Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖
Książka opowiada dzieje romansu Natałki Bondarywny, córki zamożnego gospodarza, z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim.
W 1787 roku król przybywa do Kaniowa, aby spotkać się z carycą Katarzyną II w celu zawarcia sojuszu i udziału wspólnie z Rosją w wojnie z Turkami. Podczas tej wizyty poznaje on urodziwą Natałkę Bondarywnę, w której się zakochuje i wdaje się z nią w romans. Dziewczyna jest naiwna i wydaje jej się, że wyda się za króla. Jej matka wspiera ten związek, natomiast ojciec jest mu przeciwny. Nie jest jednak w stanie zatrzymać córki, która wyjeżdża do Warszawy i staje się faworytą królewską.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Tak — przerwał król cicho — tu ona podobna jest, a powiedziałbym jednak, że ją fałszywie zrozumiał. Każde z natury malowanie, to tłómaczenie jakby z obcego języka; tłómacz wlewa coś zawsze swojego.
— A que c’est vrai! — podchwyciła Mniszchowa.
— Moja droga — rzekł król, całując ją w rękę, jeśli — cię prosić mogę, zakryj ten obraz i nie pokazuj go nikomu, nikomu! Jestem odrobinę zazdrośny. Cały dwór by tam poleciał jutro.
— Obraz musi Plersch skończyć, gdy wyzdrowieje, a potem... — szepnęła cichuteńko, prawie do ucha — pojedzie do Kozienic i złożę go u stóp mojego pana.
Ruchem pięknych rączek zdawała się hołd i kadzidło w istocie składać u nóg króla, który powtórnie ręce jej całować zaczął.
Wszystko to byłoby bardzo pięknem, gdyby niestety po ludzku nie było tylko zręcznie odegranym prologiem do pewnego dramatu poufnego.
Marszałkowa pochwyciła kitajkę i idąc z nią dla zasłonięcia obrazu, szepnęła mimochodem:
— Oryginał i kopia będą w Kozienicach.
Na to nie było innej odpowiedzi, nad nowe rąk pocałowanie. Oboje wyszli do pierwszego pokoju. Tu na stoliku jakoś nieostrożnie, lecz jakby umyślnie rozłożone były papiery, koperty, a na wierzchu leżało kilka ćwiartek, zapisanych dużym, znanym charakterem ks. Renaud, sekretarza pani Podolskiej, matki pani marszałkowej.
Król rzuciwszy okiem, poznał natychmiast list ten i zawołał:
— Mieliście wiadomość o kochanej siostruni!
— A tak, dzisiaj dwa ogromne listy odebrałam z Tuluzy. Mamcia się zachwyca powietrzem, podróżą, widokami, a nieoszacowany ks. Renaud tłómaczy jej, objaśnia, wynajduje wszystko, co ją zająć może. I byłaby prawdziwie szczęśliwą i odżyłaby może — westchnęła pani Mniszchowa — gdyby nie te wszędzie nas ścigające interesa. Mama się z Zamojskiemi nie może porozumieć, tymczasem długi, zobowiązania, kontrakty przyszłe... jej własne i nasze interesa pokoju jej nie dają.
Po twarzy królewskiej przeleciała chmurka, ale z dobrocią wielką odezwał się:
— Moja droga, gdybym wam w czem mógł być pomocnym...
— O, nie, nie! — gorąco poczęła Mniszchowa — wy dla nas czynicie tyle, my wam jesteśmy ciężarem nieustannym. Książę ex-podkomorzy, pani Krakowska, Tyszkiewiczowie, my, cała rodzina was obdziera.
— Chère amie! ale to jedyna życia mego przyjemność, iż się wam na coś przydać mogę. Wy przynajmniej cenicie serce moje, nie tak jak ten... hetman, który mi winien wszystko, a goryczą mi zatruwa życie.
Westchnął smutnie.
— O, od was grzech by był wymagać, grzech przyjmować nowe dobrodziejstwa; wolę, żeby mama przecierpiała, żebyśmy my...
— Mais, ma chère, cicho! — namyślając się zwolna zaczął król, kładąc rękę na jej dłoni — o co idzie? Do Zamojskich napiszę, a dla was, gdybym kilku tysiącami, mettons dix — bo więcej do dyspozycyi nie mam — mógł służyć, uczynię to z duszy serca.
— Ach, byłoby to prawdziwem dobrodziejstwem — przerwała siostrzenica — ale nie godzi, o, nie...
— Godzi się, godzi, zostawcie to mnie — szepnął król — dam na tę sumę kwit marszałkowi.
— Najdroższy panie! — całując go w rękę żywo poczęła Mniszchowa — jeśli mogę prosić, niech mąż o tem nic nie wie. Łajał by mię, gniewał by się...
— Urządzimy to inaczej — szepnął król — dosyć, że będziesz to miała, a bądź mi wesołą.
Pocałował ją w czoło i zawrócił się ku drugiemu pokojowi.
— Jeszcze raz niech ten obrazek zobaczę — rzekł cicho.
Jeszcze raz podniosła się zasłonka zielona; podparty na lasce król przez zwiniętą w trąbkę rękę przypatrywał się obrazkowi.
— C’est charmant! — rzekł — dziękuję ci.
Lecz w tem zobaczywszy godzinę, pospieszył ku drzwiom, a marszałkowa towarzyszyła mu na powrót.
W drodze już nadbiegł Komarzewski z wiadomością, iż z Warszawy i Kijowa nadeszły kresy i pan wojewoda kijowski nadjechał.
Król krokiem żywszym, pożegnawszy siostrzenicę, udał się ku swemu dworowi.
Tymczasem Plersch przyszedł był prawie do zdrowia; mózg wstrząśnięty odzyskał siłę, rana się powierzchownie goiła, ale biedny malarz gorzej niż czaszkę, zranione miał serce. Miłość w nim łączyła się z litością dla dziewczęcia i po całych dniach myślał o niej.
Wrócono mu portret, który już bez wzoru miał dokończyć. Skorzystał z tego, aby na prędce kopię dla siebie zdjąć z niego. Zajmowało mu to ranki i wieczory, zamykał się i robił ukradkiem, bo nie chciał, aby o tem wiedziano.
Grzybowska nawet, która z nadzwyczajną czułością go odwiedzała i starała się o najszczerszej przyjaźni przekonać, o istnieniu tej kopii nie wiedziała. Chował się z nią Plersch jak ze skarbem. Domyśliła się wszakże stara panna, iż artysta na dobre kochać się musiał, bo choć mu się przyznała poufnie, że miała już oszczędzonych kilka tysięcy czerwonych złotych, choć mu dała do zrozumienia, że chętnieby z nim majątek i losy podzieliła, Plersch z wielką wdzięcznością odmówił. Westchnęła biedaczka, musiała czekać na szczęśliwszy skład okoliczności.
Tymczasem szambelana skłoniono do podania ręki pięknej Bondarywnie.
Natałka z początku zakrzyknęła, że jej przyszły mąż ma być tak stary i szkaradny; lecz miał on być tylko słomianym małżonkiem na okaz i to ją uspokoiło. Tytuł, nazwisko, wioski i majętności pochlebiały dziewczynie — zgodziła się.
Sydorowa lękając się męża i napaści jego, sposobiła się zdać chutor na najmitkę i parobków, porzucić gospodarstwo, zabrać pieniądze gotowe i klejnoty, i z córką razem uchodzić.
Wszystko tedy ułożonem już było, a po nocach obie kobiety zaszywały węzełki, gromadziły co miały kosztowniejszego i po cichu przygotowywały się do ucieczki.
Grzybowska czynnie bardzo zajmowała się planem podróży, weselem i przyszłością Natałki. Sydorowa ani na krok nie miała odstąpić córki, dopókiby ją do Warszawy albo Kozienic nie odwiozła.
Rzesiński najuroczyściej miał przyrzeczony order św. Stanisława i pierwszą kasztelanię mniejszą, jakaby wakowała. Stręczono mu nawet jedną, którą mógł za pozwoleniem N. Pana nabyć bardzo tanio, gdyż posiadacz zgadzał się reces uczynić za parę tysięcy.
Jednego dnia, gdy się już z Kaniowa wybierał dwór i król, po owej chwili na Dnieprze spędzonej, naprzeciw miasteczka, na statku, który wiózł cesarzowę, zaszedł wóz przed chatę Sydora, na który spiesznie pakować zaczęto dawno już przygotowane rzeczy. Najmitka, parobcy patrzali na to zdumieni i przestraszeni. Bondarowa zwołała ich do chaty.
