Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖
Chata za wsią to powieść, która porusza tematy ludowe, a dokładniej dyskryminację społeczności cygańskiej.
Tumry i Motruna są szczęśliwym małżeństwem. Mężczyzna porzuca wędrowny tryb życia i dla ukochanej postanawia osiąść we wsi i zająć się kowalstwem. Jednak na związek Tumrego i Motruny nieprzychylnie patrzy ojciec dziewczyny i wrogo do nich nastawia całą społeczność wiejską. Małżonkowie są dyskryminowani, nikt ze wsi nie chce do nich wyciągnąć pomocnej dłoni. Sytuacja się pogarsza, gdy do wsi przyjeżdża Aza, dawna miłość Tumrego. Nędza i rozterki sercowe doprowadzają do samobójczej śmierci mężczyzny. We wsi zostają jego żona i córka, Marysia. Niebawem jednak i Motruna umiera, pozostawiając dwunastoletnią córkę. Czy młoda dziewczyna poradzi sobie w miejscu, gdzie nie jest mile widziana?
Powieść uważana jest za jedną z najlepszych książek pisarza - kilkakrotnie była adaptowana na potrzeby teatru, opery i filmu, przetłumaczono ją na języki białoruski, rosyjski, francuski, czeski, niemiecki, słoweński i ukraiński.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Zwrócił się i pobiegł.
Tumry i Motruna pozostali we dwoje milczący i smutni; myśl obojga leciała ku szatrze cyganów; on zwłaszcza kręcił się i chodził po izbie jakby go piekło, i chwili usiedziéć nie mógł na miejscu. Kiedy niekiedy żona rzuciła nań wzrokiem ciekawym, i wyraz jego twarzy przerażał ją. Nigdy tak jeszcze nie widziała Tumrego jak dzisiaj: wargi mu się trzęsły, oko czarne gorzało, pot lał się z czoła, nozdrza miał rozdęte a pierś podnosiła się i upadała jakby rozpęknąć miała.
Siedli do wieczerzy, ale cygan nic nie wziął w usta, wciąż chodził milczący, chmurny, wpół obłąkany. Od progu jakby uciekał; do progu jakby go co ciągnęło; zdawało się, że mu aż drży ręka by pochwycić za klamkę; ale miał siłę nad sobą.
Rzekłbyś atleta, co drze się z dzikim zwierzęciem; tak walczył z sobą i miotał się żądzą jakąś.
— Słuchajno Motruno — rzekł stojąc w pośrodku izby — Romy (cyganie) wszystko mi popsuć mogą. Spieszyłem z kuźnią rachując na porę roboczą, że zmusi wieś pójść do mnie, jeźli oni tu postoją ze swoją, wszyscy zwrócą się do nich, i my przepadli.
— Za cóżby mieli ich woléć od nas? — spytała Motruna.
— Tamci im nic nie zrobili — jam dla nich winowajca!
— Ale cóż poradzić na to? — spytała kobieta, oczy na niego podnosząc.
— Co? — zawahał się Tumry — co, ja sam nie wiem. Pójdę do nich i powiem, żeby szli daléj.
— Ty! ty do nich? — krzyknęła, porywając się z siedzenia kobieta — po co? żeby cię pociągnęli, z sobą, żebyś przepadł z ich ręki, żeby cię zabili, otruli, oczarowali? Nie! nie! ja cię nie puszczę, i ty nie pójdziesz!
Te słowa wyrzekła tak gwałtownie i namiętnie rzucając mu się na szyję, że Tumry zamilkł przemożony odrazu jéj boleścią; ale śmiertelna bladość twarz mu okryła, i spuścił głowę jak skazany na ścięcie.
— No! to zginiemy, kiedy ty mi nie ufasz, Motruno — rzekł na pozór spokojniéj.
— Ja ci ufam, ja tobie wierzę; ale im ufać nie mogę... Cyganie mścić się będą, żeś uszedł od nich!..
Tumry jakoś się rozśmiał szydersko.
— Takto ty znasz cyganów! — rzekł powoli. — A za cóżby się mścić mieli? Wielużto z nich już poobsiadało na gruntach i gospodarzą na miejscu! Słyszałże kto o zemście nad niemi!
— Ale oni czarownicy, — przerwała Motruna.
— Na czary są czary — odparł chmurząc się Tumry — a mój wzrok także za silny uchodził, bo go żadna siła nie zmogła!
