Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖
Początek XX wieku. Andrzej Sanicki, przystojny i zamożny bywalecwarszawskich salonów, angażuje się w płomienny romans. Musi jednak spełnićostatnią wolę matki i ożenić się.
Jego ojciec jako odpowiednią kandydatkęwybiera Kazię Szpanowską, szlachetną, skromną i pracowitą pannę z prowincji.Kazia z miłości do ojca, szlachcica bez majątku, rezygnuje z nadziei napowrót swego zaginionego narzeczonego. Ona również godzi się na małżeństwo zrozsądku. W Warszawie, zgorszona zakłamaniem i plotkarską atmosferą,poświęca się pracy charytatywnej. Czy związek dwojga ludzi, których łączytylko to, że mieszkają pod jednym dachem i wspólnie bywają na spotkaniachtowarzyskich, ma szanse przetrwania?
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wrzos - Maria Rodziewiczówna (nowoczesna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Machnął ręką.
— Udają, że coś robią, i chcą być w „Kurierku” wydrukowane. Markhamowej nie można odmówić.
Wrócili do domu. Andrzej na obiad się nie ukazał, na wieczór prezes miał winta, Kazia została sama.
Odczytywała tego dnia otrzymany list od ojca:
„Moja jedyna pociecho! Dzięki ci za dobre wieści. Wszystkie moje troski są niczym wobec myśli, że tobie może być źle, a żadna pomyślność nie zastąpi mi spokojnej pewności, żeś szczęśliwa i z losu zadowolona. Takem się trwożył, czy nie przebolejesz rozstania z wsią i dotychczasowym zajęciem. No, dzięki Bogu, dobrze ci, nie zawiodłem się na Sanickich. Cóż ci donieść? Babka Bogucka trochę niedomaga, byłem u niej onegdaj323, dopytuje się o ciebie i tęskni. Niewesołą ma starość, o Stachu ani słychu, jeśli nie umarł, to źle o nim świadczy. Krótko mówiąc, przepadł!
U nas żniwa skończone, lokomobile324 już dymią przy stertach, świetna pogoda sprzyja. Brak mi ciebie na każdym kroku, ano, co się stało, stać się musiało! Zdaje mi się, że wpadnę tymi czasy do was, zobaczyć ciebie na własnym gospodarstwie i ucieszyć się twym szczęściem naocznie. Tymczasem całuję cię i błogosławię, dziecko kochane!”
Przeczytała i opuściwszy ręce i papier na kolana, zadumała się patrząc w próżnię.
A próżnia ta wypełniła się szerokim morzem ściernisk złotych, gajów już żółknących i przestrzenią bladego jesiennego błękitu. Powietrze pełne było zapachu ruszonej pługiem roli i echa od dudnienia wozów, i parskania koni, i piosenki, którą nucił Stacho Skowronek wracający „do domu”. Szczęśliwy Stacho, mógł wrócić.
Porwała ją taka tęsknota, żal, ból fizyczny prawie, że się wzdrygnęła, przycisnęła ręce do piersi i zgryzła usta, by nie jęknąć.
Goryczy, wstrętu, nudy pełna była po brzegi dusza.
— Nie wytrzymam! — szepnęła rozpacznie325.
Wzrok jej padł na list i po chwili poczęły na papier padać gorące łzy. Musiała wytrzymać.
Ocieska leżała na otomanie w swym saloniku obok pracowni i czytała.
Była to osoba ni młoda, ni stara, ni brzydka, ni ładna, wysoka, szczupła, ubrana niedbale, z twarzą zmiętą, bardzo charakterystyczną, do której przyrósł grymas sarkazmu. W bluzie roboczej, jak odeszła od sztalug, odpoczywała czytając i dozorując zarazem spirytusowej maszynki do kawy.
Zachodzące słońce oświetlało salonik, a szczególnie padało całą masą purpury na portret Rozy Bonheur326, zdobiący przeciwległą ścianę. Oprócz tego portretu, wzdłuż innych ścian wił się cykl obrazów, kopie średniowiecznego Tańca śmierci327. Zresztą328 umeblowanie pokoju stanowiły przeważnie książki. Pełno ich było po stołach, szafach, półkach, nawet na podłodze.
Przez uchylone drzwi widać było pracownię i jakąś podmalówkę329 na sztalugach.