— Mnie jechać trzeba z córką na odpust do Poczajowa — odezwała się — nic nie pomoże, bom się dawno ofiarowała. Droga długa; pomodlić się trzeba za grzechy i świętą stopkę ucałować. Nie ma komu chaty zostawić póki Sydor powróci, więc pamiętajcie, żeby szło wszystko w porządku. Spiżarnia pełna, nic nie braknie.
Obróciła się do starszego.
— Nikita, w twoich rękach moc i władza.
Parobek się nizko pokłonił.
— Jeżeli w ładzie wszystko będzie, i nagrody nie zabraknie, a uchowaj Boże szkody i przeniewierstwa! Sydor nie daruje...
Parobcy i najmitka pocałowali ją w rękę; kobiety zakrywszy się chustkami, na wóz siadły i konie ruszyły.
Pusto i smutno stało się na chutorze, jakby ludzie wymarli. Najmitka chodząc po chacie, cały dzień płakała, parobcy do roboty nie poszli i do wieczora pod szopą odpoczywali.
O zmroku posłała najmitka po wódkę do karczmy, bo i sama tęsknoty wytrzymać nie mogła i żal jej było parobków, z których jeden zwłaszcza miał u niej łaskę.
Zgotowano jajecznicę ze słoniną... poczęły się gody w chacie.
Wieczór był późny już, gdy w sieni zastukało, otwarły się drzwi i na progu pokazała olbrzymia postać Sydora.
Kozak długo stał, patrząc, oczom nie mogąc uwierzyć. Za nim w pewnem oddaleniu widać było Maksyma i Krywonogę. Za pasem stary miał nahajkę, którą nic nie mówiąc, wydobył i z nią w ręku wpadł na biesiadników.
W mgnieniu oka zerwało się to z ławy od stołu, najmitka wbiegła do alkierza, krzycząc i drzwi zatrzaskując za sobą, parobcy padli na kolana. Posypały się razy obfite po plecach. Sydor krzyczał — won, pohane syny! — i wszystkich wypędził z chaty.
Dopiero mu nahajka z rąk wypadła i na ławę siadł szlochając, a zasłaniając sobie oczy.
Maksym i Krywonogi u drzwi stali.
Zaczęto wołać na najmitkę, która ze strachu przez okno od alkierza usiłowała się na wolność wydobyć, ale ciasny otwór nawet głowy nie przepuścił. Dopiero gdy jej Sydor poprzysiągł, że bić nie będzie, odryglowała drzwi i klęcząc, ze złożonemi rękami, rozpłakana, o przebaczenie prosić zaczęła.
Nie było na niej w istocie większej winy, nad jajecznicę ze słoniną. Sydor znęcać się nad nią nie myślał.
Zaczęli rozpytywać o wszystko, dokąd i jak Sydorowa córkę uwiozła. Nie umiała odpowiedzieć inaczej, tylko, że do Poczajowa pojechały.
— Nieprawda! — wybuchnął Maksym — jam chutoru dzień i noc nie spuścił z oka. Chodziły baby, chodziły Lachy, aż nieszczęścia nawarzyły. Natałce głowę zawrócili państwem, a matka dla dziecka gotowa była w ogień i wodę. Już ich nasze oczy nie zobaczą!
Maksym opowiedział, jak wpadli na jakiegoś Lacha, którego zdawało się, że zabili, ale się wylizał przecie.
Słuchał Sydor wszystkiego, nie mówiąc nic, a potem poszedł do alkierza. Wiedział, gdzie pieniądze, kosztowności, papiery były i zapasy kobiece. Począł bodnie odkrywać i ręce w nie zapuszczać, a co próżną dłoń dobył, to jęknął. Nie było nic nigdzie, kobiety pozabierały z sobą wszystko.
Wrócił Sydor na ławę, ręką oczy zasłonił i płakał. Maksym i Krywonogi stali u progu.
— Trzy konie wywieść z chlewa — zawołał — i sakwy podróżne, nie ma nam tu co ani dla kogo robić.
Chciał coś odpowiedzieć młodszy, lecz Sydor nogą w ziemię stuknął i na drzwi wskazał. Powlekli się więc po konie. Sydor ani ruszył z miejsca.
Gdy konie zarżały, wstał, obejrzał się tylko po chacie. Najmitka siedziała w alkierzu.
— Bierz, co twoje, babo i co nie twoje, a prędzej, bo długo tu zostać niezdrowo, słyszysz?
Z wielkim przestrachem i pospiechem kobieta zwijać poczęła co napadła, gdy Sydor z komina głownię wziął dymiącą w rękę i wyszedł.