Motruna, na którą spojrzał w téj chwili tym przeszywającym wzrokiem, zadrżała i spuściła oczy; poczuła w istocie jakby gorące żelazo przebijało jéj serce, jakby łańcuch żelazny pierś jéj ściskał, aż oddechu brakło, a w głowie kręciło się i wiło dziwacznie.
— Powiedz lepiéj, że mi nie wierzysz — kończył cygan — ale nie że się o mnie obawiasz. Straszniéj mi tu między twoimi, niż wpośród naszych braci Romów, a jednak widzisz, żem cały i żyję.
— Ale po cóż iść do nich? — błagająco, cicho, szepnęła kobieta.
— Ażeby ich ztąd coprędzéj oddalić!
Motruna nic nie odpowiedziała. Tumry na nią spojrzał, postrzegł ciche łzy, i począł znowu chodzić po izbie, tak gorączkowo i szalenie, że się zdawało, iż lepiankę rozwali bo bił się w niéj jak w klatce!
A kłamał biédny! kłamał szalony! bo nie strach tam go do ogniska pociągnął, ale serce, ale wspomnienie: ta siła tajemnicza węzłów kolebki, łańcuchów pamięci, który chyba starość zrywa, chyba szczęście osłabia. Tumry nie miał jeszcze czasu zapomniéć swych wędrówek po świecie, ani ognistych czarnych oczu Azy, ani zapachów cygańskiej kakabii (kotła), ani swojéj włóczęgi, pieśni, głodu, chłodu, prześladowania i zemsty!
A tak misternie wielki Stwórca złożył każde życie, że jak w owocu ziarnko, jest w niém odrobina szczęścia, jest nasionko pociechy! Boleść podnosi; głód oszala, nędza exaltuje prześladowanie spotęgowuje człowieka, i na dnie tych klęsk zawsze znajdziesz oręż, którym je zwalczyć można. Gdy cierpienie dojdzie do kresu, z niego samego wystrzela siła przeciwna, która już uczuć go nie da.
Tumry choć wiele przebolał, teraz gdy się blizny pogoiły, gdy nowe rany krwią mu płynęły, w życiu przeszłém widział tylko jego roskosze, barwy, zmiany i ruch, za którym tęsknił. Serce jedném słowem zburzone, parło się w stronę braci, a myśl już kręciła się w kole czarowném wspomnień dzieciństwa.
— A nuż to oni? — pytał się w duchu siebie. — Aza, Aprasz, stara Jaga, Pehabaj, Puza; a nużto ten namiot podarty, pod którym mi tyle kropel potu na ziemię upadło? i skrzypiący werden, i koń ślepy... A! gdyby ich choć zobaczyć! Czy téż żyje żona Aprasza i dzieci! Jakbym ich widział: przypadli pod lasem pewnie w dolinie, nie śmieją iść do wioski... rozbili namiot... Aprasz siedzi twarzą w ogniu, bo mu go nigdy nadto, żona jego milczy i dziécię kołysze, Jaga paple, chłopcy skaczą, koń się pasie na rozłogu! A! jak im tam dobrze choć chleba nie mają, jak swobodnie! Żeby ich choć zobaczyć!...
Wzrok Motruny zdawał się na wylot przebijać czaszkę cygana i czytać jego myśli; bo biédna coraz się bardziéj smuciła, a Tumry corazto szalał wyraźniéj.
Bóg wié tam, która była godzina nocy, gdy przy wygasającym ogniu pokładli się spać wreszcie, a cygan obwinąwszy się płachtą, głowę ukrył, by nie pokazać że nie śpi.
Ciągle w nim wrzało to pragnienie przypatrzenia się choć zdala cyganom; i walka z namiętną żądzą w człowieku, co się hamować nie umiał, wkrótce przerosła w stan prawie szału i gorączki. Znużenie po pracy zamykało mu oczy, a cyganie ciągnęli ku sobie; zasypiał, zdrzémywał się, budził, jęczał, i szarpiąc pierś czarną, wpadł wreszcie w stan dziwny, który nie był ani snem, ani jawą.
Wyjątkowe duszy usposobienia wyradzają często dziwne także władze w człowieku, i spotęgowują go, podnoszą kosztem całego organizmu, który się przez posłuszeństwo myśli do cudów wysila; tak nawzajem choroba dręcząc ciało, przywodzi niekiedy duszę do niezwykłych jéj polotów...
Zaledwie usnął Tumry, uczuł się schwycony nieopisaną potęgą, i wstał, cały potem oblany, wprost kierując się ku drzwiom.
