Darmowe ebooki » Powieść » Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent



1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 41
Idź do strony:
W brudnym świetle zakopconej lampki kilka ciężkich, fałdami szerokich bluz twardo zarysowanych sylwetek. Mgła, para czy też mętna zadymka oddalała ich zaspanym oczom Jelsky’ego w głąb daleką i bezbarwną. W pośpiechu, na stojączkę, wlewali w siebie pierwszą dawkę dziennej trucizny. Jelsky siadł za stołem, dmuchnął w pianę podsuniętego kufla, skrzywił się i kazał sobie zgotować czarnej kawy.

— Gdzie się paliło? — ziewnął niedbale.

— Składy drzewa nad kanałem... Dwóch ludzi upiekli... żonatych.

— Kto taki?

— Juścić straż... A od czego ona zresztą?... Może i tamci dwaj byli ubezpieczeni na żydowski dochód. Pożar to jest intratna rzecz. — Suchy, ochrypły i zły śmiech kilku basów, jak zgrzyt trybów w maszynach, plusk białej piany o kamienną posadzkę i ten zaduch chmielu — duszny, jadowity.

Dano wreszcie kawę i Jelsky odnalazł myśl swoją.

„Taki ja dobry, jak i Kunicki! — rozmawiał ze sobą, gryząc nerwowo ogarek cygara. — Oszczędzam zresztą jego wątłe siły nerwowe i ratuję karierę... Ty zaś mógłbyś adresować swój testament imieniem, ad personam137, a nie pisać go jako list otwarty dla ochotników... Przede wszystkim spaliłaby się gdyby nie ja — przez tę lampę. Następnie, kto by ją docucił? Kto dałby niezbędne dla rozpaczy echo? Kto otrząsnąłby z tego odrętwienia w tumanie nieszczęścia? Z tego lęku przed skupieniem myśli? Z trwogi jakby nie przed tym, co się stało, lecz, że coś podobnego stać się w ogóle może?... Ochotnik musi mieć stalowe nerwy!... A potem to zatrzepotanie się kobiece: »Pobiegnę! Wstrzymam! Uratuję!«. W czyichś oczach musiała wyczytać odpowiedź rzeczywistości: »nie wróci, nie cofnie się, wrócić nie zechce i nie może«”.

Jelsky wspominał. Gdy myśli przyniosły mu powtórzenie własnej wymowy, rozchmurzyła się nieco twarz, wyobraźnia zagrała żywiej, jędrniej, kapryśniej. Toć przemawiał jak Oktawiusz:

— „Jednakże Brutus był to dzielny mąż”. — „Ja nie przeżyję! ja żyć nie chcę!” — „Jednakże Brutus był to dzielny mąż”. — „Boże, mój Boże, co ja pocznę!” — „Jednakże Brutus był to dzielny mąż”. — „I co ja mu złego zrobiłam? Za co? Za co on mi życie zniszczył?!”... — „Jednakże Brutus...”. „O, wy wszyscy jesteście jednakowi!”

Chwała Bogu: „my!” To rozszerza pocieszająco widnokręgi. A więc my: — „My”... Jak ona serdecznie, jak poczciwie i bezradnie płakała!... „Pani, pani Zofio! — przyjaciele, obrońcy”... — „O, wy jesteście!...” Jak ona okropnie płacze! A więc znowuż „my”: — „My”... „Niech pan idzie, niech pan natychmiast odejdzie! Ja w tym stanie, w takim ubraniu nie powinnam być z panem”.

Jelsky zatarł ręce. Ta literacka projekcja niedawnych wydarzeń dała mu zupełnie niespodzianie podniety i sensacje silniejsze niemal od samego faktu. „Ta scenka miała przecież w sobie kapitalne smaki” — przyznawał we wspomnieniach. Bawił się więc myślą, przeplatał swe wspomnienia dopuszczeniami wyobraźni:

Jak to biedactwo bać się musi samotności, jak drży na samą myśl o niej. Ta wczorajsza jeszcze Zochna, którą układano prawdopodobnie do łóżeczka, dziś sama jedna, samiutka, w tym wielkim, obcym mieście!

Bo miasto musi wszakże być rzeczą straszną dla Zochny?

