Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Odpowiedziałem, że nic podobnego nie posiadam przy sobie i odsunąłem się dalej od niego. Gdybyż on wiedział, że pistolet jego wystawał w tej chwili całkiem wyraźnie z kieszeni i że mogłem widzieć odblask słońca na stalowej lufie! Ale na całe moje szczęście, on nie wiedział o niczym, myśląc, że wszystko było schowane i spoczywało w ciemności.
Następnie zaczął przebiegle mnie wypytywać, skąd przybywam, czy jestem bogaty, czy mogę mu zmienić pięcioszylingową sztukę monety, którą — jak powiadał — ma w swej kalecie, a przez cały ten czas dybał wciąż na mnie, ja zaś odsuwałem się od niego. Znajdowaliśmy się teraz na wydeptanej przez bydło drożynie, która przecinając pagórki, szła ku Torosay, i ustawicznie przechodziliśmy to na tę to na tamtą stronę, jak tancerze w szkockim tańcu, zwanym reel. Miałem na tyle przewagę, iż nabierałem coraz większego humoru, a nawet bawiłem się tym wyprowadzaniem ślepca w pole; atoli katecheta wpadał w coraz to większy gniew, aż na koniec zaczął kląć po gallicku i wymachiwać kosturem, chcąc uderzyć mnie po nogach.
Wtedy odpowiedziałem mu, że i ja mam pistolet w kieszeni, zarówno jak i on, więc jeżeli nie zabierze się i nie pójdzie za wzgórze ku południowi, to z miejsca strzelę mu w łeb.
On stał się naraz bardzo grzeczny i zrazu próbował mnie przejednać, ale widząc, że się to na nic nie zda, obrzucił mnie ponownie przekleństwami w języku gallickim i wziął nogi za pas. Przyglądałem mu się, jak kroczył przez mokradła i piargi, postukując kosturem, aż obszedł występ wzgórza i znikł w najbliższej zaklęśninie. Wtedy ruszyłem znów w drogę do Torosay, o wiele więcej rad, że idę samopas, niż z owym mężem uczonym. Był to dzień niepomyślny, a ci dwaj ludzie, od których kolejno udało mi się uwolnić, byli najgorszymi ludźmi, z jakimi spotkałem się na Pogórzu.
W Torosay, nad sundem Mull, po którego stronie przeciwnej widać stąd ziemię Morven, znalazłem gospodę, której właściciel, jak się okazało, zwał się znowuż Maclean, a pochodził z bardzo zacnej rodziny; albowiem utrzymywanie gospody jest na Pogórzu uważane za zacniejsze rzemiosło, niż u nas, może dlatego iż daje możność popisania się gościnnością, a może dlatego, że jest to zawód niefrasobliwy i hulaszczy. Gospodarz ten mówił dobrze po angielsku, a przekonawszy się, żem nieco szkoły powąchał, spróbował mnie najpierw w francuszczyźnie, w czym łatwo mnie pobił, potem zaś w łacinie, w której nie wiem, kto z nas dwu lepiej się okazał. To miłe współzawodnictwo postawiło nas od razu na przyjaznej stopie; siadłem więc i piłem z nim poncz (albo raczej, ściślej mówiąc, siadłem i przyglądałem się, jak on pił), aż on tak sobie zalał pałę, iż zaczął płakać w moich objęciach.
Wziąłem go na próbę, pokazując mu, jakby od niechcenia, guzik Alana; lecz przekonałem się, iż ów ani nie widział tego guzika, ani też o nim nie słyszał. Bo też, mówiąc nawiasem, żywił on jakąś niechęć do rodziny i przyjaciół Ardshiela, a zanim się upił, odczytał mi paszkwil, napisany przezeń wierszami elegijnymi i doskonałą łaciną, ale treści bardzo plugawej, na jedną z osób tego domu.
Gdy opowiedziałem mu o katechecie, potrząsnął głową i powiedział, że powinienem poczytać sobie za wielkie szczęście, iż udało mi się wyjść na sucho.
— Jest to człek wielce niebezpieczny — objaśnił — a zwie się Duncan Mackiegh; umie celnie strzelać ze słuchu na odległość paru sążni, a często oskarżano go o rabunki przydrożne, raz nawet o zabójstwo.
— Co najpyszniejsze — dodałem — to że on nazwał się katechetą.
— A czemużby nie miał się nazywać — rzecze mój gospodarz — kiedy właśnie taki jest jego zawód? Zaprawił go do tego Maclean z Duart, bacząc na jego ślepotę. Może jednak źle się stało, gdyż on teraz wciąż włóczy się po drogach z miejsca na miejsce, aby egzaminować młodzież z katechizmu, ta zaś włóczęga jest dla nędzarza wielką pokusą.
W końcu, gdy gospodarz nie mógł już pić, zaprowadził mnie do łóżka; położyłem się w doskonałym humorze, przewędrowawszy większą część wielkiej i pogiętej wyspy Mull, od Earraid do Torosay — (pięćdziesiąt mil w locie ptaka, a drogą pieszą bez mała sto) w ciągu czterech dni i bez wielkiego zmęczenia. Zaiste w lepszym usposobieniu i zdrowiu byłem pod koniec tej długiej pielgrzymki, aniżeli na jej początku.
Pomiędzy Torosay i Kinlochaline, które leży na wielkim lądzie, jest już stała przeprawa na krypach. Oba brzegi cieśniny należą do włości możnego klanu Macleanów, a ludzie, którzy przeprawiali się ze mną, byli niemal wszyscy z tego klanu. Swoją drogą, właściciel krypy nazywał się Neil Roy Macrob; ponieważ zaś Macrob było to nazwisko jednego ze stryjców Alana, a sam Alan posłał mnie do tego przewozu, więc pragnąłem wejść w poufną pogawędkę z Neilem Roy.
Oczywiście w natłoczonej łodzi było to rzeczą niemożliwą, a przeprawa odbywała się nader ślamazarnie. Nie było wiatru, a ponieważ łódź była nędznie zaopatrzona, więc można było poruszać dwoma wiosłami z jednej strony, a jednym z drugiej. Wszelakoż wioślarze okazywali jak najlepsze chęci, byśmy mogli posuwać się naprzód; podróżni pomagali im, szepcąc zaklęcia, a cała drużyna podawała takt, pośpiewując wioślarską pieśń gallicką. Wśród tych śpiewów, w rzeźwiącym powietrzu morskim, przy dobrych humorach wszystkich tu obecnych i przy pięknej pogodzie przeprawa odbywała się wcale przyjemnie.
Ale była też jedna scena posępniejsza. W wylocie Loch199 Aline zastaliśmy wielki okręt morski stojący na kotwicy; zrazu przypuszczałem, iż jest to jeden z krążowników królewskich, które latem i zimą przebywają koło tamtejszych wybrzeży, aby zapobiegać komunikacji z Francją. Gdy podjechaliśmy bliżej, wyszło na jaw, iż był to okręt kupiecki; co zaś najwięcej mnie zaintrygowało, nie tylko jego pokłady, ale i wybrzeże morskie, czerniły się od ludzkiego pogłowia, a łodzie ustawicznie przepływały pomiędzy nimi tam i z powrotem. Podjechaliśmy jeszcze bliżej, a do naszych uszu zaczął dochodzić głos wielkiej żałości: ludzie stojący na pokładach i na brzegu krzyczeli na siebie wzajem i lamentowali, aż serce się krajało.
Wtedy pojąłem, iż jest to okręt z wychodźcami odjeżdżający do kolonii w Ameryce.
Gdy nasza krypa mijała ten okręt, wychodźcy jęli wychylać się ponad nadburcia, płacząc i wyciągając ręce do mych towarzyszów podróży, wśród których napotkali kilku bliskich przyjaciół. Nie wiem, dokąd by się to przeciągało, gdyż oni ponoć całkiem nie liczyli się z czasem, aż na koniec kapitan okrętu, który zdawał się (co nie dziwota) odchodzić od zmysłów wśród tej wrzawy i zamętu, podszedł do burty i prosił nas, byśmy się oddalili.