Motruna nie spała jeszcze: ostatni płomyk ogniska oświecał cygana, którego się przelękła nieszczęśliwa, nieśmiejąc tchnąć, krzyknąć, ani go wstrzymać. Załamała tylko ręce i opuściła głowę, żeby go tak strasznym nie widziéć.
Tumry zdawał się olbrzymem, tak wyprostował się pod naciskiem niewidzialnéj siły; włosy powstały i najeżyły mu się na głowie, oczy miał słupem stojące, nieruchome i szklane, brew namarszczoną; a w całym nim była taka niepohamowana wola, że żona nie pomyślała nawet przeciwko niéj stanąć ze swemi łzami.
Drewnianym chodem kościotrupa, skierował się do drzwi, otworzył je dotknięciem i rzuciwszy otwarte, znikł w ciemnościach.
Schwyciła się kobiéta z posłania cała drżąca, chcąc zobaczyć, co pocznie; a że księżyc świecił na dworze, ujrzała go jak wyszedł z chaty, nie wstrzymując obrócił w stronę cmentarza, i wciąż niezwykłym chodem posuwając się, znikł jak widmo, w prostéj linii strzałą prąc się do niewidomego dla niéj celu.
Chciała iść za nim, ale ją siły opuściły, do reszty zbłąkało się w głowie i sercu; schwyciła tylko za piersi, osunęła się i upadła na progu. Tumry, krzyku który się wyrwał z jéj ust słyszéć już nie mógł, bo był daleko.
On leciał jak ptak, gonił jak zwierzę, nie wiedząc dokąd go wiedzie żądza, co nim kierowała: przeskakiwał mogiły i krzyże, przelatywał rowy, wdrapywał się na góry, przełaził przez jary, a krok jego był tak pewien, noga tak silna, moc co go wiodła tak zwycięzka, że nic go wstrzymać nie mogło. Żadna zapora nie zastanowiła go chwili: łamał krzaki, rozbijał grudy spiekłéj ziemi, deptał chwasty kolące i nie czuł, że krew mu się z piersi i nóg ciekła.
Nareszcie w głębi doliny pod lasem zaświeciło czerwone światełko, i cygan zadrżał, podwajając biegu.
Księżyc wypłynął z chmur, i przyczynił nowego uroku, dziwnemu obrazowi, który się przed oślepłemi oczyma cygana roztaczał. Noc była ciepła i spokojna, wiatr zaledwie trawy i liście poruszał; niebo miało barwę ciemno-szarą, poprzerzynaną białemi jak wełna obłoczkami. Na dnie parowu szerokiego, który las otaczał z trzech stron dokoła, widać było małe obozowisko cygańskie całe w cieniach, ogrzane tylko jedném namiotu ogniskiem.
Na tle jasnego dymu i płomieni, czarne jakieś postacie snuły się jak widma: to zasłaniając ogień, to usuwając się z przed niego. Część lasu bliższa, w blaskach ognistych stojąca, cudnie malowała się na czarnéj głębi boru. Każda gałąź jakby złotem oblana wyskakiwać się zdawała, w tysiącznych kształtach wyginając się i drobnemi migocąc listkami...
Ale Tumry nic nie widział, i przyspieszonym, w miarę zbliżania się swego do szatry, lecąc biegiem, jak piorun wpadł pod namiot cyganów.
Stanął przed ogniem, zdawał się przebudzać, krzyknął przeraźliwie, cofnął i padł nieprzytomny o ziemię, jak drzewo wiatrem zwalone.
Od wyjścia swego ze Stawiska, gromadka, którą dowodził Aprasz, przewędrowała wielki kawał kraju i rozmaitych doznała losów; może przypadek, może wola Azy przygnała ją znowu w te strony. Młode dziéwczę umiało tak sterować wszystkiemi, że choć pozornie stary cygan przewodził, ona w istocie i nim i bandą kierowała.
Któż tam wié, co się działo w sercu dzikiego dziewczęcia? Dość, że zwrócili się cyganie ku Stawisku. Czy chciała zobaczyć Adama, czy ciekawą była wiedziéć co się stało z Tumrym.
Po jego ucieczce, po wyjściu ze Stawiska, Aza zmieniła się bardzo; została jéj dawna żywość, ale uciekła wesołość. Pobyt we dworze nauczył ją tęsknić za strojem i zbytkiem, których raz skosztowała.
Źle jéj już było w łachmanach dawnych, w gat’i (koszuli) grubéj, w urakha (płaszczu) z prostego hasyka (sukna); chciała białéj pochty (płótna), i krasnéj bucaki, i świecideł, z któremi jéj przy czarnych włosach i czarnych oczach tak było do twarzy!
Umiała jeszcze z niczego stworzyć ubranie, przyodziać się prostą plastą (kołdrą), do kibici, przybrać polnemi kwiatkami, i czystością zastąpić wytworność; ale wzdychała za jedwabiami, których tyle rzuciła we dworze Adama.
Często téż, częściéj niźliby chciał Aprasz, któremu wspomnienie zbiega napełniało krwią źrenice, Tumry przychodził na jéj myśl i usta; mówiła o nim na przekor dados’owi (ojcu, bo tak zwano Aprasza) i nie zapomniała do końca: owszem zdawało się, że im był daléj, tém częściéj i niespokojniéj wymawiała jego imie. Sprzeczali się z cyganem ciągle, gdyż on utrzymywał, że niczém go wstrzymać nie było można; ona, że go odepchnęli srogością obejścia i prześladowania.
Aza jednak klęła się i prorokowała jak cyganka, że ten kto raz błędnego życia taboru ich skosztował, nie wytrzyma przykuty do chaty i roli, i powrócić do nich musi.
— Byleby nas zobaczył, byleby dym ogniska romów powąchał, zerwie się choćby z łańcucha i przyleci!!
W podróży powolnéj od wsi do wsi, z miasteczka do miasteczka, cyganie kuli konie, leczyli, wróżyli, zamawiali, a Aza wielka wróżbiarka, wszędzie zwabiała ku szatrom wdziękiem swéj twarzy i czarnych oczu urokiem. I jak prawe dziécię Ewy, lubiła, żeby się za nią wlókł ten łańcuch niewolników, których jeśli jedném nie zwabiła wejrzeniem, posyłała po nich i drugie i trzecie, i uśmiech w pogoń, i mrugnienie, i tę obietnicę roskoszy, która niestety tak często kłamie! Ale nikt nad to wejrzenie, nad ten uśmiech, nad obietnicę nie otrzymał nic więcéj; kiedy niewolnik spętany leżał u nóg cyganki, odwracała się od niego ze śmiechem szyderstwa i zemsty. Serce jéj było kamienne, a pierś jeszcze się nie poruszyła, wtorując czyjéj żądzy, czyjemu błaganiu.
Codzień jéj przybywało wdzięków, codzień w tém szatańskiém wprawiała się rzemiośle. Stare baby wyuczyły ją tańca wyniesionego z Hiszpanii, a śliczna cyganka przy wdzięku prostéj drumli, z kawałkiem płótna w ręku, umiała z niego uroczą układać scenę. Rzekłbyś, że skacząc tak sama, w monominie tym odgrywała cały dramat namiętnéj tęsknoty, która leci ku ideałowi niewidzialnemu, zapala się doń, pragnie i rozbija o mgły i tumany! Chwilami miotała się wesoła, swobodna, jak prawdziwe dziécię cygańskie, i uśmiechała się do tego, który gdzieś zakryty stał przed nią; potém taniec jéj wolniał, czynił się tęsknym, i znów gwałtowniéj nią rzucał, aż wpadła w jakiś szał, w namiętność, która się wysiłkiem i jakby śmiercią pełną pragnień tajemniczych kończyła.
Na ten taniec zbiegali się patrzéć młodzież, starzy i ci nawet, których w początku wiodła prosta ciekawość, których w chwilę potém paliła namiętność: a Aza codzień stając się sławniejszą po miasteczkach, więcéj zyskiwała swym tańcem, niż Aprasz młotem i kowadłem. Stare cyganki, a osobliwie Jaga, która niedarmo to imie nosiła od ognia (Jag) widziały w Azie podporę przyszłości, wróżyły jéj wielkie losy, i chodziły koło niéj jak koło królowéj. Aprasz téż, który chmurno, ale gorącém okiem na nią poglądał, stroił ją teraz i pieścił coraz więcéj, zwłaszcza od czasu, gdy mu milcząca umarła żona. Biédna ta kobiéta jakby czekała, rychło od piersi jéj odpadnie ostatnie dziécię; gdy z kolan zeszło i uścisku matki nie potrzebowało do życia — pochyliła się, i milcząca, bez jęku, jak żyła umarła. W włóczędze schwytała ją śmierć na rozdrożu w smutnym lesie sosnowym, i cygan tam ją pochował, narzuciwszy mogiłę suchemi gałęziami. Nie widać było żalu ani w nim, ani w dzieciach, więcéj zdziwionych jak zasmuconych stratą matki, ani w starych kobietach i reszcie taboru, do którego nie zdawała się należeć, bo ją zawsze gdzią
Uwagi (0)