Syczenie kawy w maszynce oderwało uwagę Ocieskiej od książki. Zmuchnęła płomień.
W tej chwili ktoś do drzwi zapukał i nie czekając pozwolenia, ukazał się w progu Radlicz.
— „Sąsiadko witaj! Co mi świat!”330 — zanucił, wchodząc.
Ocieska coś zamruczała, nie przerywając czytania.
— Przyszedłem do kolegi, a raczej do jego biblioteki! — mówił niezrażony lub nawykły do jej humoru, rozglądając się po książkach. — Czy dostanę na dni parę Szekspira?
— Mam, ale nie dam! — odparła lakonicznie.
— Bo?
— Bo dałam Zarębie kiedyś i musiałam potem wykupić na licytacji jego gratów.
— Klnę się na prochy Giotta331, że pierwszy mój termin wekslowy jest na Szymona i Judę332, męczenników, a Szekspira oddam pojutrze, to jest piętnastego września. No, co? dostanę?
Ocieska żachnęła się niecierpliwie.
— Zawracanie głowy. Tak panu idzie o Szekspira, jak o wczorajszego „Kurierka”. Heraus333, po co pan przyszedł?
— Zaraz po co? Tak sobie. Śnił mi się dziś Sen nocy letniej. Muszę go sobie przypomnieć.
— Śliczny sen. Że pan jest tkaczem Pyramem334, wiadomo, któraż z nadobnych warszawianek była ostatnią Tytanią?
— Hm, mogę tu popełnić niedyskrecję. Tytanią była pani!
— Przecie dobrana choć raz para: osioł z koczkodanem — odparła spokojnie Ocieska. — Tak mi się to podoba, że pożyczę panu Szekspira. Tam znajdzie go pan na półce.
Nalała sobie kawy, zapaliła papierosa i zagłębiła się na powrót w czytaniu.
Radlicz wziął książkę, zajrzał do pracowni.
— Już skończony portret pani Rudnickiej? Dlaczego nie ma na wystawie?
— Pan nie wie? — ruszyła ramionami. — Dziwię się! Pan nawet zna tajemnice alkowy335 pani Rudnickiej; myślałam, że tym lepiej wie pan, gdzie umieszczono portret.
— Ależ kolega dziś zły! — zaśmiał się.
— Czy bywam kiedy dobra?
— Phi, dobra — nie, ale mniej zła.
— Względem pana? Wątpię, nie miałam przynajmniej nigdy tego zamiaru.
— Dziękuję.
— Nie ma za co. Mówię w oczy, co pan za oczy336.
— Jak to?
— Tak to! Z tą różnicą, że gdy pana nie widzę, nie wiem i nie pamiętam, że pan istnieje na świecie; a jak pan mnie nie widzi, to pan jednak mnie łaskawie wspomina, odsądzając od czci, wiary, talentu, co zresztą czyni pan z każdym i każdą.
— To fałsz. Trzeba nie być artystą, żeby nie uznawać pani talentu, a oryginalną wolno pani być na pani stanowisku.
— Doprawdy wolno! — zaśmiała się ironicznie. — A jakby nie było wolno, tobym nie była?
Zaśmiała się raz jeszcze z bezmierną pogardą.
Wstała, spojrzała na słońce, potem na zegarek.
— Co za pycha patrzy z pani! — zaśmiał się Radlicz.
— Myśli pan? Nie! Tylko pewność bezwzględnej wolności. Wolno mi być sobą, bo nie w ludzkiej mocy odjąć mi to, co posiadam, ani dać, czego pragnę.
— Śliczne zdanie, ale do bajki. Chciałbym panią widzieć bez sławy, bez talentu, bez pieniędzy i bez ludzi.
— Ludzie mi dali talent i sławę?
— Sławę mogą pani odjąć w każdej chwili!
Ruszyła ramionami.
— I owszem. Żeby wiedzieli, jak mi zbrzydły portrety i słuchanie bredni i komunałów337 przy pozowaniu! Będę malowała bardziej udane boże twory niż ludzie!
— Ależ ludzie płacą!
— To niech nie płacą. Mam osobisty fundusz.
— Invulnérable338! — zaśmiał się Radlicz.
Ocieska popatrzała drwiąco na niego.
— Tak. Nawet natura uczyniła mnie takim koczkodanem, że i czci mojej zbrudzić nie można, boby nieszczęsny, o romans ze mną posądzony, wyzwał potwarcę339 o obrazę męskiego honoru.
Spojrzała znowu na zegarek.
— Pani wychodzi? — spytał.
— Czekam na panią Sanicką.
Spojrzała na Radlicza, jakaś myśl przeszła jej błyskawicą przez głowę.
— Aha! Szekspir! — mruknęła.
Radlicz poczerwieniał jak student.
— Co pani ma za posądzenia? Skądże mogłem wiedzieć, że pani Sanicka tu będzie?
— Nie mam żadnych posądzeń! Czekaj pan! Nie mój interes!
Wyszła do pracowni i wróciła po chwili już przebrana jak na wizytę. Radlicz siedział zamyślony.
— Pani drwi ze mnie, ale który z nas, artystów, nie zachwyciłby się panią Sanicką! Nie zdarzyło mi się spotkać w życiu tak uroczej twarzy, tak ślicznego w całości typu kobiecego.
— Taak! A Baumblattowa!
Radlicz skoczył, jakby mu kto nadeptał na odciski.
Baumblattowa była to podżyła340 piękność wschodnia, nieszczęsny, fatalny kaprys sprzed kilku lat, wstyd i śmieszność całej jego kariery miłosnej. Spojrzał wściekły na drwiącą twarz Ocieskiej.
— Żebym wiedział, kto mi tę babę przylepił!
— Tak, to była nieudana fantazja. Chyba jako studium die Walpurgisnacht341.
— Ależ to fałsz, u licha!
— No, no, szanowny artysto, nie mnie okłamujcie, bom was widziała pewnego majowego wieczoru w Łazienkach. Wysiedliście z powozu za mostem nad stawem i...
— A cóż pani robiła po nocy w Łazienkach?
— Hm, może byłam z kochankiem. W każdym razie nie profanowałam cudnej nocy księżycowej i słowiczych pieśni gruchaniem z takim poronionym bożym tworem jak Baumblattowa.
— Pani jesteś oprawcą! — zaśmiał się Radlicz, widząc, że się przed nią nie wykłamie.
W tej chwili zapukano do drzwi i weszła Kazia. Zeszczuplała i zbielała przez te parę miesięcy miejskiego życia, zdyszana była i zawołała od progu:
— Spóźniłam się, myślałam, że wcale się nie uwolnię. Wie pani, Kostyński umiera!
Spostrzegła Radlicza, zawahała się chwilę, podała mu rękę.
— Mówiono mi, żeś pan wyjechał.
— Zapewne Wolskie. Co prawda, od trzech dni nie wychodzę na miasto; pracuję.
— Nie, Wolskie zajęte są teraz doktorem Downarem! Boże, com się naśmiala! One jutro coś wymyślą na mego teścia!
— Cóż wymyśliły na Downara? — spytała Ocieska.
— Ano, zawsze jedno. Downar ma romans!
Ocieska ruszyła ramionami.
— Słyszałem już o tym — zaśmiał się Radlicz. — Downar ma mieć kawalerskie mieszkanie, gdzie odprawia orgie. Panie w to nie wierzą, ja owszem! Żebym miał taką Downarową za żonę, miałbym nie jedno, ale trzy kawalerskie mieszkania i do domu wcale bym nie zaglądał.
— A ja, co Downara dobrze znam — odparła Ocieska — to ręczę, że gdyby go pod szubienicę prowadzili, a najcudniejsza z kobiet mu rzekła: weź mnie, a nie będziesz wisiał, toby katowi pomagał stryczek zakładać, byle prędzej skończyć.
— Ja zaś nie rozumiem, w czym Downarowa jest gorsza od innych — rzekła Kazia. — Skrzętna, radna342, porządna kobieta. Widuję ich często, a nigdy nie byłam świadkiem żadnej przykrej sceny.
— Do sceny potrzebny dialog. Więc gdy ona piłuje i miota się, a Downar milczy, nie ma pełnego efektu. Wypije pani kawy? — rzekła Ocieska.
— Wypiję. Mamy jeszcze czas.
— Panie idą w Aleje?
— Tak. Wtorek u pani Ramszycowej.
Odpowiedziała, nie patrząc na niego, chociaż czuła, że oczu z niej nie spuszcza. Zdjęła kapelusz i rękawiczki i odebrała z rąk Ocieskiej filiżankę.
— Sama sobie usłużę! — zaśmiała się. — Uważa pani, jak się zasługuję, bo mam prośbę.
— Co, znowu dobroczynna karota343 pani Markham?
— Broń Boże. Myślę o małej Kostyńskiej!
— Mam ją adoptować!
— I owszem, jeśli tego będzie warta. Tymczasem spróbować, czy warto ją kształcić na artystkę.
— Żeby popełniała w przyszłości takie kryminały344, jak malowane ekrany, patery345, poduszki i tym podobne ohydy, które ją doprowadzą do głodowej śmierci, a ludzkość do kompletnego zaniku poczucia artyzmu! Winszuję! Ja mam do tego pomagać346!
Kazia zaśmiała się serdecznie.
— No, nie! Zapobiec raczej, jeśli nie ma talentu. Kostyński wszystkie troje dzieci mi oddał pod opiekę; biedak, umiera spokojny o ich los.
— Wierzę. Żeby był umarł, zanim się ożenił, jeszcze lepiej by zrobił! — mruknęła Ocieska.
— Kto jest Kostyński? — spytał Radlicz.
— Biedny grajek z orkiestry, wdowiec, suchotnik347. Lokator z naszego domu.
— I w myśl zasady: nic w naturze nie ginie, autor trojga młodocianych suchotników — odpowiedziała Ocieska.
Kazia uderzyła ją rękawiczką po ręku.
— Nie szydzić z ludzkiej nędzy! Zresztą dzieci zdrowo wyglądają. Starszego chłopca umieściłam w szkole handlowej, drugi ma zajęcie w redakcji. Dziewczynką pani się zajmie. Jeśli ma talent, tu zostanie, w przeciwnym razie mam dla niej lokatę348 w Galicji.
— Niech mi ją pani przyśle jutro! — z westchnieniem zwalczonego egoizmu i lenistwa rzekła Ocieska.
— Dziękuję. Pani pozuje na nieużytą, ale już się na tym poznałam! — uśmiechnęła się Kazia.
Piła kawę, śpiesząc się. Widocznie denerwował ją uporczywy wzrok Radlicza.
— Pani już nie bywa konno w Alejach? — rzekł.
— Owszem, co dzień, tylko zmieniłam godzinę, żeby nie spotykać znajomych.
Było to dobitne. Dla złagodzenia dodała:
— Słyszał już pan Cafieri?
— Tak! W Cavallerii349 i jestem zachwycony.
— My mamy być pojutrze na Carmenie350.
— Bardzo nowa, świeżutka opera! — zaśmiała się Ocieska.
— Dla mnie będzie nowa. Byłam w życiu trzy razy na operze.
— Nie może być!
— A najwyżej dziesięć razy w teatrze.
— Żartuje pani?
— Nie. Doprawdy. Nie miałam kiedy używać tej rozrywki. Jestem przecie dziką wieśniaczką.
— A teraz? Woli pani wieczory w domowym kółku?
— Tak. Wolę samotność i ciszę niż gwar i tłum. Nie nudzę się nigdy sama ze sobą, a często z ludźmi, nawet bardzo zabawnymi.
To było znowu dobitne i cięte i znowu dla złagodzenia dodała:
— Zresztą mało mam wolnych wieczorów. Wtorki u pani Ramszycowej, czwartki u Markhamów, niedzielę u Dąbskich, w sobotę sami przyjmujem. Dodać do tego różne sesje teścia i fabrykę męża, na teatr już nie ma czasu. No, już idę — zakończyła, wstając i naciągając rękawiczki.
Radlicz powstał także i pożegnał panie.
Zaraz za nim one wyszły. Przed bramą czekał powóz.
— Phi, taka parada! — rzekła Ocieska.
— Idée fixe351 mego teścia — odparła Kazia. — Przyśniło mu się, że mnie tramwaj przejechał, i nie pozwala wieczorem iść pieszo. Co prawda i ja się boję ulicy. To dziwne, u siebie na wsi nie wiedziałam, co strach. Bywałam wśród piorunów w polu, na cmentarzach w noc ciemną, błądziłam w zadymkę, unosiły mnie konie, gonił rozszalały byk, nigdy nie doświadczyłam tej zgrozy i lęku, jak tu, gdy mi parę razy się trafiło wracać
Uwagi (0)