Wtedy Neil ruszył w dalszą drogę, zaś śpiewak, dzierżący prym w naszej łodzi, podjął żałosną i tęskną śpiewkę, którą wraz podchwycili zarówno wychodźcy, jak i ich przyjaciele na wybrzeżu, tak iż rozbrzmiała ona zewsząd niby zawodzenie nad umierającym. Widziałem, jak łzy ciekły po licach mężczyzn i kobiet w łodzi; płakali nawet ci, co pochylali się nad wiosłami, a okoliczności i nuta tej pieśni nawet na mnie samym uczyniły wielkie wrażenie.
W Kinlochaline zdybałem Neil Roya na uboczu ponad brzegiem i rzekłem mu, iż jest on zapewne jednym z ludzi Appińskich.
— A czemużby nie! — odrzekł.
— Właśnie poszukuję tu kogoś — mówię mu — i przyszło mi do głowy, że waćpan będziesz miał o nim wiadomości. Człowieka tego zwą Alan Breck Stuart.
I w swej głupocie, zamiast pokazać mu guzik, starałem się wsunąć mu w rękę szyling; on na to odwrócił się do mnie plecami.
— Czuję się bardzo dotknięty — rzecze — boć zgoła w nie taki to sposób winien się odnosić szlachcic do szlachcica. Człek, którego aść szukasz, bawi we Francji... atoli nawet, gdybym miał go w swej sakwie, a waćpan miałbyś trzos pełen złota, nie naruszyłbym ani włoska na jego głowie.
Obaczyłem się, iżem wybrał złą drogę do celu, więc nie tracąc czasu na usprawiedliwienia, pokazałem mu guzik, spoczywający w zagłębieniu mej dłoni.
— Moiściewy! — rzecze Neil. — Toć myślę, żeście mogli rozpocząć od tego końca! Alić skoro to aść jesteś chłopak ze srebrnym guzikiem, to wszystko w porządku, boć polecono mi, bym czuwał nad bezpieczeństwem waszmości. Atoli, jeżeli wolno mi powiedzieć szczerze, jest jedno miano, którego waćpanu nigdy nie wolno wymawiać, tym zaś mianem jest nazwisko Alana Brecka; i jest też jedna rzecz, której nie powinieneś asan nigdy czynić, a tą jest ofiarowanie brudnego grosiwa szlachcicowi szkockiemu.
Bardzo mi było niesporo się tłumaczyć, gdyż przecie nie wypadało mi powiedzieć (co było prawdą), że, dopóki mi sam tego nie powiedział, nigdy bym go nie posądził o to, iż był szlachcicem. Neil ze swej strony nie miał ochoty nazbyt długo wdawać się ze mną, chciał tylko wypełnić polecenia i basta; toteż pokwapił się dać mi wskazówki co do dalszej drogi. Miałem więc przenocować w zajezdnej gospodzie w Kinlochaline, nazajutrz zaś, przebywszy Morven, dotrzeć do Ardgour i przenocować w domu niejakiego Jana z Claymore, który był uprzedzony o możliwości mego przybycia; na trzeci dzień miałem przeprawić się przez dwie odnogi morskie: jedną w Corran, drugą w Ballachulish, a potem dopytać się o drogę do domu Jakuba z Wąwozów, w Aucharn, należącym już do włości Appinu. Jak widzicie, często trzeba się tu było przewozić, gdyż wszędy w tej okolicy morze wrzyna się głęboko w góry i wije się dokoła ich podnóża, wskutek czego kraina ta trudna do uprawy i uciążliwa w podróży, lecz pełna niezwykle dzikich i wstrząsających widoków.
Dostałem parę jeszcze innych zleceń od Neila: ażebym nie rozmawiał z nikim po drodze, unikał wigów, Campbellów i „czerwonych żołnierzy200”, ażebym schodził z gościńca i krył się po krzakach, jeżeli obaczę nadchodzącego kogoś ze wspomnianych — „boć spotkanie z nimi nigdy szczęścia nie przynosi”. Słowem, miałem się zachowywać jak zbójca lub jak wysłannik jakobicki, za jakiego pewno Neil mnie poczytywał.
Gospoda w Kinlochaline była to nora nędzna i licha niczym chlew dla nierogacizny, pełna dymu, kąśliwego robactwa i mrukliwych górali. Byłem niezadowolony nie tylko z mej kwatery, ale i z siebie z powodu potraktowania mnie przez Neila; zdawało mi się, że nie mogłem być gorzej wystrychnięty na dudka. Jednakowoż bardzom się pomylił, jak niebawem miałem się przekonać; albowiem nie zabawiłem jeszcze pół godziny w karczmie (stojąc przeważnie w drzwiach, ażeby nie narażać oczu na kłęby gryzącej sadzy), gdy powstała burza, strugi wody zalały wzgórek, na którym stała karczma, a jeden koniec domu stał się istną rzeką powodzi. Gospody bywały podówczas kiepskie w całej Szkocji, jednakowoż dziwno mi było, gdym musiał brnąć w wodzie, powyżej kostek, by od kominka przedostać się do łóżka, jakie dano mi do spania.
Nazajutrz wczesnym rankiem spostrzegłem małego, ale wyniosłego i uroczystego mężczyznę, który szedł wolno, szeroko rozstawiając nogi; od czasu do czasu zatapiał się w czytanie jakiejś książki, to znowu palcem oznaczał sobie miejsce przeczytane. Ubrany był przyzwoicie i skromnie, a odzież jego przypominała nieco krój szat duchownych.
Przekonałem się, iż był to zasię drugi katecheta, ale całkiem innego pokroju niż ów ślepiec z Mull; jakoż należał on do tych, których wysyłało Edynburskie Towarzystwo Rozkrzewiania Nauki Chrześcijańskiej, by głosili Ewangelię w co dzikszych zakątkach Pogórza. Nazwisko jego było Henderland; mówił rozlewnym narzeczem południowym, za którego dźwiękiem jużem się tak po trosze stęsknił; oprócz tego, że łączyła nas wspólność stron rodzinnych, znaleźliśmy niebawem inny przedmiot ściślejszego jeszcze zainteresowania. Albowiem mój zacny przyjaciel, proboszcz z Essendean, przełożył był swojego czasu na język gallicki znaczną ilość hymnów i książek nabożnych, którymi w pracy swej posługiwał się Henderland, mając je w wielkim poszanowaniu; w sam raz jedną z nich niósł w ręku i odczytywał, gdyśmy się spotkali.
Pokumaliśmy się od razu z sobą, jako że aż do Kingairloch wypadło nam iść pospołu. Przez drogę on zatrzymywał się i gawędził ze wszystkimi przechodniami i robotnikami, jakich mijaliśmy lub spotykali; choć ja tam po prawdzie nie potrafiłbym powiedzieć, o czym oni tam rozprawiali, wszakoż osądziłem, że pan Henderland musi być bardzo lubiany w tej krainie, gdyż zauważyłem, że wielu rozmówców dobywało węzełków i częstowało go tabaką.
Opowiedziałem mu o swych przygodach tyle, ile uznałem za stosowne, to jest tyle, ile one nie dotyczyły Alana; nadmieniłem, że idę do Balachulish, ażeby spotkać się z przyjacielem — albowiem wydawało mi się, że wzmianka o Aucharn lub chociażby Duror byłaby zbyt szczegółowa i mogłaby naprowadzić go na pewne poszlaki.
On ze swej strony opowiadał mi dużo o swej pracy i o ludziach, wśród których pracował, o ukrywających się księżach i jakobitach, o dekrecie rozbrojenia i o innych ciekawostkach owych czasów i okolic. Wydał mi się człekiem wyrozumiałym; stawiał parę zarzutów parlamentowi, szczególnie zaś ten, że dekret zawierał surowsze zarządzenia przeciw tym, którzy nosili strój góralski, niż przeciwko tym, którzy nosili oręż.
Ta wyrozumiałość nasunęła mi myśl, by zapytać go o Rudego Lisa i dzierżawców Appińskich; pytania te, jak mniemałem, mogły się wydawać zgoła naturalne w ustach człeka podróżującego w te okolice.
On odrzekł, iż ta sprawa źle się przedstawia.
— Dziwić się należy — powiadał — skąd dzierżawcy wynajdują pieniądze, gdyż życie ich to istna głodówka. Aść nie nosisz przy sobie takiej rzeczy, jak tabaka, panie Balfour? Nie? No, to mogę się bez niej obyć. Ale ci dzierżawcy (jakom powiadał) są bez wątpienia poniekąd zniewalani do tego. Jakub Stuart w Duror (ów,
Uwagi (0)