Na podwórku wiatru popatrzał i powoli głownię wetknął w strzechę.
Maksym i Krywonogi stali, nie śmiejąc mówić nic. Bondar czekał, aż wiatr pożar rozdmucha. Drzwi chaty zamknął i zaryglował.
Wprędce sucha trzcina i słoma poczęły syczeć od płomieni, wiatr pędził coraz dalej pożar podłożony. Sydor na konia siadł i czekał aż rozgoreje. Maksym i stary parobek także na koniach siedzieli, ale nie ruszyli się z podwórka, dopóki cały dach na chutorze i na szopach nie stał w płomieniach.
W Kaniowie, w cerkwi, zobaczywszy ogień, we dzwony bić zaczęto, a Sydor ze swoimi spuszczał się w wąwóz. I gdy ludzie z miasteczka poczęli biedz na ratunek, na chacie się już wątły dach zawalił, a szopy i chlewy gorzały tak, że do nich przystąpić nie było można.
Najmitka na węzełkach swych siedząc pod starym dębem, płakała.
A nazajutrz z chaty na chutorze gruzy tylko opalone sterczały.
Działo się to wszystko w roku 1787, a w rok potem Warszawa cała przygotowaniami do wielkiego sejmu wrzała i kipiała.
Sejm to być miał na pozór taki, jak inne, co go poprzedziły, na których król i ambasador panowali, opozycya się z sobą drożyła, aby coś wytargować, długi N. Pana, całując rękę jego, płacono, i chociaż nic nie uczyniono, przy zamknięciu odspiewywano uroczyste Te Deum, gdy gorzkiemi trzeba było płakać łzami. I na ten sejm na pozór też same do tych co zwykle ról przysposabiały się żywioły, ale w powietrzu coś było, co nową zapowiadało epokę.
Pochlebiał sobie król, że wszystko poprowadzi ze swymi i spał spokojnie. Tymczasem wcześnie przed przybyciem posłów, miasto było pełne ludzi, co się dziwnie jakoś krzątali i poruszali, jakby i oni coś tutaj znaczyć mieli i do czegoś byli potrzebni. Ten i ów jechał z ciekawości, drugiego coś popchnęło, trzeci się dał skusić, bo tej zimy przedziwnie się bawić miano.
W pałacu Mniszchów przygotowywano się niemniej jak gdzieindziej na wielką frekwencyę gości i świetne wieczory. W skrzydle, wierna towarzyszka pani marszałkowej, miała parę pokojów panna Grzybowska. Tu ona więcej była w domu niż w Wiszniowcu, gdzie i pani sama i ona chwilowo tylko gościć były nawykłe. Tu stara panna miała swojego ulubionego szpica, kanarki i całe gospodarstwo. W usługach ją wyręczały młodsze dziewczęta, lecz bez niej marszałkowa obejść się nie mogła. Była to jej prawa ręka, powiernica, pełnomocnik, prawie przyjaciółka, gdyby wielkie panie wierne sługi do przyjaźni swej zaszczytu przypuszczały.
Pannie Grzybowskiej działo się dobrze, odbierała podarki od pani, od pana, a często i od innych osób interesowanych, żyła tak samo jak państwo, przecież to wszystko razem szczęścia nie dawało, bo za mąż wydać się nie mogła. Byłaby może nader skromną zadowoliła się partyą, ale wszyscy od starej panny uciekali. W ostatnim roku wypiękniała nawet, nabrała ciała, wybielała, znajdowała się odmłodzoną; niektórzy młodzi ludzie ze dworu, potrzebujący protekcyi, chętnie u niej spędzali wieczory, a gdy przyszło do stanowczego słowa, wymykali się jej jak piskorze. Nie dziw też, że panna Grzybowska rodzajowi męzkiemu poprzysięgła wiekuistą pogardę.
Do pokojów, zajmowanych przez starą pannę, prowadziła sień zamczysta, opatrzona w szczotkę do ocierania nóg, i słomiankę, gdyż czystość i porządek lubiła bardzo, u samych drzwi dzwonek wisiał, bo nie lubiła, by do niej wchodzono obcesowo. Czasem nawet pełnił on swe obowiązki napróżno, bo Grzybowska nie otwierała.
Jednego ranka miała się ubierać, aby wyjść na miasto, gdy dzwonek się
Uwagi (0)