...ulica długa, długa... pełna światła, połysków, barw... ścisk, tłok, turkot. Nie widać nic. I te toalety! Je-jej, jakie toalety! Tam, na przykład, w powozie. Hm, hm! — dziwi się Zosia. — Czarnych, poważnych panów tyle — i tych paskudnych, co kobiety zaczepiają. — O, jest „taka” kobieta; druga, trzecia... Boże wielki, żeby mnie kto nie wziął za „taką”. — I Zochna poprawia pewno co rusz woalkę i kapelusz. I te wystawy sklepowe! Gdy się idzie bez męża, nie można się nawet wcale zatrzymać przed sklepem, bo zaraz wezmą za taką... O, spojrzał na mnie jeden pan, drugi i tamten — nieśmiały. Obejrzał się raz jeszcze. I ten oto paskudny oczy wytrzeszcza. Władek by ci dał — no?... „Włada, Właduś, czy ja dobrze dziś wyglądam? Czy ładna jestem? Która ładniejsza: ja czy tamta w powozie?... Lubisz mnie... A co więcej lubisz: usta, oczy czy też?... Patrz, jaki tam ładny szlafroczek w wystawie! O-jej!... Co więcej lubisz, Włada, włosy moje czy też”... „Zocha, nie pleć!” — „Właduś, wiesz, ja rada jestem: tak wesoło!... Patrz no, patrz, tam w sklepie: jaką to niektóre bieliznę noszą. Czy przyzwoita może także?... Włada, kup mi taką. Albo nie trzeba, bo pieniędzy nie ma. Szkoda, że nie ma pieniędzy! Ale kup mi za to ciastko... albo lodów... albo szampana. O, to drogie, prawda! — Nie można szampana. Chcę... chcę... — sama nie wiem. Zafunduj dorożkę. Albo nie — pocałuj mnie lepiej”. „Zośka, nie psoć na ulicy, bo ludzie śmiać się będą”. — „Niech się śmieją, nie boję się wcale, nie! — woła Zośka rezolutnie i tuli się, tuli do ramienia męża. — Patrz, Włada, tamten już czwarty raz naprzeciwko nas idzie. I jak śmiesznie patrzy! Właduś, ja zrobię na niego oko — można?... Wiesz, Włada, co niektórzy pewno myślą: że ja jestem taka, a ty z tych paskudnych... Widzę, że ja się tym Niemcom coś bardzo podobam... Cieszysz się, Włada? Ja się cieszę!”

Takie to — myślał Jelsky — odkrywcze podróże w obce, wesołe światy odbywała prawdopodobnie Zośka, spacerując z mężem po ulicy. Ale samej wyjść na miasto: „brr!” — A teraz rozpacz i lęk samotności rysuje jej tą samą ulicę w ciemnych, ponurych i wrogich barwach. Sama jedna! Boże, co ona pocznie sama w czynnym wirze tych obcych, frasobliwych i zimnych jak metal twarzy. Tak myśli prawdopodobnie i drży jak liść osiny. „Zginę, przepadnę! Ja jestem słaba, niedołężna... O, ja jestem do niczego”... Nie, nie, tak mówić nie należy. Ona jest tylko prawdziwą kobietą. To jest takie nowe, takie wyjątkowe, takie fenomenalne! To się powinno cenić jak skarb najdroższy życia, wielbić jak... Jednakże Brutus był to dzielny mąż.

„Niedobry! Niedobry!...” Szlocha, skarży się, żali, pieści niemal tym płaczem. Z jaką bajeczną naiwnością, jak cudownie i pieściwie kocha ta kobietka samą siebie. Przecież to jest nadzwyczajny materiał na pyszną namiętnicę. Tam do diabła! To się ceni rzeczywiście... „Samotność dla kobiety w obcym mieście jest gorsza od piwnicznego grobu. Na bulwarach każde męskie spojrzenie to oczy pająka; po zaułkach jakieś mroczne, ponure życie: podejrzenia, policja, gnuśne knowania występków, areszty, cyrkuły, śledztwa. W domu zaś, po pokojach, wałęsa się duszna, złowroga cisza, z każdego kąta wypełza cień jak płaski gad i ostrym spojrzeniem pyta: co ty poczniesz? co poczniesz ze sobą?... Jednakże Brutus”... — „O, podły!”

„Samotność dla kobiety jest zgoła rzeczą straszną, wszakże Oktawiusz... Nie trzeba wzbraniać przyjacielowi rączki”... — „Ja jestem taka biedna, taka biedna, panie Jelsky!”

Chwała Bogu: „panie Jelsky”. To zwęża pocieszająco widnokręgi. Za serce chwytający cichy żal wyczerpanego płaczem dziecka. „Pani jest dzieckiem, dobrym, najlepszym, biednym i nieszczęśliwym dzieckiem”. — „Panie Jelsky, ja już sił nie mam... Boże, i te moje włosy. Niech pan na mnie nie patrzy”. I jakby w tym bezwładnym oparciu się o niego, w poczuciu ludzkiej obecności, znajdowała nieco spokoju. Niech pan puści rękę. Ja wiem, że pan jest dobry, zacny, poczciwy... Nie! Nie klękać! Na miłość boską, co pan robi! Ja wcale nie jestem warta, żeby mnie kto!”... — Ostatnie zerwanie się głębokiego piersiowego płaczu.

„Pani, pani droga!... Pani Zofio!... Dziecko!... Biedna Zocha”.

„Panie Jelsky! Mój panie Jelsky!”...

W ckliwej i dusznej atmosferze szynku przeciągały przed oczyma Jelsky’ego kalejdoskopowym wirem dziwnie postrzępione obrazy wspomnień. Nagle uderzył się oburącz po kolanach. — Tiens! To jest une scène à faire138. Przecież to jest świetne jako temat!”

— Kawy jeszcze!... Macie tam cygara... Ognia! Dziękuję.

„Rzecz ma w sobie miłą, popularną psychologijkę, posiada sama w sobie warunki sceniczne. Zaś pikanteria sceny na tle leitmotivu rozpaczy jest wprost secesjonistyczna!... A gdyby tak machnąć? Hm?... Der Fall Angelica’s, eine Familientragödie von Karl von Jelsky139. Ja — to jest on! — czuję to, będzie narysowany świetnie. Atmosfera moralna w sztuce nie powinna być zbyt poważna: so, so140, la la! Wienerluft141!”...

— Ja pana pamiętam — huknął mu ktoś basem nad uchem. — Pan z gazety?

— Mniej więcej.

Robotnik przed nim poczerwieniał w jednej chwili i zaperzył się jak indor.

— Ludzkie życie więcej warte niż żydowskie drzewo! — parsknął bez bliższych objaśnień. — Ludzi żonatych... Ubezpieczenie od wypadków powinno być magistrackie albo państwowe... Ludzi żonatych... O!

Zakrztusił się impetem własnego monologu. Chciał widocznie coś jeszcze powiedzieć, ale nagle zawrócił i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, że aż szyby jękły142. Z gromady przed bufetem rozległ się pomruk aprobaty i potakiwania. Ten i ów rzucił jakieś zdanie w kierunku Jelsky’ego. Niebawem otoczyła go grupa robotników; posypały się gradem opowieści o pożarze. W rękach Jelsky’ego znalazł się wnet notes; pytania i odpowiedzi poczęły się krzyżować z błyskawiczną szybkością. Niedawne wspomnienia wraz z tematem sceny à faire odsuwały się coraz dalej i dalej...

— Zrobi pan co do gazety?

— Toż robię!

— A straż na przedmieściach mamy podłą — beczki dziurawe.

— Widział który z panów?

— Ja widziałem, jak z beczki ciekło.

Gdy otwierał drzwi do swego pokoju, spłoszył sprzed biurka Müllera. „Mały” zerwał się jak oparzony, rzucił się na łóżko i odwrócił się tyłem do ściany. „Twórczość była” — wnioskował Jelsky. Nawiązało mu to w myślach nici zerwane przez wiadomości o pożarze. A że Müller do gawędy wciągnąć się nie dawał, filozofował sam: już sama obecność tego człowieka podniecała mu myśl i wprowadzała ją na tory paradoksów. Rozmyślał głośno o kobietach.

— Wiesz, to jest jeszcze wielki problem: kobiety uczciwe czy heteryzm143? Bo pomyśl tylko — wywodził, krocząc z rękoma w kieszeniach po pokoju. — Kilka godzin rozpaczy i jęku, całe morze łez, trwoga samotności, lęki złych przeczuć i — le moment approche144 — obojczyki sterczą żałośnie i proszą widza o współczucie; zaś smętny zapach wody kolońskiej gotów wprowadzić młodego marzyciela w nastrój anemicznego kwietyzmu, skompromitować go pochwałą „szlachetnej dobroci” oraz narazić na propozycję „bądźmy przyjaciółmi”.

— O czym ty?... — zaniepokoił się nagle Müller.

— Chcę powiedzieć ogólnie, że kobiety w monogamii tracą zbyt łatwo właściwe kryterium wywieranego wrażenia. Jest to los podobny do fatum poety samotnika. Kobiety w monogamii zapominają, że na impresję składają się, prócz pełniejszych kształtów, jeszcze i fale mięciutkiego jedwabiu, obłoki koronek, lekki i dyskretny bukiet perfum, harmonijna całość w kompozycji otoczenia, wreszcie umiejętność, umiejętność, raz jeszcze umiejętność — bodajby nawet w uśmiechu tylko. Zupełnie zresztą jak w poezji... Jednym słowem, uczciwe kobiety... — Jelsky strzelał niecierpliwie z palców, krzywił się, wreszcie machnął ręką i wytrząsnął jakby z rękawa — Ça ne m’amuse plus145!

Müller uniósł się na łokciach i zapatrzył w niego.

— Więc tamte?... Już tylko tamte!.... Jezus Maria, Jelsky!

— Noo? — przeciągnął niedbale Jelsky, gdyż w tej chwili był już zajęty czyszczeniem paznokci. — Jesteś dziś pokutny? Hm?...

— Jelsky! Jelsky!... Dalej zajść już chyba nie sposób, dalej już ani kroku!... Czy tobie, Jelsky, nie pachnie chwilami własny dowcip jak lufa rewolweru?

— Tym czarnym otworkiem — odparł flegmatycznie Jelsky — ziewa w skroń nuda, krzyczy rozpacz marzyciela. Ja żyję, staram się żyć jak najintensywniej. Zaś ty...

— Co ja?

— Marzysz, mały, marzysz niepoprawnie; w błotku nawet po uszy siedząc, marzysz. Wszelkie zło takich najłatwiej się czepia: nie dosięgnie się w życiu, omota w myślach... Albowiem popełniłeś nierozwagę, podobnie jak i my wszyscy, wybrawszy profesję artysty. Trzeba było zostać fabrykantem, kupcem, wszechstronnym lekarzem lub estetycznie usposobionym prawnikiem. Ci ludzie mają równowagę w życiu! Żółw jest w porównaniu z nimi stworzeniem eterycznie chwiejnym. U nich nawet nikczemność osadza się na dno duszy ciężko, solidnie, jakby dla zrównoważenia tej pesymistycznej melancholii, jaką ich napawa filozofia Maltusa146 i Darwina147, nawet głupstwo występuje w szlafmycy zdrowego rozsądku lub w rozdartej szacie oburzenia, nawet interes stroi się w jubileuszowy frak społecznej zasługi. Ci ludzie mają równowagę!... Panowie ci posiadają czasami córki na wydaniu. Jest to jedyne źródło, z którego sztuka może zaczerpnąć równowagi u społeczeństwa, oraz kapitalna ucieczka dla tych...

— Co uprawiają profesję artysty — przerwał mu Müller.

— Chciałem cię tylko namówić, jak to co dzień czynię, abyśmy się pożenili bogato.

— Jestem codziennym i cierpliwym uchem twoich marzeń.

— Mamy długi, Müllerku, mamy przeraźliwe długi! — Jelsky rzucił się na fotel, wyprężył ramiona i ziewnął przeraźliwie. — To jest mego katzenjammeru148 zwrotka zwykle końcowa i najsmutniejsza... Aa! — ziewnął po raz drugi. — W ogóle jestem smutny; dość powiedzieć, że chcę pisać dramat... Uuch!... Jestem zmordowany... senny... Gdybym mógł obcować sam na sam z nieskończonością (w intymnym tête à tête149 bez dozoru teściowej ironii): jednym słowem, gdybym był współczesnym poetą, połknąłbym nawet nieskończoność... Świat bywa przeraźliwie nudnym tynglem... Uu! — jakże mnie strzyknęło w nodze!... Aktorzyska na scenie życiowej zmanierowały się doszczętnie i przestają już bawić... I ty, Müllerku, bywasz nudny z twym twórczym milczeniem... Co do mnie, lubię gadać pod wieczór, zanim zasnę; w przeciwnym razie gada we mnie melancholia... Zważ, proszę, że i wtedy coś gada, zawsze i ciągle gada... Sumienie bywa hałaśliwym młynem.

— Na małej wodzie — mruknął Müller.

— Trafiasz tym, jak w sedno, w genezę współczesnej twórczości poetyckiej... Mam dla siebie, prócz szacunku, i wyrozumiałość: ja wierszy nie piszę!

— Wiesz, Jelsky?...

1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Próchno - Wacław Berent (jak czytać książki .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz