Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖
Dalsze losy Janki Orłowskiej, kobiety marzącej o karierze aktorskiej, bohaterki „Komediantki”.
Po zakończeniu nieudanej historii teatralnej Janka Orłowska powraca do rodzinnego Bukowca. Po jakimś czasie wychodzi za mąż, chcąc wyzwolić się spod władzy narzekającego na jej nieudolność ojca. Rola podległej mężowi kobiety nie jest czymś, o czym Janka marzyła, ale mimo że zwleka z konsumpcją związku, zachodzi w końcu w ciążę i rodzi dziecko. W kontynuacji historii Reymont w niezwykle ciekawy sposób kreśli postać głównej bohaterki, która przyjmuje swój los z godnością i stara się radzić sobie w obecnym położeniu. Powieść „Fermenty” ukazywała się w 1896 roku w odcinkach w „Bibliotece Warszawskiej”, a rok później została wydana jako samodzielna publikacja.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Przejął ją dziwny, wstrząsający strach. Szła do swojego pokoju ze drżeniem, tłumiła oddech, przyciskała serce bijące głośno, bo się jej zdawało, że tutaj, obok niej, w tamtym ciemnym kącie pokoju, ktoś jest, ktoś idzie za nią, jakieś ręce wyciągają się do niej, jakieś oczy patrzą złowieszczo, jakiś powiew zimnem tchnieniem powiał na jej twarz i zlodowacił krew. Meble, niby czarne, bezkształtne potwory, czaiły się w mrokach i zdawały się zabiegać drogę; biaława klawjatura wyszczerzała na nią długie, ostre kły. Przebiegła szybko salonik, wpadła do swojego pokoju, zamknęła drzwi na klucz i rzuciła się na łóżko, okręcając się kołdrą.
Po długim czasie oprzytomniała zupełnie, zaczęła się ubierać, aby zejść nadół, podać depeszę do doktora, ale potrzeba było przejść stołowy, kuchnię, kurytarz długi — zatrzęsła się z trwogi i postanowiła zaczekać do rana.
Nie spała całą noc, co chwila zdawało się jej, że słyszy głos ojca, chowała głowę w poduszkach, ale długo nie mogła tak wyleżeć, bo prawie była pewna, że przez szyby, któremi wpływała czarna, bez gwiazd noc, zagląda twarz jakaś. Zrywała się i, nie zobaczywszy nic, kładła się, ale w coraz boleśniej dręczącem zdenerwowaniu.
Pociągi z hukiem przelatywały, czasem trąbki dróżnicze zagrały tak mocno, aż echa powtarzał las, i znowu się rozpościerała bezmierna, przytłaczająca cisza, jakby świat cały skonał.
Rano Orłowski wstał o zwykłej godzinie, wypił herbatę i poszedł do swoich zajęć, był tylko bledszy i oczy miał więcej przekrwione czerwonemi żyłkami, ale ani słowem nie wspominał o Dyrekcji, wydawał się w zupełnie normalnem usposobieniu. Janka śledziła go uważnie i, gdy wyszedł, przespała się dopiero, a później napisała list do doktora, prosząc go, aby pod jakim bądź pozorem i jak najśpieszniej przyjechał, objaśniając w krótkości o stanie ojca.
— Rochu, ten list oddacie na pierwszy towarowy, idący do Kielc. Macie tu rubla, dacie go z listem pakmajstrowi i poprosicie, żeby ze stacji natychmiast wyprawił. Co to wam jest? — zapytała, spostrzegłszy smutną i strapioną twarz Rocha.
— Co mi jest? mnie to ta nic nie jest, panienko, ale Rochowa już ino bokami robi, pewnikiem się chudziątku zamrze.
— Dawno chora? nic nie mówiliście.
— Nie mówiłem! a juści, panienko, żem i nie mówił, bo co to pomoże... a dawno, juści, że nie od wczoraj, ino od lata słabuje; robić z początku nie mogła, bo zaraz ją kolki spierały pod piersiami, potem to i jeść nie jadła. Chodziła i do dochtorów, smarowała się i tłustością, i okowitą, i zielami, i nic nie pomogło.
— Trzeba było wezwać kolejowego doktora, przecież wam pomoc lekarska się należy.
— Się należy! a juści, panienko, należy, ale... dochtory panów to uny tam likować umieją, ale chłopów to pewnikiem nie, bo przyjechał do Banasikowej, no i co? umarła, panienko. Może i nie przez jego porękę, bo jak kto ma zamrzeć, to mu żadne dochtory pomóc nie pomogą, chyba jeden Pan Jezus, ale zawdy...
— Co jest właściwie waszej żonie?
— Waszej żonie? a juści, że dokumentnie nie wiem, a kto to wie, panienko, kiej ból jeno jest we wnętrzu. Jeść ni może, robić ni może, wyschła, kiej wiór, no i leży, i leży a czeka zmiłowania Pańskiego, albo śmierci; gemba, to jej się zrobiła kiej piąstka. Wódki czasem kapkę sie napije, mięsa dziobnie pare razy łyżką i tyla.
— Oddajcie ten list, zrobimy jeszcze inaczej.
Napisała bilet do ojca, aby zatelegrafował po doktora do chorej Rochowej.
— Zanieście to panu. Za dwie, trzy godziny doktór tutaj będzie. — Tak, to się lepiej stało, nikt wiedzieć nie będzie, że ja wzywałam doktora — pomyślała.
Rzeczywiście, w kilka godzin później przyjechał doktór, przyszedł na górę, nie chciał się rozbierać ze swoich pledów, waterproofów, kaszlał więcej niż zwykle, cerę miał zielonawą, i respiratora nie zdejmował z ust zupełnie. Wszedłszy, natychmiast pozamykał drzwi i lufciki, obejrzał okna i, zobaczywszy, że nieopatrzone na zimę, pogroził Orłowskiemu, który z nim przyszedł.
— Żyjemy i tak jakoś zdrowo! — zaśmiał się zawiadowca.
— Ale z reumatyzmami, migrenami i newralgjami — napisał na marginesie gazety, leżącej na stole.
— Może po powrocie od Rochowej doktór mnie jeszcze obejrzy.
Popatrzył na nią, machnął ręką i znowu napisał:
— Pani jesteś zupełnie zdrowa — ale dopiero teraz spostrzegł, że patrzy na niego jakoś szczególnie. Skinął głową potakująco i chciał iść.
Janka szybko ubrała się do wyjścia.
— Pójdę do chorej z doktorem, bo już się od rana wybierałam.
— Poco? — krzyknął Orłowski. — Jeśli zdycha, to się tam obejdzie bez ciebie, choroba może zaraźliwa.
— Doktór pierw wejdzie i przekona się.
Wyszli zaraz.
Roch mieszkał o kilkadziesiąt kroków od stacji w małych koszarach, postawionych dla służby. Szli nad plantem, Janka ujęła doktora pod ramię i cicho zaczęła mu opowiadać o ojcu. Nie było to dla niego niespodzianką, ale, usłyszawszy tę nocną scenę, przystanął i powiedział jej smutnemi oczyma, że to bardzo źle.
— Musi doktór pod jakim pozorem obejrzeć ojca i poradzić, ja głowę tracę.
Skinął głową, i weszli do izby.
Izba była dosyć czysto utrzymana, ale przepełniona wyziewami spirytusu z tłuszczem, świeżo zakwaszonej kapusty, której kłódka stała pod piecem, przykryta poduszką. Jedyne łóżko stało pod oknem, na którem w blaszanych kwartach rosły anemiczne geranje i stała butelka z pijawkami, z obwiązaną gałgankiem brudnym szyjką. Rochowa, z rękoma czarnemi i wyschłemi na pierzynie, leżała bez ruchu; próbowała się unieść, ale jęknęła tylko cicho i blademi, wypłowiałemi oczyma patrzyła bezmyślnie; twarz miała tak suchą, żółtą, pomarszczoną, jak leśne, zasuszone jabłko. Doktór nawet jej nie oglądał, bo już była w agonji, z trudem szeptała niezrozumiałe słowa i goniła zdumionym wzrokiem za Janką.
— Co was boli?
— Umrę... umrę... — szeptała cicho, i ta jej twarz trupia miała ten sam ton, na tle kolorowej, w czerwone paski pościeli, co twarze świętych ascetów i męczenników, wiszących rzędem na ścianach, wychylające z czarniawej głębi tła, niby z niebytu, twarze bezkształtne, podobne do wizyj niezupełnie zmaterjalizowanych.
— Czemuście mnie pierwej nie wezwali?
— Nie wzywali... a juści, nie wzywali, ale myśleliśwa, że samo przejdzie, a potem tośwa widzieli, że już i wielmożny dochtór nie poradzi — tłumaczył się Roch, wyprężony przy drzwiach jak struna i salutujący całą dłonią.
— Jeździliście do znachorów, co?
— Juści, że do dochtorów jeździła i smarowała się wódką z tłustością, i piła ziele, i odczyniały ją kobiety, i na rosę boso chodziła, i pijawki przystawiała, i bańków trzy mendle suchych balwierz stawiał, i nic nie pomogło. Już widno na śmierć zachorzała, to nic nie pomoże — mówił ze spokojną rezygnacją, patrząc bezmyślnym, kamienno-obojętnym wzrokiem w chorą.
— Przyślę jeszcze dzisiaj lekarstwo. Chodźmy! — powiedział doktór do Janki, która cały czas z jakąś litością, pełną trwogi, patrzyła na chorą. Odwróciła się, aby wyjść, ale Rochowa wyciągnęła rękę i chudemi palcami chwyciła ją za suknię. Obejrzała się przestraszona.
— Panienko! panienko!.. — wołała głucho, zakrztusiła się i leżała chwilę z wysadzonemi z orbit oczyma, chwytając ciężko powietrze i drapiąc bezmyślnie pierzynę.
Janka poczuła łzy w oczach, poprawiła jej poduszek i pierzyny, ściągnęła jej żółtą, rozluźnioną chustkę, jaką miała okręconą głowę, pogłaskała ją po twarzy i, połykając łzy, wyszła z izby. Rochowa patrzyła za nią i w sztywniejących, zmąconych śmiercią oczach, zaszkliły się jeszcze ostatnie łzy wdzięczności, a sine, obwisłe, odsłaniające bezzębne szczęki — usta poruszały się jakby w modlitwie.
— A niechże!.. a niechże!.. a niechże!..
Snuło się jej po zamierającym mózgu, jak ostatni błysk światła, i spokojnie leżała, i bez trwogi patrzyła w jakąś dal nieznaną a straszną.
— Kobieta jeszcze dzisiaj umrze — powiedział doktór Rochowi przed domem i zaraz włożył respirator.
— Umrze... a juści, że umrze! Ta... to i zaraz póde po trumnę — rzekł apatycznie.
Jance zatrzęsło się serce z żalu, nie mogła nic mówić, tylko szła za doktorem i wpatrywała się w jesienne barwy lasu zamierającego, w szare stada chmur, co płynęły chyżo, niby ptactwo, w świat smutny i jakby obumarły.
Doktór w mieszkaniu się rozebrał i pokazał na migi, żeby mu dali jeść, i gdy Janka opowiedziała ojcu o stanie Rochowej, skinął na nią nieznacznie, aby wyszła.
Wyjął swój notes z ołówkiem na stół, usiadł, rzucił okiem na spacerującego po pokoju Orłowskiego i napisał:
— Jesteś niezdrów, widzę to.
— Ale gdzie tam, nigdy nie byłem zdrowszy.
— Masz w oczach napisane, że cię głowa boli, że źle sypiasz — napisał.
— To prawda, ale mam tyle kłopotów na służbie, że to dosyć naturalne.
Doktór obejrzał bez ceremonji oczy, obmacał grzbiet i głowę i siadł zpowrotem.
— Nic mnie nie boli, co ci się zdaje?..
Nie odpisał, zjadł śpiesznie obiad i poszedł pożegnać się z Janką.
— Jest tylko jedna rada: spokój, spokój, spokój — szepnął cicho — a druga, zresztą połowiczna, żeby Dyrekcja dała mu pomocnika do ekspedycji. Będę się o to starał pocichu.
— Doktorze, nie wypowiem nawet, ale doktór odczuje, co się we mnie dziać musi, jak się boję strasznie, ratuj go, nie krępuj się kosztami, rozporządzaj, wszystko zrobię, byle go ocalić.
— To nie o to idzie, mnie chodzi tylko o przedłużenie dzisiejszego stanu, o wyleczeniu niema mowy — szepnął szorstko, uścisnął jej gorąco rękę, pocałował ją w twarz, założył respirator i wyszedł.
Wieczorem przyjechał Grzesikiewicz z bukietem kwiatów. Janka przyjęła go z roztargnieniem, bo całą uwagę miała skupioną na ojcu. Po przyjeździe Andrzeja, Orłowski otrząsnął się z przygnębienia, śmiał się często i był tak rozpromieniony, że obawy jej zwolna się rozwiewały i milkły, a nawet później o nich zapomniała, bo tak poufale poklepywał Andrzeja po bokach i tak często go całował, że była trochę zirytowana, gniewały ją czułe spojrzenia i ton narzeczeństwa, z jakim Andrzej zwracał się do niej. Rozmawiali o stosunkach sąsiedzkich, gdy Orłowski zapytał:
— Czy Witowski gdzie wyjechał? Dawno go nie widziałem.
— Nie, przestał tylko jeździć przez Bukowiec.
— Dlaczego?
— Dziwaczy, jak zwykle, tłumaczył mi dlaczego: oto, że ten dąb, na którym się zimą powiesił nasz owczarz, pamiętają państwo, denerwuje go, nie może obok niego przejeżdżać.
