Darmowe ebooki » Powieść » Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖

Czytasz książkę online - «Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 59
Idź do strony:
class="paragraph">Roch przyniósł z wozu węzełek z chlebem i serkami. W karczmie znalazł się przetak jeden i drugi, a stara Krakalina, która na wszystkich pogrzebach, weselach i chrzcinach prym trzymała, bo umiała zaśpiewać piosnkę nabożną, albo i wesołą, i wiedziała, co robić przy każdej uroczystości, jak okowitę przygotować ze smalcem, zajęła się krajaniem chleba i serów, a poczęści i ugaszczaniem.

Obsiedli długi stół na krzyżakach, i Walek, z butelką w garści, zaczął przepijać do bratów.

— Ludzie krześcjańskie, Polaki kochane, na wypominek ś. p. Jagny — zaczął uroczyście, odlewając wódki w kąt.

— A światłość wiekuista niechaj jej świeci na wieki wieków amen! — odpowiedział poważny chór głosów i wszystkie głowy się pochyliły, i kilkadziesiąt pięści grzmotnęło się w piersi, i kilkadziesiąt głębokich, ciężkich westchnień uderzyło w Rocha, co siedział ze spuszczoną głową i zamedytował się o swojej doli sierocej, podniósł głowę, przetarł kułakiem oczy i ryknął płaczem:

— Nima już Jagny, nima! O biedny ja sierota, biedny! — Oparł głowę o stół i płakał.

Głosy zaczęły się podnosić, bo butelka krążyła wciąż wkółko; zrzucali z siebie żałość, przygnębienie, smutek i zaczęli się wyżalać jedni przed drugimi i przepijać do siebie, przegryzając łzy, pocałunki i wspominania chlebem i serem.

Przy wielkim kominie, na którym, staroświeckim obyczajem, paliły się szczapy drzewa i rzucały krwawe blaski na ciemną izbę, siedział dziad i głosem drżącym i płaczliwym odmawiał nieskończone pacierze za umarłą.

Za drewnianemi kratami stojący szynkwas rozjaśnił się nagle zapaloną lampką, w świetle wyjrzały z cieniów wielkie beczki z wódką, rzędy flaszeczek „słodkiej” na półkach i zwoje kiełbas, wiszących na drążku.

— Pijcie, braty, pijcie! — zapraszał wciąż Walek i do wszystkich razem, i do każdego zosobna przepijał, łamał chleb, maczał go w soli rozsypanej na stole, zjadał i znowu zapraszał. Krakalina zachęcała kobiety, co się wstydliwie odwracały, przysłaniały zapaskami i piły okowitę. Gwar coraz żywszy przepełniał karczmę.

— Napij się, Rochu! Pan Bóg dał, Pan Bóg wziął, co poradzić, bracie, co? Miałeś ty kobietę, mieli ją ludzie, miał ją świat, a teraz ma ją święta ziemia, bo i dla niej trza.

Napij się, Rochu, bo już tak być musi, kiej jest.

— Pij, Rochu! żałość to kiej mróz, ino gorącością wypędzisz — dogadywała Krakalina.

— Gorącością! juści, że ino gorącością — szepnął Roch i wypił, przegryzł chlebem i wyciągnął rękę po drugi kieliszek. — Gorącością, juści, że ino gorącością.

— Co poradzić! ani pieniędzmi, ani grontem, ani płakaniem się nie wyprosisz od śmierci, oho! Kostucha przychodzi kiej złodziej, i kiej złodziej z obory bydlaka, tak ci ona pocichu grzeszną duszyczkę z człowieka wyprowadzi! Nalejcie no, Walek.

— Wyprowadzi! juści, że wyprowadzi — powtarzał płaczliwie Roch i pił znowu; przypomniał sobie, że piętnaście lat temu ukradli im krowę, której zapomnieć i odżałować nie mogli. — Wyprowadził ścierwa! I zamek był, i pies zły był, i myśma z nieboszczką w chałupie były, a ścierwa wyprowadził — żalił się na starą krzywdę. — Trzysta złotych, jak nic, była warta. A cośma się naszukali, nieboszczka i na mszę dawała, i do policji chodziła, i kiej kamień we wodę. Jagna to ta dokumentniej wie... — Obejrzał się, jakby u żony szukając potwierdzenia, ale Jagny nie było, i taka go żałość przejęła, że z całą pasją bólu, co go gryzł, jak pies, zaczął rwać sobie włosy i tłuc głową o ścianę, i krzyczeć o swojem sieroctwie, o krowie, o trzystu złotych.

