianina mieć będziesz na sumieniu.
— Ale mów, o co idzie, mów od początku.
Podsunęła mu z wodą karafkę. Szambelan wypił duszkiem dwie szklanki, jednę po drugiej, a że dawniej nawykł był wąsy ocierać, zrobił ruch ręką nałogowy i westchnął.
— Wąsy dyabli wzięli, jak i resztę! — i westchnął.
Chwila była jakby namysłu i wypoczynku. Patrząc na stół, z oczyma nieruchomie weń wlepionemi, Rzesiński mówił:
— Matunia mojej przyszłej małżonki, jak to było umówione przy pani samej, miała tedy przybyć do mnie dla zawarcia ślubów małżeńskich. Później kiedyś mieliśmy jechać do Warszawy. Nie wglądałem w to wcale, jakie tam były ich stosunki czy z królem, czy zkim tamkolwiek bądź. Obiecałem ją wziąć, jaką była, i kwita. Dziewczyna mi się podobała, żem szalał. Robiłem wielkie głupstwo, ale na starość, kiedy się co podobnego trafi, i ludzie i pan Bóg przebaczą. A no, słuchajże asińdźka, co się dzieje. Wszystko tedy do wesela było przygotowane, zmogłem się, wyszastałem, dom wysztyftowałem; kotarę sprawiłem karmazynową, podarki ślubne, czekam. Co się tedy dzieje? Jednego rana nadjeżdżają baby, no, nie paradnie, ale manatków dużo, a dziewczyna jeszcze zdaje się piękniejsza jak była. Przyjmuję jak mogę, posyłam po księdza — a już go miałem w kieszeni — przybywa proboszcz. Stara papiery dobywa: czarno na białem, szlachcianka, herbu Dębno. Tem ci lepiej a jak jej suknie uszyli i jak się to przybrało, przyczesało, zafryzowało... ani poznać! Cud! obraz! osobliwość! pani a królowa! Ale też do niej ani przystąpić. Raz tylko jeden, jedyny raz pocałować ją chciałem... jak mię pchnęła od siebie, jakem się zatoczył, gdybym się nie chwycił stołu, który wywróciłem, byłbym sam padł. No, ale przed ślubem... dałem pokój, ścierpiałem. Stara jak przyjechała w siermiędze i namitce, tak i została, przebrać się nie chciała, a córki odstąpić ani na krok. Cóż tu począć? Światu jej ani pokazać dla śmiechu! Wszystkom to znosił, aby ślub wziąć; myślę sobie: potem ja tu pan i zaspiewam inaczej. Ksiądz na moją prośbę wielką, popartą dobrym datkiem, ślub przyspieszył, więc przy świadkach, w kaplicy, choć incognito, świętym węzłem małżeńskim nas połączył. Było to jakoś wieczorem, zaprosiłem tylko jednego mojego brata ciotecznego, któremum się mógł zwierzyć, a drugiego Czuchczyńskiego, sąsiada, który mię nigdy nie zdradził. Nim do tego wesela nieszczęsnego przyszło, dziewczyna mi kazała wąsy ogolić i po francuzku się przebrać, dlatego, że tak król chodził. Myślałem, że się jej lepiej spodobam i palnąłem głupstwo. Ogoliwszy wąsa, serce mi się ścisnęło tak, że mi się łzy grochem z oczów puściły. Po weselu siedliśmy do stołu, żona, matka, ja, proboszcz, cioteczny mój i Czuchczyński. Wieczerza była z piramidą, bom kucharza z Wiszniowca sprowadził, wino dałem najlepsze, słowem, siedliśmy z taką ochotą, jakbym żadnego nieszczęścia nie przeczuwał. Czuchczyński jak począł zdrowia wnosić, nie było końca... piłem z nim. Kobiety siedziały obie jak mruki, tylko po sobie spozierając; nie wesoło wyglądały ale taki jest obyczaj, że panna młoda powinna płakać przy weselu, niby się jej krzywda dzieje. Myśmy za to ochoczo pili i śmieli się. Już po ciastach i po galarecie, bo była i galareta, wszystko jak się należy — aż pani młoda podnosi się od stołu, a matka mi szepcze na ucho, że czegoś jej mdło, że muszą pójść, żebyśmy sobie pili, póki chcemy, a one może powrócą. Pierwszego dnia się sprzeciwiać nie wypadało, niech i tak będzie. Czekamy i pijemy. Czuchczyński ze mnie żartuje jak z dziurawego buta, brat też... daję z siebie śmiać się, oglądam się, czy nie powracają... nie ma... pijemy. Gdzie tedy późno w noc poczną mię moi z kielichami prowadzić do pani młodej. Spiewając idziemy; przychodzimy do drzwi — zaparte. Stuk, puk... nadaremnie, choć taranami wal, nie odzywa się nikt. We dworze ludzie się jakoś popili; Czuchczyński woła drzwi wywalić, może się jakie nieszczęście stało, zaczadziały, czy co! Łamiemy drzwi, wpadamy...
Tu szambelanowi tchu zabrakło i wody się napił.
— W izbie nie było żywej duszy...
— A cóż się z niemi stało?
— Uciekły obie! uciekły! Wsiadły na swój wóz i przepadły!
— Cóżeś waćpan nie gonił chyba? — zapytała Grzybowska.
— Jakto! co żyło, na konie powsadzałem. Pięćdziesiąt talarów naznaczyłem nagrody, kto mi przyprowadzi zbiegów. Prawda, że ludzie byli pijani, bom im beczkę wódki kazał wystawić, i z koni się staczali, ale...
— I nie dowiedziałeś się waćpan, co się z niemi stało?
— Na dziś dzień ani tropu, ani słychu!
— Może napowrót do Kaniowa powróciły — zagadnęła Grzybowska.
— I tam posyłałem. Chutor się spalił, chaty ani śladu, ino zgliszcza, a o Sydorze i jego rodzinie nikt nie wie.
Grzybowska zamilkła.
— Udawałem się do N. Pana, błagając sprawiedliwości; ani mi odpowiedziano; o krzyżu nikt w kancelaryi nie wie, z kasztelanii się ludzie śmieją. Oto pani masz, oto masz, na coś mię wystrychnęła; masz swą ofiarę — dodał szambelan — dobijże albo ratuj.
— Szambusiu, serce moje, tylko spokojnie, wszystko się znajdzie.
— Nie, za żonę już dziękuję, co mi po niej, do rozwodu idę, nie chcę.
— Zobaczymy.
— Poprzysiągłem, mam tego dosyć; wąsy zapuszczę, do kapoty powrócę, ale rozwiązać się muszę, żebym nie rachował się za żonatego przynajmniej.
Chociaż żal było może Grzybowskiej starego, uśmieszek błądził po jej ustach.
— Uspokój-no się, ochłoń, miej cierpliwość — odezwała się — połatamy wszystko, żona wasza...
— Proszę jej tak nie nazywać!
— Jakże ją mam nazywać?
— Jak się podoba, byle nie żoną moją.
— Więc ta kobieta przepaść tak nie mogła, znaleźć się musi, a wówczas ułożycie się może i, mówię ci szambelanie, krzyż i kasztelania znajdą się także.
Szambelan westchnął.
— Bogdajbym się był o to nie kusił! Ta to mamona światowa — rzekł spluwając nieprzyzwoicie na środek pokoju, co Grzybowskę niesłychanie obruszyło — ta to mamona przyprowadziła mię do takiego sromu i upadku.
— Nie kłamże, proszę cię — odparła gospodyni — mamona mamoną, a liczko młode się jegomości podobało.
— Tak, masz asińdzka racyę, peccavi, nie zapieram się, nie wiedziałem, że dyabeł zwykle siedzi pod białą skórą. Póki życia, drugi raz pokusa mię nie złudzi.
Grzybowska pokiwała głową, rada, że się szambelan nieco dał ukołysać. W istocie siedział teraz ze spuszczoną głową, smutny, lecz spokojny, ręka tylko do wąsa nawykła, coraz to się podnosiła, aby go musnąć, i upadała z niecierpliwością.
— Długo waćpan myślisz zabawić w Warszawie? — spytała gospodyni.
— Albo ja wiem, albom ja teraz panem siebie od czasu, jak zostałem opętany? Przyjechałem szukać tej kobiety, aby się z nią rozwieźć; podam do konsystorza prośbę, a potem muszę być u króla.
— Gdzież, do jakiego konsystorza podasz prośbę? przecieżeś się tu nie żenił! — odparła, w rzeczach rozwodowych mająca pewne wiadomości gospodyni. Rozwód się tam bierze, gdzie się brało ślub. Zkąd zresztą wiesz, że ta kobieta tu jest?
— A gdzież ma być? To królewska, najjaśniejsza sztuka. Ona musi gdzieś tu się kręcić, a kto ją wie, gotowa się i szambelanową Rzesińską nominować i moje poczciwe imię w niesławę podawać. A tego ja nie ścierpię. Więc do króla pójdę, o audyencyę poproszę i powiem mu wbrew: Najjaśniejszy panie, kochaj się we wszystkich dziewkach, jakie ci się podobają, ale od szambelanowej Rzesińskiej wara, póki ona moje imię nosi. To raz; powtóre, krzyż obiecałeś, daj; na kasztelanię konsens przyrzekłeś, podpisz, z reszty kwituję.
Grzybowska ręce założywszy, śmiać się poczęła.
— To dopiero będzie skutecznem, gdy pan szambelan królowi tak palniesz.
— Jak Bóg Bogiem, nietylko jemu to palnę, ale na sejm wniosę o krzywdę szlachecką.
Śmiała się coraz mocniej Grzybowska.
— Prawda, żeś opętany — zawołała — bo resztę rozumu postradałeś. Róbże sobie co chcesz, a mnie na pomoc nie wzywaj i bądź mi waćpan zdrów.
Dygnęła mu na pożegnanie. Szambelan siedział nieporuszony, z głową zwieszoną.
— Adieu — dodała Grzybowska.
Rzesiński podniósł głowę, ręce obie wyciągnął rozpaczliwie i krzyknął przejęty:
— No to mówże, kobieto przewrotna! co mam począć? no cóż? co?
— Idź, wyśpij się, zjedz, napij, pójdź na hecę, kiedy chcesz, albo na teatr, nie rób nic, a ja się postaram, aby cię z kłopotu wyciągnąć, lecz jeśli sam się porwiesz, ja palcem nie poruszę; masz do wyboru.
Zdawał się namyślać szambelan.
— Dajże termin — rzekł — niech wiem, ile to trwać ma; nie mogę tu siedzieć rok i koni trzymać na kupnym owsie, korzec po trzy złote; to ruina!
— Mogęż ja termin naznaczyć? namyślając się odezwała Grzybowska — to gotowo trwać tydzień i dwa.
— Tydzień, dwa... dobrze, niech dwa.. dajecie słowo?
— A wy nawzajem?
— Daję słowo, będę milczał.
— Dobrze; idź na hecę, mówię ci, idź na hecę, to cię zabawi.
Szambelan wziął nieszczęśliwy swój kapelusz, z którym się obchodzić nie umiał, ukłonił się śmiesznie, szpadkę poprawił, aby mu się do nóg nie cisnęła i zwolna wyszedł od Grzybowskiej.
W istocie był to nieszczęśliwy człowiek. Po Warszawie chodził jak błędna owca. Stał pod Orłem białym i już dwa dni oryentował się napróżno, ludzi potrzebnych wśród tłumu zawadnego znaleść nie mógł.
Nauka Grzybowskiej: „idź na hecę! ” utkwiła
Uwagi (0)