— To dziwny człowiek jakiś!
— Niech pani powie dziwak. W sobotę, śpię w najlepsze, wtem budzi mnie ktoś; zerwałem się, zapalam zapałkę. Witowski siedzi na łóżku i wita się ze mną. Zdziwiłem się, ale myślałem, że ma jaki ważny interes; a on powiada, że nie mógł spać i koniecznie zapragnął mnie zobaczyć. Przyszedł pieszo, drzwi były pozamykane, więc od tarasu wybił szybę, otworzył okno i wszedł. Psy, jak zwykle, nie mówiły mu nic.
— Jakto, jak zwykle?
— Tak, faktycznie, widziałem kilka razy, że psy nie mówią mu nic, ale idą do niego i łaszą się.
— Na Boga! nie wiedziałam, że okolica ma taką nadzwyczajność.
— Może wkrótce pani go pozna. Bardzo bogaty, wykształcony i straszliwie przykry w stosunkach, ale że wielki pan, boją się go wszyscy i wywiera na całą okolicę dziwny wpływ. Chłopi nazywają go „antychrystem”. Jako gospodarz, nie jest świetny, ale majątkiem administruje znakomicie. Bardzo dobrze jesteśmy z sobą i już mi nieraz powiedział prosto w oczy: Grzesikiewicz, ty jesteś cham, ale cię kocham, i dlatego, że jesteś dopiero elementalem ludzkim, z twojej rodziny wyjdzie wielka dusza.
— Skąd on się wziął tutaj?
— Akurat rok temu okrągły sprowadził się prosto z Paryża. Stary Witowski z Witowa, stryj jego, zapisał mu Witów, aby majątek nie wyszedł z nazwiska, ale tyle pozostawił legatów filantropijnych, tyle zobowiązań moralnych a dziwacznych, że tylko szaleniec mógł przyjąć zapis, pomimo że to fortuna magnacka.
— Opowiadał mi pan Skulski dziwne rzeczy o tym Witowskim.
— No, już dosyć anegdot krąży po okolicy na jego conto.
— Chciałabym go poznać.
Grzesikiewicz zaczął się śmiać.
Janka wzdrygnęła się lekko.
— Śmieję się, bo powiedział mi kiedyś, że jeśli kto bądź mówi o nim, lub pragnie go widzieć, to on telepatycznie wie o tem i prędzej czy później da się poznać.
— Będę cierpliwie czekała.
— Pani wierzy w takie bajki, jak telepatyczne odczuwania, przeczucia i t. d.?
— Ani tak, ani nie, ja nie wiem, a przypuszczam możliwość wszystkiego. Rzeczywistość jest z tej samej przędzy, co i marzenia.
Grzesikiewicz nie odpowiedział, ale w oczach miał niedostrzegalny błysk ironji.
Jance długo stał w pamięci Witowski. Zaciekawił ją ogromnie, działał już z oddalenia, bo czuła w nim jakąś niezwykłą, nieszablonową organizację. Przypominały się jej postacie calderonowskich dramatów — i pełna niejasnych, niesformułowanych myśli i marzeń poszła odwiedzić Rochową. Janowa za nią niosła buljon i wino.
Rocha nie było w izbie. Mała lampka kopciła nad okapem i zalewała izbę brudno-żółtem światłem. Przy kominie, na którym suche, świerkowe gałązki trzaskały wesoło, siedziało kilka kobiet, rozmawiały półgłosem i ze zdziwieniem podnosiły rozczerwienione od ognia twarze na wchodzącą. Chora otworzyła z trudem ciężkie powieki. Kobiety ją nieco uniosły na poduszki, a Janka wlała w zaciśnięte gardło trochę wina. Dyszała długo, w żółtych oczach zatlił się jakiś słaby błysk przytomności życia.
— Panienko! — szeptała bezdźwięcznie, starając się ująć kostniejącą ręką dłoń Janki — a niech ci Pan Jezus da... a niech ci Bóg Ojciec da... a niech ci Matka Boska da... a niech ci... a... — dokończyła rzężeniem, płomyk świadomości zagasł, jęczała cicho i w długim oddechu otwierała usta, oczy stawały jej kołem i wytrzeszczone świeciły, niby wielkie, szklane paciorki. Jedna z kobiet zapaliła gromnicę, bo myślała, że już kona, ale Rochowa po chwili uspokoiła się i spojrzała przytomniej.
Janka siedziała długo przy niej, poprawiała jej włosy, wymykające się z martwą bezwładnością z pod chustki, wlewała po kilka kropel wina, czasem gładziła ją po
Uwagi (0)