Odciągał go Walek, otoczyli go kołem i pocieszali, jak kto mógł, brali go w ramiona, całowali.

— Nie płacz, nie pomstuj! nie skarż się, sieroto Rochu! — pocieszała Krakalina — już ja ci żonkę wyswatam taką, co i krowę mieć będzie, i szmat, i grontu, abo spłatę gospodarską, że się pocieszysz, sieroto. — Napiła się do niego wódki i poszła z jednym kieliszkiem do dziada, co coraz głośniej i żałośliwiej mówił pacierze.

— Pijcie i wy, dziaduniu, a mówcie za duszę ś. p. Jagny i wszystkie duszyczki w czyszczu zostające.

— Bóg zapłać! Pani gospodyni, jeszcze kusztyczek, bom zziąbł kiej pies i pacierza w zębach utrzymać nie mogę.

— Naści, robaku, pij!

— Rochu, mówię ci, nie płacz, nie narzekaj, bo grzech — zaczął wolno Walek, nalewając kieliszek pod światło bijące z komina. — Robotna była kobieta, z jednego zrobiła dwa, abo pieńć, a że cię ta kiej nie kiej sprała kijaszkiem, abo i czem miętkiem, a że ta pomstowała o bele co, prawda, ale to była ino kobieta, człowieku krześcijański! Napij się, robaku, i odpuść wszystkie krzywdy, bo już na Boskim sądzie ona, z janiołami teraz ona, we weselu teraz ona, i siedzi se, jak ta największa dziedziczka, ino na złocie, ino na srybrze, a niech jej Pan Jezus da wieczne odpocznienie. Napij się, robaku.

— Krześcijański pogrzeb miała, gospodyni na włóce nie miałaby lepszego, dobryście chłop, Rochu.

— Nie miałaby lepszego! juści, że nie miałaby lepszego — powtarzał sennie Roch, oparł się o stół, bo wódka taką gorącością biła mu do głowy, że karczma zaczynała się z nim chwiać, i bał się, że skoro się puści stołu, to wpadnie w komin.

— Niech będzie pochwalony! — powiedział stary Grzesikiewicz, wychodząc z alkierza, gdzie kończył rachunki z pisarzem leśnym; karczma należała do niego, i zaraz za nią cięto w lesie poręby.

— Na wieki! — odpowiedzieli chórem i kłaniali mu się do nóg, a kobiety całowały go w zatłuszczony rękaw.

— Co to, pochowałeś żonę, Rochu?

— Pochowałem, jaśnie Pietrze, dziedzicu — szepnął Roch i chciał mu się w pas ukłonić, ale szybko uchwycił się stołu, żeby nie runąć na ziemię.

— Na każdego mizeracja przyjdzie, abo dopust Boży — rzekł uroczyście Walek.

— Prawda! Pijta gorzałkę, a ulży wam. Matka! garniec okowity dla gospodarzy — krzyknął do karczmarki i oglądał się za stołkiem. Karczmarz przyniósł mu drewniany fotel z alkierza, wysłany pierzyną, i przysunął go do komina. Grzesikiewicz prawie się w nim położył, nogi wsparł o łupkę drzewa, leżącą przy ognisku, i tak się rozgrzewał. Chłopi stanęli kupą i nieśmiało pili w jego ręce; nie odmawiał, jego czerwona twarz apoplektyka po kilku kieliszkach zrobiła się sina, oczy zaszły mu mgłą, ale się rozochocił ogromnie.

— No mówta, a co to gęby wam pozamarzały? — zawołał, bo milkli onieśmieleni jego obecnością i odsuwali się nieco w ciemny kąt karczmy.

— Jaśnie Pietrze, dziedzicu, naród się waguje trochę, bo jakże to! jaśnie Pietr, dziedzic, i my proste chłopy, to cosik nie pasuje — szeptał chytrze Walek.

— Głupiś. Pijcie do mnie, Krakalina. Albom to nie wasz, czy co, abo mi to ty, Franek — zwrócił się do chłopa, stojącego trochę w cieniu — tydzień temu nie zapłacił piętnaście rubli kary za dąbka, he! Widzisz go! jucha chłop, kupił ściółki, a uciął sobie dąbka.

— Na rozworę, ino na rozworę, jaśnie Pietrze, dziedzicu — tłumaczył się dosyć markotno Franek i splunął z żałości za piętnastu rublami.

— Na rozworę! a obrobiłeś go jucho na przyciesie, co? Już się nie tłumacz. Mówię wam ciągle: zboża brakuje, przyjdź, jucho, dam, pożyczę, ale odlasu wara! Potrzeba ci drzewa, zapłać! A ukradniesz, to do sądu i ostatnią krowę wezmę, kożuch ci sprzedam, a swojego nie daruję. Tniesz mi las, to jakbyś mnie po łbie siekierą ciął. Matka! pół garnca gorzałki dla chłopów! jak Boga tego kocham, dla sąsiadów!

Chłopi wypili, ale zmroziła ich wesołość ta przemowa, zaczęli się po jednemu wynosić, bo każdy miał coś na sumieniu i niejeden już siedział w kozie przez niego i płacił kary za las, przy którym wszyscy mieszkali, a Grzesikiewicz nikomu nie przebaczał. Las był jego czułą struną i chociaż i poił ich nieraz, i ugaszczał chętnie, obawiali się go i nienawidzili, i pocichu odgrażali się, że mu połamią kości; drwił z tego, bo zawsze jeździł z rewolwerem i parobkiem, który sam jeden mógł poturbować z dziesięciu.

— Co, wszyscy poszli? Juchy chłopy — szeptał sennie, bo go ogień rozprażał, wódka biła mu do głowy. — Juchy! żebym za łeb nie trzymał, to miałbym wróbla... albo patyk złamany... Pochowałeś żonę, Rochu? — zapytał Rocha, drzemiącego pod ścianą.

— Pochowałem, jaśnie Pietrze, dziedzicu, juści, że pochowałem.

— Pij gorzałkę, a ulży ci. Matka! nalej kieliszki.

— Pochowałem! — ciągnął dalej Roch sennym, nieprzytomnym głosem — jakom ino na wyrobku, ale gospodarski pochowek sprawiłem; i ksiądz był, i chorągiew była, i bractwo ze świecami było, i państwo ze stacji było; i wódka, i chleb, i ser, i wszyćko, wszyćko! — a jakem biedny sierota! Niema cię, Jagna, niema! — zaczął płakać cicho i kiwał się na wszystkie strony.

— Panienka była?

— Była, jaśnie Pietrze, dziedzicu, była. Jak to słońce — wskazał na ogień w kominie — tak i ona dobra jest dusza, u nieboszczki przede śmiercią była, doktora sprowadziła, wina słodziuśkiego sama przyniesła.

— Pij gorzałkę, pij, chłopaku, ulży ci — wołał ukontentowany Grzesikiewicz.

Roch wypił, chociaż już był zupełnie nieprzytomny. Kołysał się na środku karczmy i wytrzeszczonemi, zamglonemi oczyma to patrzył w ogień, to na dziada, co się wyciągnął pod ścianą i z głową na torbach spał. Chciał mówić jeszcze o Jance, ale mu znowu na język wrócił pogrzeb.

— I jakom tylko na wyrobku, ale gospodarski pochowek sprawiłem, jak się patrzy. Trumna to była z całe pół łokcia za duża. Prawdę rzekłem, jaśnie Pietrze, dziedzicu, prawdę, całe pół łokcia za duża, ale niech tam ta nieboszczka kochana ma domowinę galantą, po gospodarsku. Bidowała całe życie, to niechta teraz ma wygodę swoją i kontentność swoją, niech tam...

— Pochowałeś żonę, Rochu? — pytał wkółko Grzesikiewicz i drzemał dalej.

— Pochowałem, jaśnie Pietrze. „Jakoś rzekł, Panie! Ty obrona moja!” — zaśpiewał nagle jękliwie, bo mu się przywidziało, że idzie za trumną, i tak jak stał z czapką w garści i wyciągniętą ręką, jakby podtrzymywał trumnę, wyszedł z karczmy i szedł ku stacji tą samą dróżką, co kilka godzin temu.

— Pochowałeś żonę, Rochu? Matka, nalej gorzałki sąsiadom — zawołał przez sen Grzesikiewicz, ale cisza orzeźwiła go nieco, obejrzał się po izbie. — Walek! do domu.

Parobek z pomocą karczmarza wciągnął go na bryczkę. Grzesikiewicz, pomimo że zupełnie był pijany, siedział sztywno na siedzeniu i tylko na wybojach kiwał się; jechali tą samą drogą, co i Roch szedł, bo słychać go było, jak rozpłakanym, sennym głosem śpiewał:

„O ostry kamień nie ugodzisz nogą” 
 

Grzesikiewicz przejechał obok niego, nie widząc nic, bo spał.

Roch zataczał się, uderzał o przydrożne drzewa, a szedł coraz prędzej, bo w jego sennym, bezprzytomnym mózgu tliła się myśl, że musi wracać na służbę. Czapkę wciąż trzymał w ręku, przystawał, przewracał się o kamienie i wyboje, podnosił i szedł.

Blady księżyc świecił nad lasem i zalewał głęboki wyręb, jaki tworzyła droga, lśnił zielonawem światłem na żółtych liściach brzóz i rozlewał po lesie senność wielką i ciszę, bo ani wiatr, ani ptactwo, ani żaden szelest nie mącił uroczystego milczenia, tylko Roch mruczał:

— Prawda, we weselu teraz ona, i jako największa dziedziczka ino na złocie, ino na srybrze se siedzi i z janiołami! — powtarzał zdumionym głosem Walkową przemową. — Jaśnie Pietrze, dziedzicu, Bóg zapłać, Bóg zapłać!... — schylał się, jakby chciał kogo objąć za nogi. — Gospodarski pochowek! pół łokcia trumna za duża... dwadzieścia cztery i złotych dwa, i groszy dwadzieścia, i cztery chleby, i sześć serków, i trzy garnce gorzałki! Gospodarski pochowek — gadał nieustannie, jakoś instynktownie trafił do stacji i zaraz na korytarzu dworca przewrócił się pod ścianą, i zasnął.

X

— Panie Świerkoski, poślij pan przez swojego robotnika list do Osieckiej, bo piszą, że pilny, a mój Roch po wczorajszym pogrzebie jeszcze nieprzytomny.

— Sam go zabiorą, bo tam z panem Babińskim idziemy wieczorem. Panie Stanisławie, prędko pan będzie gotów?

— O szóstej schodzę ze służby, to jest za godzinę. Wstąp pan do mnie do mieszkania.

Świerkoski poszedł do domu, rzucił się na łóżko w tym swoim pustym pokoju i zawołał:

— Franek!

Wbiegł chłopak, który był jego lokajem, kucharzem, praczką i stangretem.

— Herbaty! zdejm mi buty i naszykuj ubranie na wizytę.

— Trzeba dzisiaj stanowczo pomyśleć: Zosia czy Orłowska? — myślał, leżąc. — Osiecka mówiła, że trzy tysiące w dzień ślubu. Trzy tysiące! ogromnie mało. Policzmy. — Wyjął notes i ołówek i zaczął stawiać różne cyfry, obliczać. — Ogromnie mało — splunął pogardliwie. — Nie, nic z Zosi, niema co myśleć... nędza. Pomyśl, Hipciu! Podoba ci się, co? Hi! hi! hi! — śmiał się cicho i urągliwie, że zadał sobie takie głupie pytanie. Nie cierpiał kobiet, bo dla niego kobieta była synonimem rozrzutności i słabości. — A Orłowska? — snuł dalej. — Bogata, podobno trzydzieści tysięcy! Śliczna cyfra! — Pisał kilkakrotnie tę cyfrę, lubował się szeregami zer, kreślił je z miłością. — Idjota, który niedługo zdechnie, albo zwarjuje! — pomyślał pod adresem Orłowskiego. — Cham przeszkodą — szepnął nienawistnie i splunął, jakby w twarz Grzesikiewiczowi. — Będziesz, Hipciu, całe życie parobkiem, bo chamy ci zabiorą tysiące! — Zerwał się z łóżka, usiadł przy oknie, pił herbatę i rozmyślał długo.

— Od dzisiaj zacznę się starać o Orłowską! Zacznę robić czułe miny! Hi! hi! hi!.. — Przejrzał się w lusterku, pogładził włosy i śmiał się długo i głośno, aż Amis zaczął skakać mu do piersi i szczekać; kopnął go, pies zawył z bólu i skrył się pod łóżko. Świerkoski się uspokoił i przebrał się bardzo prędko.

— Kamienie dobrze idą, zarobię dosyć. Wygram choćby jedną główną, ożenię się z Orłowską, zsumujmy razem. — Policzył i zapatrzył się w cyfry. Zatarł radośnie ręce. — Piękna cyfra. Hipciu, postaw na niej. Tak, ona może wygrać. — Zapisał ją sobie w notesie i poszedł do Stasia, do małego domku przy stacji.

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 59
Idź do strony:

Darmowe książki «Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz