Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖
Początek XX wieku. Andrzej Sanicki, przystojny i zamożny bywalecwarszawskich salonów, angażuje się w płomienny romans. Musi jednak spełnićostatnią wolę matki i ożenić się.
Jego ojciec jako odpowiednią kandydatkęwybiera Kazię Szpanowską, szlachetną, skromną i pracowitą pannę z prowincji.Kazia z miłości do ojca, szlachcica bez majątku, rezygnuje z nadziei napowrót swego zaginionego narzeczonego. Ona również godzi się na małżeństwo zrozsądku. W Warszawie, zgorszona zakłamaniem i plotkarską atmosferą,poświęca się pracy charytatywnej. Czy związek dwojga ludzi, których łączytylko to, że mieszkają pod jednym dachem i wspólnie bywają na spotkaniachtowarzyskich, ma szanse przetrwania?
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— A to, coś mnie wspominała, że mówią? — spytał Andrzej. — O tym pewnie nie było wzmianki.
— Owszem, ale to pozostało do załatwienia samym interesowanym. Emilka płacze, Markham przysięga, tak ich zostawiłam. Reszta rodziny wyczerpana gadaniem spoczęła na laurach!
Usiadła na swym miejscu naprzeciw Andrzeja, spojrzała na niego, zawahała się chwilę i wreszcie rzekła:
— Wracałam z bezmierną przyjemnością do domu. Wdzięczna, że nie byłam oszukana tu ani okłamana. Jak się tamto widzi i słyszy, ma się cześć dla prawdy, jaka by ona była!
Andrzej poczerwieniał.
„Doczekał się przecie komplimentu368 — pomyślał prezes — ale go łyka z niesmakiem”.
— No, córuś! — rzekł głośno. — Szykuj się tedy na ślub i wesele, któreś doprowadziła do skutku.
— Ale, prawda, mają być tańce! — zawołała. — Trzeba będzie trzy razy zmieniać toalety, a że Tuni jeszcze dwie nie gotowe, popłoch tam straszny.
— Wyobrażam sobie! — zaśmiał się Andrzej. — Ręczę, że Dąbski drapnął aż pod Radom!
— A twoje suknie gotowe? — spytał prezes.
— Już od tygodnia.
— A rachunek? Kazałaś mi przysłać?
— Już zapłaciłam. Miałam oszczędności.
— Osobliwość. Za biletami będą cię pokazywać. Miewasz oszczędności, płacisz sama krawcową! Ale, ale, co mi dziś gadał rządca. Rewolucję robisz w kamienicy. Kazałaś zdjąć kartę na mieszkanie369 Kostyńskiego, osiedliłaś tam jakąś jejmość nad dziećmi.
— Już i rządca robi plotki. Kostyński jeszcze żyje, za mieszkanie zapłacił, dla dzieci sprowadził opiekunkę. Ja w tym nie figuruję370.
— No, no! Już ja wiem, że jak się słuch o tym rozejdzie, na przyszły kwartał wszystkie sutereny, strychy i oficyny spadną na twą głowę i kieszeń! Zobaczymy prędko dno tych oszczędności!
— Tatuś myśli, że ja nie wiem, kto zajmuje sutereny i strychy! O, doskonale wszystkich znam, lepiej jak rządca, stróż i cyrkuł371. Wiem, kto może płacić, a kto nie.
— Skąd ty bierzesz czas na to wszystko!
— Ja? A cóż ja właściwie robię? Nawet już na swój chleb przestałam zarabiać, jak w Górowie. Bawię się — jutro wesele, pojutrze opera, w sobotę raut.
— Ładne masz suknie?
— Może tatuś chce obejrzeć? Ale bilety płatne.
— Grubo?
— Słowo tatusia do rządcy, żeby nie sprzedawano maszyny tej szwaczce372. Po pierwszym zapłaci.
— Hm! Po pierwszym, jak ty weźmiesz trzysta rubli. Rozumiem! No, pokaż suknie.
Położył rękę na jej włosach i pocałował w czoło.
Wtem Andrzej się odezwał.
— Wiele trzeba tej szwaczce?
— Siedemnaście rubli.
— To ja je płacę!
— Chcesz także stroje obejrzeć? — zaśmiał się prezes.
— No pewnie. Będziemy przecie razem występować. Jeśli są brzydkie i niegustowne...
— Toś się za późno obejrzał. Trzeba było być przy obstalunku — rzekł ojciec.
— Trudno zrobić coś, o czym się nie wie.
— Trudno też wiedzieć, o czym się nie myśli — mruknął prezes, idąc za Kazią na schody.
Otworzyła szafę i dobyła stroje. Obejrzeli i prezes rzekł:
— Za skromne. Widać, że z oszczędności kuchennych.
— Ujdą — zdecydował Andrzej — ale odtąd masz otwarty kredyt u Hersego373. Nie chcę więcej tandety podszewkowej.
Nic nie odrzekła. Złożyła na powrót suknie.
— No, a teraz, cóż ja mam płacić? — spytał prezes wesoło. — On mnie wyręczył.
— To bardzo źle, bo ja miałam inny zamiar.
— Co takiego?
— Mam biedaka bez zajęcia. Ślepy na jedno oko, był dwa miesiące w szpitalu. Może by znalazł zajęcie w fabryce?
— Z żoną i sześciorgiem małych dzieci!
— Nie, tylko troje!
— Tylko! — uśmiechnął się. — Niech się zgłosi, wezmę go!
Spojrzała na niego poczciwie, wdzięcznie i zrobiło mu to przyjemność.
— Tak, ale to wszystko ja, a ojciec co? — zagadnął.
— Czekam. Ojciec da stróżowi dwa ruble miesięcznie, bo mu się onegdaj urodziło siódme dziecko.
— Cóż ja temu jestem winien? — oburzył się komicznie prezes. — No, stało się, dam, ale mu zapowiedz, że za ósme i tak dalej będę zmniejszał po rublu. No, i patrzcie, jak ta kobieta umie robić interesa. Z jednej maszyny naciągnęła trzy! Zmykam!
Pocałował ją serdecznie i wyszedł.
Andrzej chwilę pozostał, wreszcie rzekł krótkie: „Dobranoc” i Kazia została sama.
Włożyła na powrót stroje do szafy, popatrzyła na nie z niesmakiem, zamyśliła się, wydobyła z głębi tekturowe spore pudełko, postawiła na stole i obejrzawszy się, że drzwi zamknięte, otworzyła. Uderzył ją zapach ziół suchych, zapach skoszonych łąk, zżętych zbóż. W pudełku był olbrzymi pęk kłosów i polnych kwiatów, a na tej pościeli leżał złożony starannie jej roboczy strój górowski: błękitna płócienna bluza, skórzany pasek, prosty słomiany kapelusz. Popatrzała długą chwilę na „stroje”, potem przyłożyła twarz do kwiatów, wciągając chciwie w nozdrza ich zapach, i tak pozostała myślą bardzo daleko i od wesela Markhama, i od kredytu u Hersego, i nawet od swych dobroczynnych zajęć.
Pewnego dnia w późnej jesieni Andrzej wracał o zmroku z Grodziska, gdzie w fabryce spędził cały tydzień. Może widok młodej pary małżonków nastroił go sentymentalnie, ale wracając, marzył o pani Celinie i wprost z dworca do niej zajechał.
Zastał ją w buduarze samą, nie wstała z fotelu, leniwie podała mu rękę.
— Cóż to, niełaska? — spytał z uśmiechem.
— Chociażby, nie udawaj, że cię to obchodzi! — odparła, cofając rękę od pocałunków.
— O, widzę, że moja pani się dąsa. Za co? Com zawinił?
— Nic, nudzę się. Wyjeżdżam do słońca. Humor mam jak to niebo tutejsze. Po com tak długo siedziała, nie rozumiem. Nie było dla kogo ani dla czego.
Spojrzał na nią urażony, zmrożony tym przyjęciem, tak różnym od spodziewanego. Czuł, że będzie „scena”, której nienawidził.
— Czy się coś w twym życiu zmieniło? — spytał z wymówką.
— Pytasz? A cóż z dawnego pozostało?
— No! Chociażby ja! — odparł, starając się nadać ton żartobliwy. — Czy ja już nie wystarczam?
— Ty — alboż ty jesteś dla mnie? Non, mon cher!374 Straciłam cię od lata. No, i nic dziwnego: młoda żona, obowiązki światowe i rodzinne względy, zresztą: le foyer, l’alcôve conjugale375, to absorbuje. Mężczyźni stworzeni są na pasterzy i hodowców gęsi. Gdy jedną posiądą na własność, marzą o stadku.
Andrzej brwi zmarszczył.
— Może być — nie wiem! Gęsi nie mam i nie pasę — odparł.
— Tiens!376 Już się obrażasz za żonę. Już mi jej tknąć nie wolno! — zaśmiała się szyderczo.
— Nie wiem, dlaczego o niej mówić mamy. Jest to przedmiot dla obojga nas niemiły.
— A o czymże mówić? Wszystko na tym się skończy. Od lata stosunek nasz zeszedł na nic. Nie bywamy razem w teatrze, nie wychodzimy, nie pokazujemy się ze sobą, rzadko kiedy widuję cię w piątki. Nie wypada, nie wypada! Musiałam tamtej ustąpić we wszystkim, wszędzie.
— Tylko nie w moim sercu!
— Phi! Mała pociecha, gdy duma cierpi.
— Zapominasz, żem ci wielokrotnie ofiarowywał swe nazwisko. Nie chciałaś być żoną.
— Nie. Zanadto wielbię i znam miłość, pour prendre mari377. Zresztą zanadto ciebie wtedy kochałam. Wzdrygałam się na samą myśl, by nasze uczucie miało za akompaniament kuchnię, jadalnię, komeraże378 kumoszek i sypialnię uświęconą kościelnym kadzidłem. Nie, nie, tej profanacji swemu bóstwu nie uczynię.
On w tej tyradzie379 zauważył jedno tylko zdanie i powtórzył:
— Wtedy mnie kochałaś! Mówisz, jak o przeszłości.
— Mon Dieu380, tak się wyraziłam. Łapiesz za słowa jak na śledztwie. Zresztą, uderz się w piersi, czyś ty mnie także nie kochał bardziej jak teraz. Pięć lat to bajecznie długi okres dla miłości.
— Moja pozostała bez zmiany.
Cień jakby niesmaku i zniecierpliwienia przemknął po twarzy kobiety.
— Zdaje ci się. Ja widzę ogromną różnicę i czuję, że coraz bardziej staję się przeszłością. Enfin381, trzeba umieć umrzeć z godnością, ustąpić nowej gwieździe.
— Celo, dlaczego to mówisz, nie wierzysz, nie możesz wierzyć. Chyba — zająknął się — chyba sama przestałaś kochać!
— Nie — odparła — ale obserwuję, słyszę, widzę. Widziałam cię z tą w teatrze. Jakżeś był uprzejmy, nadskakujący, uśmiechnięty! Na mnie nie raczyłeś spojrzeć; kompromitacją jestem. Widziałam was oboje wchodzących do Hersego, wiem, żeś jej tam otworzył kredyt nieograniczony, czuję, że dla niej opuszczasz piątki, dla niej wracasz wcześnie do domu. Spojrzałeś na mnie jak na wariatkę, gdym ci kiedyś żartem, na próbę zaproponowała małą wycieczkę, parę tygodni, sam na sam na południe. Wszystko wiem, czuję; muszę ustąpić, ale wiem i to, że będziesz bardzo ukarany.
Roześmiała się nerwowo.
— Twoja gęś ciebie zdradzi, może już zdradziła. Ja będę przez nią nieszczęśliwa, ale ty będziesz przez nią pośmiewiskiem.
Krew uderzyła do twarzy Andrzeja, powstał.
— Przestań, proszę. Na mnie wolno ci mówić wszystko, ale nie tykaj czci mojej żony.
— Twojej żony! — zaśmiała się. — Co za majestat! Żona! Jacy wy jesteście z jednej strony przejęci swą potęgą, a z drugiej głupi! Co jest żona!382 Według was to glina, którą kupujecie na targu, urabiacie wedle swej woli, dajecie jej swoją myśl i duszę, aby się stała waszą rzeczą, echem, częścią domu! Przysięgła, a zatem dotrzyma, to nie ulega wątpliwości, jesteście tego tak pewni, i tak pewni, że sobą, swym nazwiskiem i stanowiskiem czynicie jej taki honor i zaszczyt, taka rozkosz jest być waszą gospodynią i niewolnicą, że nawet jej nie spytacie, czy ona myśli, czy ona czuje, czy jej wystarcza to szczęście. Uraczywszy ją waszym szałem, złymi humorami, utrzymując ją z waszej kieszeni, ani się zatroszczycie o więcej. Musi być szczęśliwa i cnotliwa, bo jest waszą żoną! Zresztą strzeże jej dla was prawo, zwyczaje, konwenanse, opinia! Jesteście spokojni. Po odbyciu miodowych miesięcy wracacie do swych kawalerskich nawyknień. Macie swój zawód i pracę, swoje stosunki i towarzystwo kolegów, klub, knajpę, ano, i kochanki. Otóż, mój drogi, wierzę w Feniksy383, Chimery384 i świętego Graala385, ale widzę i czuję, i wiem, że każdy człowiek ma krew, zmysły, fantazję, oczy, uszy i marzenie, i mózg. Każdy — mężczyzna i kobieta. Ty będziesz kochać, szaleć jeszcze wiele razy, twoja żona uchowa swą cześć, nie opuści twego domu, będzie ci gospodynią i kucharką, ale serce jej możesz stracić i stracisz, chóć może nie będziesz wiedział ani tego odczujesz nawet, zasklepiony w swym egoizmie. Dlatego ja twoją żoną być nie chciałam.
— Żeby móc mnie rzucić, gdy kochać przestaniesz.
— Chociażby — odpowiedziała zuchwale.
— I czynisz to w tej chwili?
— Nie, gdyż jeszcze cierpię!
Wstała, zadzwonił o światło. W tej chwili wpadła do buduaru Bella, trzepiąc od progu.
— Wiecie skąd wracam? Z pracowni Radlicza. Widziałam tam jego Wrzos. Cudne! Zupełnie á la386 Boecklin387 historia. Stara sosna z ulem, pustka, wrzosowisko w kwiecie, blade jesienne niebo i boginka, pół kwiat wrzosu, pół kobieta, snująca z kądzieli białe pajęczyny. Śliczne, powiadam wam!
— A boginka portretowana? — spytała pani Celina ze śmiechem.
— A jakże! — odparła podobnież pani Bella, rzucając okiem w stronę Andrzeja.
Ale on ani słyszał rozmowy, ani wzroku nie widział. Siedział zamyślony, wzburzony poprzednią rozmową, zbuntowany i ponury. Szczebiot pani Belli denerwował go, czuł, że sam na sam skończone, prowadzić potocznej rozmowy nie był w stanie. Wstał i pożegnał się sztywno. Pani Celina go nie zatrzymywała.
Gdy wyszedł, pani Bella ukłoniła się z gestem ulicznika i zachichotała szyderczo.
— Pst, posłyszy! — upominała pani Celina szeptem.
— Je m’en fiche!388
Andrzej poszedł do domu. Zmrok był chmurny, deszcz padał, wicher gwizdał; stylowy jesienny wieczór dostrojony do jego humoru. Otworzył zatrzask, wszedł. Lampa kopciła w przedpokoju, w domu panowała grobowa cisza. W jego gabinecie było ciemno, zadzwonił na lokaja i czekał długo, zanim się Józef zjawił, widocznie zaspany.
— Dlaczego nie ma światła tutaj? Wywietrzyć przedpokój.
Spojrzał na swe biuro; zarzucone było bezładnie listami i gazetami.
— Co tu za nieporządek! Kurzu aż grubo! Jak ty sprzątasz! Czy pani nie ma?
— Nie, proszę pana. Jeszcze nie wróciła! Zawczoraj389 wyjechała.
— Wyjechała? A gdzie starszy pan?
— U siebie. Jest hrabia Kołocki.
Andrzej poszedł do gabinetu prezesa. Kołocki właśnie wychodził, spotkali się we drzwiach.
— A, jesteś! Witam. Zostałbym, ale się śpieszę na polowanie do Romana! Do widzenia. Ojciec ci powtórzy, z czym tu byłem! Wpadnę po odpowiedź. — Uścisnął mu dłoń i wyszedł.
— Gdzie Kazia? — spytał żywo Andrzej.
— Otrzymała depeszę, że babka jakaś umiera i wzywa ją do siebie.
— Co za babka? Nie ma żadnej babki.
— Więc może ciotka! Powiedziała mi, że babcia Bogucka umiera,
Uwagi (0)